W PRL wybudowano około 1,5 tys. nowych zakładów przemysłowych. Jeszcze w 1988 r. łącznie dawały one zatrudnienie ponad 1,7 mln osobom. Wielki zakład nie tylko żywił region, lecz także powodował jego rozwój – przy firmie powstawały osiedla, szkoły, szpitale. Przyjeżdżali ludzie. Po 1989 r. monokultura często okazywała się jednak przekleństwem – co trzeci z założonych w PRL zakładów upadł lub został zlikwidowany, przynosząc mieszkańcom biedę i bezrobocie.
Czy w liberalnej gospodarce warto na nowo wchodzić na drogę przemysłowej monokultury? Czy dziś potrzebne są nam wielkie zakłady? W poszukiwaniu odpowiedzi odwiedzamy dwie miejscowości, w których przemysłowe konglomeraty przetrwały po 1989 r.

Bełchatów

Droga z Warszawy do Bełchatowa jest dobra, szybka. Nawigacja w GPS przelicza czas na dwie godziny. Rekordziści chwalą się czasem o połowę krótszym. Przed miastem, już od Dobrzelowa, a może i wcześniej – Gomulina – widać kominy elektrowni. Choć znajduje się poza jego granicami, gigantyczny kompleks jest sercem miasta. Codziennie zasysa 17 tys. pracowników z całego regionu. Oddaje – wynagrodzenia, podatki, inwestycje, dwie drużyny sportowe, a nawet ciepło, którymi ogrzewane są domy bełchatowian.
Reklama
Jeszcze pół wieku temu Bełchatów był spokojnym, cichym włókienniczym miasteczkiem. Największy z zakładów zatrudniał około 2,5 tys. osób. W całym mieście i okolicach mieszkało około 10 tys. osób – opowiada Stanisław Wojtasik, pierwszy prezydent miasta i jego rodowity mieszkaniec. – Zaczęło zmieniać się w 1974 r., kiedy w Warszawie zapadła decyzja, że będzie tu elektrownia – dodaje.
Reklama
Miasto stało się Nową Hutą dekady Gierka – z całego kraju zaczęli do niej ściągać robotnicy. Najpierw na budowę kopalni i elektrowni przyjechało ich 25 tys. Później – także do pracy w samym kompleksie. W latach 80. miasto liczyło już 65 tys. mieszkańców. Jak wspomina Stanisław Wojtasik, w czasie kiedy rozwijała się elektrownia, Bełchatów budował tysiąc mieszkań rocznie. Połowę tego, co powstawało w całym ówczesnym województwie piotrkowskim. Do tego miasto na obrzeżach obrastało w 1,5 tys. domów jednorodzinnych rocznie.
W ślad za elektrownią poszły kolejne inwestycje: szkoły, przedszkola, szpital wojewódzki na 1200 łóżek. I dalej: mieszkania dla kadry i liceum dla pielęgniarek. Tak, by można je kształcić już w regionie. – W drugim roku funkcjonowania szpitala wskaźnik kadry medycznej był równy warszawskiemu – chwali się były prezydent.
Do Bełchatowa w latach 70. przyjechał też Tadeusz Rozpara. – Łatwiej było dostać mieszkanie – przyznaje bez ogródek były prezydent Bełchatowa, dziś radca prawny. I wspomina, że kiedy rozmawiał z matką w pierwszym roku po przeprowadzce, zapewniał ją, że ten Bełchatów to tylko na jakiś czas. – Gdy po 17 latach wybrano mnie prezydentem, musiałem odwoływać te słowa – wspomina. W mieście osiadło w ten sposób wielu mieszkańców: miało być tylko na kilka lat, zostali na całe życie.

Co człowiek, to samochód

Prezydent wspomina, że dla Bełchatowa trudnym sprawdzianem była transformacja ustrojowa. Wraz z komunizmem skończyło się dosypywanie do aglomeracji środków z budżetu centralnego. – Bełchatów otrzymał w spadku wiele niedokończonych planów. Nie wybudowano choćby obwodnicy północnej miasta. Przez całe lata tranzyt odbywał się przez centrum. Budynki, które stawiano jako prowizoryczne, choćby hotele robotnicze, stoją do dzisiaj – wylicza i dodaje, że samorządowcom w spadku został także konflikt z Kleszczowem. To na terenie tej gminy faktycznie znajdują się elektrownia i kopalnia, więc do jej budżetu trafiają związane z ich działalnością podatki. 200 mln zł rocznie. – Kleszczów jest najbogatszą gminą w Polsce, ale to Bełchatów leczy, uczy, zapewnia mieszkania pracownikom konglomeratu. Kiedy tworzono samorządy, zupełnie nie przemyślano tego problemu – wyjaśnia Rozpara.
Sam Bełchatów także korzysta. W 2013 r. 57 proc. wydatków poniesionych przez samorząd miasta było sfinansowanych z podatków odprowadzanych przez Grupę PGE. W ubiegłym roku oddano do użytku współfinansowany przez spółkę budynek „Giganci mocy”. To połączenie domu kultury z interaktywną wystawą o polskim górnictwie. Lokalne Centrum Nauki Kopernik. Koncern sponsoruje też GKS Bełchatów i siatkarską Skrę Bełchatów. Utrzymuje miejski stadion. Dokłada się do remontów.
Bełchatów ma przy tym dość dobre wskaźniki ekonomiczne. Podczas gdy w całym województwie łódzkim stopa bezrobocia wynosi 12,5 proc., tutaj – 11 proc. Dochód gminy z podatków to 1,4 tys. zł na mieszkańca rocznie (w krajowym zestawieniu to tylko oczko niżej niż stolica województwa). I ciekawostka: w Warszawie na tysiąc mieszkańców przypada 1189 samochodów. W Bełchatowie – tylko o 250 mniej. To drugie w kraju miasto pod tym względem. W godzinach, kiedy z pracy wracają osoby zatrudnione w konglomeracie, przez Bełchatów nie da się przejechać.

Praca jest, gorzej z zarobkami

Na spotkanie z obecną panią prezydent spóźniamy się 20 minut. Tyle niewprawnemu kierowcy zajmuje znalezienie miejsca do parkowania w godzinach pracy urzędów. To tylko jeden z problemów, z którymi dziś musi się mierzyć Mariola Czechowska.
Kiedy rozmawiamy o przyszłości gminy, pani prezydent każdą, najdrobniejszą nawet, inwestycję przelicza na miejsca pracy. Choć w Bełchatowie jest 6 tys. bezrobotnych, ponad połowa z tych osób to kobiety. O pracę dla nich w mieście najtrudniej. A dodatkowo także pracowników PGE jest jednak w Bełchatowie coraz mniej. Spółka restrukturyzuje się, a to wiąże się z uszczuplaniem kadry – między 2012 a 2014 r. w ramach programu dobrowolnych odejść z firmy zwolniło się 3097 osób. Plan na ten rok to kolejnych 750. Dobrowolne odejścia będą prowadzone do 2017 r.
W stworzonej przez miasto specjalnej strefie ekonomicznej ma się zagnieździć zakład produkcyjny, który docelowo chce zatrudniać około 100 osób. W samym mieście swoją fabryczkę otworzy producent odświeżaczy do ust. To kolejnych 40 etatów. Niebawem w Bełchatowie ma powstać też prywatna klinika kardiologiczna. – To kolejne miejsca pracy dla personelu pomocniczego – cieszy się prezydent.
Wskaźnik bezrobocia mamy co prawda najlepszy w województwie łódzkim, ale niestety wynika on także z tego, że wielu młodych mieszkańców wyjeżdża z Bełchatowa. Duża część z nich nie wraca już po studiach. Dla nich w mieście nie ma perspektyw – przyznaje Czechowska.
Bełchatowianie zarabiają coraz gorzej. Kiedyś wszyscy pracownicy byli zatrudnieni w kopalni i otrzymywali górnicze przywileje. Teraz wielu z nich przeniesiono do spółek zależnych PGE. Mieszkańców stać co prawda na samochody, ale miasto nie było w stanie utrzymać dwóch galerii handlowych. Oddana w ubiegłym roku Olimpia świeci pustkami. Bawełnianka, która jest już skończona i czeka tylko na najemców, ogłosiła upadłość.
Sprawa jest właśnie w sądzie. Nie znalazły się firmy, które chciałyby wynająć w niej powierzchnię. Na terenie dawnych zakładów włókienniczych inwestor wybudował 35 tys. metrów.

Drobnica też się przydaje

Co by się stało, gdyby zamknięto elektrownię? Choć na razie to raczej daleka perspektywa, w którymś momencie nie da się tego uniknąć, bo zasoby węgla w kopalni odkrywkowej powoli się wyczerpują. Jeśli dobrze pójdzie, obecne złoże wystarczy do 2038 r. Później PGE chce wykorzystywać kolejne – w Złoczewie i Gubinie. Gdyby się udało, surowca starczy do 2055 r. Czyli na dwa pokolenia górników.
Na terenie obecnej kopalni PGE chciałoby wybudować kompleks sportowy – wyrobiska zalane zostaną wodą i będą służyć jako jeziora. Wokół mają wyrosnąć obiekty sportowe, muzeum górnictwa i ośrodek sportów zimowych z trasami narciarskimi i torem saneczkowym.
Tadeusz Rozpara wierzy, że miasto może uratować drobna przedsiębiorczość. – Już teraz widzę wiele firm, które powstają na obrzeżach. Zatrudniają po dwie, trzy osoby – mówi. Inaczej na sprawę patrzy Stanisław Wojtasik. – Brak w mieście inwestora, który zbudowałby jeden czy dwa zakłady przemysłowe jako miejsca pracy dla młodych ludzi – uważa. Jego zdaniem tylko w ten sposób można uratować region przed wyludnieniem. Inaczej, kiedy serce regionu stanie, ten po prostu umrze.

Łapy

O tym, jak wygląda życie po takim zawale, można przekonać się w położonych o 355 km na wschód Łapach. Życie toczy się tu powoli. Przy wejściu do urzędu miasta pyszni się herb: srebrna podkowa z dwoma złotymi krzyżami.
To na szczęście? – pytamy.
Niestety niektórzy mówią, że wręcz przeciwnie, bo podkowa jest odwrócona. Ale ja w to nie wierzę – uśmiecha się Urszula Jabłońska, młoda, energiczna burmistrz. I szybko poważnieje. Od 2008 r. miasto boryka się z poważnymi kłopotami, a tu pojawił się kolejny: powiat rozważa likwidację części łapskiego szpitala. Zamknięte mogą zostać zarówno oddział chirurgii, jak i położniczy, bo przynoszą straty.
Burmistrz, która właśnie wróciła z debaty na temat przyszłości placówki, przekonuje, że to nie tylko kłopot dla rodzących, a na świat przychodzi tu 250 dzieci rocznie (z czego jedna trzecia jest spoza powiatu – przyjeżdżają tu chętnie nawet z pobliskiego Białegostoku, głównie dlatego że cenią tutejszych lekarzy), lecz także kolejna strata miejsc pracy. Mówi się nawet o 70. Dla Łap to bardzo dużo. W 16-tysięcznym mieście brak zatrudnienia to główne zmartwienie. Od kiedy osiem lat temu najpierw zamknięto działającą tu od lat 70. cukrownię, a kilka miesięcy później Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego z blisko stuletnią tradycją, każde miejsce pracy jest na wagę złota.

Ani pracy, ani biznesu

W miasteczku leżącym na skraju Narwiańskiego Parku Narodowego, którego ścieżkę wyznacza wijąca się dzika rzeka, sklepy zamykają się już o 16, najpóźniej o 17. Oprócz dwu cukierni i kilku knajp widać głównie salony kosmetyczne i fryzjerskie, które sąsiadują z ciucholandami. Tych ostatnich jest przynajmniej kilkanaście w obrębie ścisłego centrum.
Rotacja jest bardzo duża. Jeden sklep się zamyka, to otwiera się coś nowego. Kosmetyczka, sklep z ubraniami czy kwiaciarnia. Ale trudno dłużej utrzymać lokalny biznes – mówi z rezygnacją jedna z pracownic socjalnych z miejskiego ośrodka pomocy społecznej. To ona na samym początku zajmowała się, po zamknięciu cukrowni i zakładów naprawczych, falą nowych klientów (jak nazywa się osoby poszukujące pomocy w MOPS-ie). – Najgorsze jest to, że wiele osób do teraz nic nie znalazło na stałe – mówi pracownica. Jak na przykład Marcin i Mariola. Przez lata oboje pracowali w zakładach. Kiedy ich zwalniano, Mariola była w czwartej ciąży. Gdy pracy zabrakło, okazało się, że posiadanie kilku hektarów nie pozwala im na pobieranie zasiłków. Nie dość tego, dziecko urodziło się z wadą rozwojową. Pracy nie znaleźli, uprawiają rolę. I ledwo wiążą koniec z końcem.
Z kolei Wojciecha wyrzucono na fali pierwszych zwolnień, kiedy zaczęły się pojawiać kłopoty finansowe zakładów. Pracował jako spawacz, a do wcześniejszej emerytury zabrakło mu zaledwie dwu tygodni pracy. Teraz, jak podsumowuje, nie ma zatrudnienia już blisko od 10 lat. – I nie liczę na cud. Jeżdżę jeszcze na rozmowy o pracę, ale jak mnie widzą, to mówią, że jestem za stary. A przecież piszą, że szukają osoby z doświadczeniem – obrusza się 58-latek. Teraz, w ramach kursów w urzędzie, szkoli się na brukarza. Co miesiąc od MOPS dostaje 271 zł, co jednak nie starcza na życie. Nie płaci czynszu, mieszkanie jest już zadłużone na kilkanaście tysięcy. – Pewnie mnie eksmitują. Ale co robić. Pieniędzy nie mam – mówi Wojciech, który już liczy dni do emerytury. Do tego czasu pewnie będzie stałym klientem MOPS.
W sumie pracę między rokiem 2008 a 2009 straciło ponad tysiąc osób. A na przestrzeni ostatnich lat, bo zwolnienia były coraz częstsze, kolejnych kilkaset. – W 2009 r. mieliśmy pod opieką ponad 1500 rodzin. Rok wcześniej było ich o jedną trzecią mniej, bo około tysiąca – przytacza niewesołe statystyki Katarzyna Żukowska-Koc, wicedyrektor ośrodka.
Statystyki w urzędzie pracy są podobne: w 2008 r. było zarejestrowanych 1536 bezrobotnych, pod koniec 2009 r. w statystykach pojawiła się cyfra 2404. A to i tak nie oddaje pełnego obrazu sytuacji: wiele osób się nie zgłosiło po pomoc. Jak przekonują urzędnicy, część się wstydziła, część wyjechała z miasta. – Na spotkaniu klasowym okazało się, że z 30 osób 10 jest na stałe za granicą – opowiada Agnieszka, jedna z łapianek. Ona została, ale jej koleżanki mieszkają nie tylko w Wielkiej Brytanii, Belgii, Włoszech, kilka osób wyjechało nawet do Islandii.

Od kontraktu do kontraktu

Na wyjazdy zarobkowe stawia miasto, bo to właściwie jedyny konkret, który mogą zaoferować. W ośrodku pomocy społecznej zaraz przy wejściu leżą ulotki: „oferta wyjazdów dla opiekunek osób starszych do Niemiec i Anglii”. W urzędzie pracy są jeszcze inne broszurki, o tym jak bezpiecznie pracować za granicą.
Takie dorabianie to dla wielu była ostatnia deska ratunku. Stanisław, jeden z pracowników taborów, przez kilka miesięcy bezskutecznie szukał zatrudnienia po zamknięciu zakładów, w końcu wyjechał za swoją żoną do Włoch. Zajmowała się tam pielęgnowaniem osób starszych. On najął się jako złota rączka do prac remontowych. Ale i tam nastał kryzys. Wrócili. Miał szczęście, bo w końcu znalazł pracę w zakładzie, który powstał na miejscu zamkniętych już taborów. Nowa fabryka jest ponad dziesięciokrotnie mniejsza, lecz obecnie i tak jest największym pracodawcą w miasteczku: pracuje tu 120 osób. Stanisław chce dotrwać tu do emerytury. Ta mu zagwarantuje może niewielki, ale przynajmniej stały dochód. A teraz żyje w ciągłej niepewności.
Tym bardziej że obecny zakład, choć ostatnio nabrał rozpędu – żyje od kontraktu do kontraktu. – A te mamy na miesiąc, dwa, maksimum trzy. Nie to co kiedyś, kiedy zawierano na lata – wzdycha dyrektor nowej fabryki, czyli Warsztatów Wagonów Kolejowych Jacek Łupiński. To on musiał ogłosić w 2009 r. upadłość Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Łapach. Jak opowiada, sześć lat temu we wrześniu był na spotkaniu u ministra Michała Boniego. – Na koniec wizyty ten poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że mamy się nie martwić, bo wszystko będzie dobrze. Dwa tygodnie później ogłaszałem upadłość – opowiada. O co poszło? PKP Cargo, które posiada około 70 proc. rynku wagonów towarowych i jest spółką Skarbu Państwa, przestało ogłaszać przetargi na naprawę wagonów. Woleli robić to własnymi siłami, szukali oszczędności. Ta decyzja spowodowała upadek wielu zakładów naprawczych w Polsce, w tym tego w Łapach. – Zastanawialiśmy się, jak uratować działającą jeszcze fabrykę. Dywersyfikacja? Nie było fizycznie takiej możliwości, zakład był przygotowany do naprawy wagonów towarowych. Do zmiany trzeba by było innych maszyn, wyszkolenia pracowników, przebudowy hangarów. Nie było na to pieniędzy – mówi Łupiński. Fabrykę przejął syndyk. To był koniec pewnej ery.
Początki fabryki sięgały bowiem jeszcze zaboru rosyjskiego. W 1862 r. car Mikołaj wybudował w Łapach linię kolejową i dworzec. Potem zaczęły działać warsztaty taboru kolejowego. W PRL powstały mieszkania zakładowe, w których zamieszkało kilkaset rodzin. W latach 80. zatrudniały one nawet 2,5–3 tys. osób. Wokół tego rozrastało się miejskie życie: wokół zakładów powstały nie tylko mieszkania i osady, lecz także działało jedyne w miasteczku kino zakładowe, była też biblioteka. Wraz z upadkiem zniknęły i one. Mieszkania się dało uratować – przejął je Związek Zawodowy „Solidarność”.
Często praca była przekazywana z pokolenia na pokolenie, pracował dziadek, ojciec i syn. – Każdy kogoś ma w rodzinie albo dobrze zna, kto pracował w taborach – mówi Monika Sporna, kierowniczka urzędu pracy. I dodaje, że zakłady miały zasadniczy wpływ na sposób myślenia o pracy. Uczniowie pobliskiej zawodówki często w ostatniej klasie terminowali w zakładach, gdzie pracowali ich rodzice. Potem płynnie przechodzili do pracy na etacie. – Kiedy ogłoszono upadłość, ci ludzie nie wiedzieli, co to jest CV i jak je pisać. Nie byli tego uczeni, bo nie było po co – mówi kierownik. Trudno było im przestawić się na inny sposób myślenia o rynku pracy.

Cukrowa wyliczanka

Tym bardziej że kiedy w latach 70. wybudowano tu fabrykę cukru, wydawało się, że mieszkańcy Łap mogą spać spokojnie. Ci, którzy nie pracowali w samej fabryce, a mieli ziemię, postawili na uprawę buraka cukrowego. Cukrownię jednak również zamknięto, jednym cięciem – na kilka miesięcy przed upadkiem ZNTK. Kiedy Unia zarządziła wprowadzenie kwot cukrowych, jakaś fabryka cukru musiała zostać zamknięta. „Ene due like fake” wypadło na to, że zlikwidowana zostanie ta podlaska. – Choć jeszcze po roku 2000 zainwestowano ok. 20 mln zł w jej unowocześnienie – dziwi się pani burmistrz. Ale i tak ci pracownicy mieli lepiej. Z jednej strony dostali odprawy, nawet po kilkadziesiąt tysięcy. Z drugiej, ponieważ byli pierwsi, zajęli wszystkie wolne miejsca, które jeszcze były na rynku pracy. – Jednak odprawy przejedli, to był czas, kiedy na ulicach nagle pojawiły się drogie auta. A potem przyszli i tak do nas – opowiada pracownica socjalna.
Teraz władze się głowią, co robić, by ratować sytuację. W gminie Łapy działa Centrum Integracji Społecznej „Przystań”. Głównym celem centrum jest zwiększenie szans na zatrudnienie na otwartym rynku pracy mieszkańców miasta i gminy Łapy poprzez zatrudnienie socjalne. Jak mówi wiceszefowa ośrodka pomocy Katarzyna Żukowska-Koc, są nawet widoczne efekty: około 30 proc. udało się dzięki temu zyskać pracę.
W urzędzie pracy postawili też na kontakty z firmami, m.in. przez organizowanie targów pracy. – Dzięki temu zyskujemy zaufanie pracodawców, którzy kierują oferty pracy do naszego urzędu – mówi Monika Sporna.

Duży może więcej

Mieszkańcy Łap jednak wiedzą, że mogą liczyć przede wszystkim na siebie. Choć na początku mieli nadzieję, że to ktoś coś dla nich zrobi.
Po upadku obu zakładów przyjeżdżali ministrowie, obiecywali pomoc, ale niewiele z tego wyniknęło, żadnego nowego inwestora nie znaleźli. Łapom udało się zdobyć ponad 12 mln złotych na wsparcie przedsiębiorczości w ramach dotacji unijnych. Co z tego, jeżeli nie udało się wykorzystać 1,8 mln zł. Trudno było znaleźć odpowiednie inwestycje, choć te powoli powstają. Zrealizowano projekt dotyczący przygotowania terenów inwestycyjnych. Wybudowano jedną drogę: 2,5 km, które prowadzi do strefy ekonomicznej. Jednak przy budowie drogi nie znaleźli zatrudnienia mieszkańcy – wybrano firmę, która wygrała przetarg, a ta przywiozła swoich pracowników.
Z unijnych pieniędzy odnowiono też budynek za urzędem pracy – inkubator przedsiębiorczości. Ma służyć wsparciu biznesu, są tam gotowe do wynajmu biura, prawie wszystkie już zajęte.
Poza tym, na co bardzo liczy pani burmistrz, powstała ekonomiczna podstrefa Tarnobrzeskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej w Łapach na terenie o łącznej powierzchni prawie 12 ha. Władze miasta kupiły go od Krajowej Spółki Cukrowej w 2010 r. i przygotowały pod inwestycje (przez kilkadziesiąt lat znajdował się tam zbiornik). Teren składa się z ośmiu działek o powierzchni ok. hektara każda. Na razie jest tam jedna drukarnia opakowań, która zatrudnia 30 osób z Łap. To już coś, choć nadal bardzo mało. Gmina dokupiła jeszcze 12 ha. I ma już na oku inwestora. – Może nawet uda się znaleźć miejsca dla 350 osób – przyznaje burmistrz.
Nie boją się, że znowu uzależnią się od jednego dużego inwestora? – Przecież tego nam właśnie trzeba. Dużego zakładu, który da miejsca pracy – mówi z błyskiem w oku Jabłońska, która pół roku wcześniej pokonała swoich przeciwników w pierwszej turze do urzędu burmistrza. Liczy, że się uda. Zachętą są nie tylko ulgi dla przedsiębiorców, tańszy teren, bliskość Białegostoku, łatwy dojazd (jest tu przecież dworzec), lecz także jeszcze jeden element: pełno chętnych rąk do pracy.

Przekleństwo monokultury

Duży przemysł tak, monokultura nie – przekonuje Paweł Tynel, ekspert z EY. – Przemysł jest niezbędny dla rozwoju rynku pracy. Ale uzależnienie losów całego miasta od jednego zakładu niesie za sobą zagrożenie – mówi Paweł Tynel z EY. Dlatego najlepsze jest jego zdaniem stworzenie „zdrowej mieszanki”. – Tak, aby obok jednego zakładu rozwijało się więcej małych firm. I by wprowadzić dywersyfikację, nie pozwolić, by główny pracodawca był też uzależniony od jednego tylko dostawcy – opowiada Tynel.
Dlatego – jak podkreśla ekspert – w Bełchatowie również należy zadać sobie pytanie, jak sprawić, by miasto nie podzieliło losu Łap. – Wszyscy zakładają, że elektrownia będzie się miała dobrze. Ale tak nie będzie zawsze, dlatego warto szukać nowych inwestorów i innych źródeł zatrudnienia – zauważa.