Od dekady każdy, kto uważa, że jego sprawa na wokandzie zbyt długo się toczy, ma prawo złożyć zażalenie i domagać się finansowego zadośćuczynienia. Początkowo z tej możliwości korzystało raptem po kilkadziesiąt osób rocznie, jednak ostatnio przybywa ich w lawinowym tempie. Z danych resortu sprawiedliwości wynika, że o ile w 2009 r. odszkodowanie za opieszałość sądu otrzymało 588 poszkodowanych, o tyle w 2014 było ich już 1735. Znacząco wzrosła również w tym czasie kwota, jaką wypłacił im Skarb Państwa – z 1,78 mln do 4,8 mln zł.

CZYTAJ TAKŻE: Ile kosztuje nas przewlekłość sądów? >>>

Reklama
Przykłady wygranych skarg są prozaiczne. Pod koniec października ubiegłego roku Sąd Najwyższy zasądził po 5 tys. zł odszkodowania dla dwójki oskarżonych, którzy złożyli apelację od wyroku sądu okręgowego. Sąd apelacyjny przychylił się do niej i nakazał sprawę ponownie rozpatrzyć. Tyle że przez 14 miesięcy nie sporządził uzasadnienia, a więc nie mogła ona wrócić do niższej instancji.
– Wzrost sumy odszkodowań to efekt tego, że obywatele mają coraz większą świadomość, że mogą składać skargi na opieszałość sądów i prokuratorów – uważa mecenas Artur Pietryka z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Jego zdaniem dane o liczbie takich zażaleń doskonale obrazują poważny problem polskiego sądownictwa, jakim są sprawy ciągnące się czasami nawet przez kilkanaście lat. – Zdarzają się sytuacje, w których skarga na przewlekłość postępowania pojawia się jeszcze przed wyznaczeniem daty pierwszej rozprawy. Obywatel korzysta z tego mechanizmu z nadzieją, że może to wymusi na sądzie wyznaczenie terminu – podsumowuje Pietryka.

CZYTAJ WIĘCEJ: Kto skarży się na powolne polskie sądy? >>>

Reklama