Te peryferie to nie tylko azjatycki islam, to także środkowy zachód Stanów Zjednoczonych, chasydzkie wspólnoty w Nowym Jorku i Jerozolimie, to także Polska, Irlandia czy Włochy z ich wyjątkowo trwałymi, kulturowymi związkami z katolicyzmem. Na wszystkich tych peryferiach archaiczny radykalizm wrogów Pana Boga podszywających się pod modernizatorów obudził antymodernizacyjny bunt osobistych przyjaciół Pana Boga. Religia znów stała się główną osią politycznego konfliktu, tak jak była nią w Europie Zachodniej przed dwustu laty, kiedy zrewoltowany lud obalał zjednoczoną polityczną władzę absolutnych monarchów i Kościoła katolickiego, wieszając przy tej okazji księży i gilotynując posągi świętych.

Reklama

Może w skali globalnej nie sposób uniknąć tego powtórzenia, bo w globalnej wiosce spotkały się kultury zbyt od siebie różne, żyjące w zbyt odmiennych historycznych czasach i symbolicznych przestrzeniach. Jednak czemu ten sam idiotyczny konflikt parodiują Martin Schmitt i Maciej Giertych w Parlamencie Europejskim - instytucji, która została powołana do rzeczy nieporównanie bardziej rozumnych?

W Europie Kościół nauczył się istnieć w trochę innym obszarze niż liberalna demokracja i w nieco inny sposób niż ta czy inna prawicowa partia. Świeccy filozofowie i politycy, tacy jak Habermas czy Sarkozy, nauczyli się widzieć w religii nie śmiertelnego wroga, ale najważniejszego partnera liberalizmu. Dzisiaj jednak Dawkins i Jurek, chrześcijańscy fundamentaliści za plecami Busha i zachodnioeuropejscy nieprzyjaciele Pana Boga, cofają Zachód. Udają, że nie zrozumieli lekcji ostatnich dwóch wieków, po której religia i świecka polityka nauczyły się współistnieć.

Robert Krasowski