Podpułkownik rezerwy, Sławomir Komisarczyk napisał do Wirtualnej Polski list, by uciąć niepotrzebny rozgłos w sprawie 400 stron zniszczonych dokumentów, które miałyby być pomocne w przybliżeniu prawdy o katastrofie smoleńskiej. Bo, zdaniem Antoniego Macierewicza, to, co było w tych papierach mogło pomóc w ustaleniu przyczyn zniszczenia Tu-154.

Reklama

Wojskowy wyjaśnił w piśmie, co miały, według niego, zawierać te dzienniki. Miałem dyżur dzień przed katastrofą smoleńską, jak i wiele razy po niej. W zniszczonym 400-stronicowym dokumencie tylko wpis z jednego dyżuru (10.04.2010 r.) dotyczył katastrofy smoleńskiej i był zapisany maksymalnie na 3-5 stronach - czytamy. W dniu katastrofy zapisy dotyczyły głównie chronologicznych sentencji powiadamiania przełożonych i przedstawicieli władzy o katastrofie w ramach istniejącego schematu powiadamiania. Cała Służba Dyżurna wiadomości na temat katastrofy zdobywała głównie z mediów i nic szczególnego w zniszczonym dokumencie nie było, bo być nie mogło. Żadne tajne czy mniej tajne służby nie informowały nas o katastrofie, bo nie miały takiego obowiązku - dodał.

Dlatego też, jak pisze "Dziennik Działania Dyżurnych Służb Operacyjnych Sił Zbrojnych RP" nic nowego do sprawy nie mógł wnieść, a wydając decyzję o jego zniszczeniu nikt nie podjął się tego z powodu chęci ukrycia dowodów katastrofy smoleńskiej. Jeżeli był jakiś powód zniszczenia poufnego dokumentu, to raczej prozaiczny. Wydający decyzję o zniszczeniu, jak i ten niszczący prawdopodobnie nie mieli pojęcia, że w tym dokumencie był wpis o katastrofie smoleńskiej - stwierdził.

Reklama

Zapewnia także, że wszystko, co "Zespół Dyżurny" wiedział o katastrofie znajduje się w dwóch dokumentach. "Sprawozdanie Dobowe" odnaleźć można we właściwym archiwum, natomiast "Meldunek Sytuacyjny" przesłano do Kancelarii Tajnej byłego ministra Bogdana Klicha. Zniszczony 400-stronicowy Dziennik Działań stanowił jedynie zabezpieczenie Szefa Zmiany w wypadku posądzenia go w przyszłości o niewłaściwe działania lub zaniechanie - wyjaśnia

List podpułkownika Komisarczyka od razu skomentował rzecznik MON. Jak pisze "Gazeta Wyborcza", Bartłomiej Misiewicz zapewnił, że ppłk. Komisarczyk nie był w dniu 10 kwietnia 2010 r. obecny w pracy w Dyżurnej Służbie Operacyjnej Sił Zbrojnych RP, co oznacza, że nie może posiadać żadnej wiarygodnej wiedzy na temat informacji z dyżuru tego dnia. Dodał też, że dyżur w sztabie generalnym pełnił wtedy gen. Bogusław Pacek.

Reklama

Misiewicz zapewnia, że MON robi wszystko, by odtworzyć zaginione dokumenty. Rozpoczęto prace mające na celu odtworzenie meldunków i wszystkich wydarzeń, które miały miejsce 10 kwietnia 2010 r. w Wojsku Polskim - stwierdził.

Głos w sprawie zabrał też historyk dr Sławomir Cenckiewicz. Na profilu na Facebooku uznał, że ten list świadczy o skrajnej niekompetencji zarówno podpułkownika, jaki pracowników kancelarii, którzy zniszczyli dokumenty. Po takim liście jak ten dzisiejszy powinno się - przez SKW - skontrolować i zweryfikować całą działalność takich ludzi jak ppłk. Komisarczyk! - napisał.