Jak trafił przed flesze fotoreporterów? Samo małżeństwo z Martą Kaczyńską to jeszcze za mało. Po raz pierwszy pojawił się publicznie u boku prezydenckiej córki podczas powitania w Warszawie trumny z ciałem Lecha Kaczyńskiego, trzy dni po katastrofie smoleńskiej. Wspierał ją, stał u jej boku, co skrupulatnie odnotowywała prasa. Jednak ten pochodzący z Kwidzyna adwokat stał się ulubieńcem mediów kolorowych i plotkarskich portali dopiero wtedy, kiedy na jaw wyszedł jego gwałtowny temperament i obcesowość wobec dziennikarzy.

Reklama
Agencja Gazeta / Fot. Wojciech Surdziel Agencja

Jakby pan do mnie przyszedł do kancelarii i poprosił o komentarz, to dostałby pan w dziób za takie pytanie i za czelność, że pan do mnie dzwoni. Niech pan się ode mnie odpierdoli i niech pan do mnie nie dzwoni, tak? Do widzenia – rzucił Dubieniecki przez telefon do reportera, który dopytywał o jego kontakty biznesowe. Był agresywny wobec dziennikarzy, obrażał ich, a nawet atakował fizycznie. W styczniu 2012 roku – o czym pisał „Super Express”, publikując nawet fotografie z zajścia – poturbował w Gdyniu-Orłowie fotoreportera. Kilka miesięcy wcześniej tabloidy rozpisywały się również o jego szalonym rajdzie w Trójmieście, kiedy to Dubieniecki – jeszcze tego samego dnia, gdy stracił prawo jazdy za przekroczenie limitu punktów karnych – wsiadł za kółko i zaczął uciekać, kiedy policjanci próbowali zatrzymać go do kontroli.

Za ten wyczyn groziła mu grzywna i nawet 30 dni aresztu, a jednak – jak donosił „Newsweek” – to on próbował oskarżyć policjantów. Twierdził, że go prześladują.

Reklama

Proszę mi napisać, co tu jest do komentowania – oburzał się w komentarzu na łamach „Faktu”. – Że banda policjantów w państwie prawa przekazuje do tabloidu informacje, że mi zabrali prawo jazdy. To zwykły skandal, że tak się dzieje. A jeżeli chodzi o prawo jazdy, to trudno na polskich drogach dobrym samochodem nie uzbierać 24 punktów – argumentował.

Zięć w spadku po bracie

Uwagę poważniejszych publicystów Marcin Dubieniecki przyciągnął za to niespodziewaną deklaracją polityczną, kiedy to zaledwie miesiąc po katastrofie smoleńskiej oznajmił, że myśli o wejściu do polityki. Swoją gotowość do startu z list Prawa i Sprawiedliwości ogłosił w wywiadzie w „Polsce The Times”. Była to deklaracja o tyle zaskakująca, że jeszcze miesiąc przed śmiercią pary prezydenckiej Dubieniecki, wówczas jako działacz lewicowego Stowarzyszenia Ordynacka, pojawił się na spotkaniu z Aleksandrem Kwaśniewskim.

Pani wyraża zdziwienie, że nie będę startował z list SLD? Chciałbym startować z list PiS po to, aby łączyć, nie dzielić. Po to, by wpisać się w ciąg myślenia o Polsce, jakie wyrażał Lech Kaczyński. Osobiście czuję, że jestem mu winien pomoc w kontynuowaniu tego, co zapoczątkował – oświadczył mąż Marty Kaczyńskiej w wywiadzie udzielonym „Polsce”.

Reklama

Nie było jednak żadną tajemnicą, że Jarosław Kaczyński odnosił się do niego z ogromną rezerwą. Niesłynący z okazywania uczuć prezes PiS tym razem otwarcie manifestował swój chłodny stosunek do drugiego męża swojej bratanicy. Zaczęło się od tego, że nie pojawił się na ich ślubie. Osoby z otoczenia szefa partii przyznawały nieoficjalnie, że prezes nie przepada za Dubienieckim i za bardzo mu nie ufa. – Mam cię jako zięcia w spadku po Lechu Kaczyńskim – miał przyznać w jednej z osobistych rozmów stryj Marty Kaczyńskiej.

Marcin Dubieniecki zdawał się jednak nie dostrzegać tej niechęci. Co więcej, zaczął sam sobie przysparzać wrogów w PiS. – Żaden Kurski w duecie z Ziobrą nie są w stanie zastąpić Jarosława Kaczyńskiego – stwierdził w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, odmawiając komentarza, gdy padło pytanie, czy widzi siebie w przyszłości na miejscu szefa Prawa i Sprawiedliwości.

Agencja Gazeta / Fot. Krzysztof Koch Agencja Ga

Ten grzech pychy może by jeszcze prezes PiS mu wybaczył. Nie wybaczył mu za to tego, co popularny adwokat napisał w liście do posłanki Jolanty Szczypińskiej, przyjaciółki Kaczyńskiego.

Czas chyba podjąć decyzję dobrą i właściwą dla dobra partii i podać się do dymisji. Polityka nie składa się tylko z tego, że zna Pani Prezesa Jarosława Kaczyńskiego i powołuje się na niego. Nie chcę jako wyborca, aby reprezentował mnie w Sejmie ktoś, kto nie rozumie podstawowych pojęć z zakresu gospodarki, a jedynie potrafi mącić we własnej partii. Proponuję powrócić do starych tradycji, włożyć różę w zęby i przespacerować się po Słupsku z jakimś księdzem dla podtrzymania dobrego humoru mieszkańców – zwrócił się Dubieniecki w drwiącym tonie do Szczypińskiej, wypominając jej opisywany w mediach kolorowych beztroski spacer po mieście z zaprzyjaźnionym duchownym.

Prezes mówi: „nie”

Jarosław Kaczyński skwitował ten komentarz wymownym milczeniem. Jednak w strukturach partii na temat krewkiego adwokata aż huczało. Z jednej strony to przecież członek rodziny prezesa, z drugiej – jego wyczyny to problem, który może pociągnąć notowania partii w dół. Kaczyński postanowił więc nie ryzykować przyjęcia go na listy Prawa i Sprawiedliwości, a Marcin Dubieniecki szybko ogłosił, że nie będzie startował w wyborach do Sejmu.

Czym ryzykowałby prezes PiS, gdyby pozwolił mężowi Marty Kaczyńskiej kandydować z ramienia partii? Z pewnością od razu pojawiłyby się niewygodne pytania o interesy Dubienieckiego. Między innymi o spółkę MD Invest Group, którą adwokat zarejestrował na siebie, a która – jak pisała „Gazeta Wyborcza” – faktycznie należała do skazanego za kierowanie gangiem Tomasza S., znanego pod pseudonimem Matucha. Według dziennikarzy „Wyborczej”, Matucha stał na czele grupy przemycającej do Polski spirytus i papierosy, handlował również sprowadzanymi z Niemiec luksusowymi samochodami. Jak twierdził informator gazety, Dubieniecki poznał Tomasza S. przy okazji zakupu aut. Adwokat tłumaczył się, zasłaniając tajemnicą adwokacką. Wyjaśniał, że po prostu zarejestrował spółkę na polecenie klienta.

Ale to nie jedyna sprawa, kiedy w otoczeniu Dubienieckiego pojawiała się osoba, wobec której nie tylko prasa, ale również i prokuratura miały poważne wątpliwości. Podobnie było z Jackiem M., z którym mąż Marty Kaczyńskiej prowadził kancelarię prawną. Problem w tym, że jego wspólnik oskarżony był w aferze związanej z zakupem działki pod ambasadę Egiptu w Polsce. W sprawie Jacka M. pojawiały się oskarżenia o doprowadzenie do szkody majątkowej oraz o sfałszowanie wyceny gruntu.

Marcin Dubieniecki początkowo nie chciał komentować tej sprawy. Wtedy właśnie w rozmowie z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego” zapowiedział, że dałby mu „w dziób”. – Jacek jest moim wspólnikiem. Prowadzimy razem kancelarię i sprawa jest dla mnie zamknięta – oświadczył już znacznie spokojniej w TVN24.

Zamieszanie wokół Dudy

Za podobne wypowiedzi trójmiejski adwokat musiał tłumaczyć się przed kolegami z samorządu prawniczego. Okręgowa Rada Adwokacka oraz warszawska prokuratura przyglądały się również sprawie ułaskawienia, w którą zaangażowany był trójmiejski mecenas. Pisma o zastosowanie prawa łaski wobec Adama S., mężczyzny siedzącego w więzieniu w Kwidzynie Marcin D. słał do swego teścia, który z racji pełnienia urzędu prezydenckiego miał prawo anulowania wyroków.

Mimo sprzeciwu prokuratury, Lech Kaczyński zastosował prawo łaski wobec Adama S.

Co w tej sprawie jest interesujące, to fakt, że dokumenty dotyczące ułaskawienia zaginęły w Kancelarii Prezydenta. Nie znaleziono wniosków podpisanych przez uprawnione do tego osoby. W sumie zaginęły cztery notatki. Zamieszanie wywołane przez niefrasobliwość Dubienieckiego ujawniło poważne nieprawidłowości w otoczeniu Lecha Kaczyńskiego i rzuciło niekorzystne światło na ówczesnego prezydenckiego ministra, Andrzeja Dudę. – Ostatnią osobą, która miała je w ręku, był Andrzej Duda – mówił, pytany o obieg tego rodzaju dokumentów Krzysztof Łaszkiewicz, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta w latach 2010-2015, którego wypowiedź przytaczał „Dziennik Bałtycki”. Andrzej Duda twierdził z kolei, że śledczy powinni sprawdzić, czy do zaginięcia wniosków nie przyczynili się urzędnicy prezydenta Bronisława Komorowskiego. Prokuratura badająca zniknięcie dokumentacji wzięła pod lupę prezydenckiego ministra z czasów kadencji Lecha Kaczyńskiego, jednak w końcu śledztwo umorzyła.

Nie powinien więc dziwić fakt, że Prawo i Sprawiedliwość starało się od zawsze trzymać Marcina Dubienieckiego i jego interesy jak najdalej od partii. Nie wiadomo jednak, czy maż Marty Kaczyńskiej tym razem nie przysporzy kłopotu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Niewykluczone, że jego zatrzymanie pod poważnymi zarzutami i sprawa karna, jaka będzie grozić mu w przyszłości, odciśnie się negatywnie na przedwyborczych notowaniach PiS.