Piotr Kraśko – pseudodziennikarz, robiący loda politykom.
Rafał Woś – marksista o mentalności czterolatka.
Tomasz Piątek – "piece of shit", czyli w dosłownym tłumaczeniu "kawał stolca".
Tak Matthew Tyrmand podsumowuje dziennikarzy, z których poglądami się nie zgadza, a którzy w pewnym momencie stanęli na jego drodze.
Reklama

Pytam go: – O mnie też, jak się ukaże ten tekst, tak powiesz?

Reklama
Odpowiada: – Jak?
No, że jestem "piece of shit".
– Ależ nie, ty jesteś damą.
Dopóki nie napiszę czegoś, co ci się nie spodoba.
To, że ten tekst mu się nie spodoba, jest niemal pewne. Ale nie dlatego, że mam zamiar mu wyciągać zagrania nie fair. Czy dlatego, że będzie to polemika z jego bardzo krytycznymi poglądami ekonomicznymi. Matthew Tyrmand – zwolennik mowy nienawiści, usłyszy kilka ostrych słów o samym sobie. A może jednak się nie obrazi. W końcu jego maksymą jest: „Hate speech it’s a great speech”.

Ojciec

Bez Leopolda i jego sławy 35-letni Matthew nie miałby szansy zaistnieć w Polsce. I choć wychowywał się bez ojca, który jego i jego siostrę bliźniaczkę osierocił, gdy mieli po niecałe cztery lata – właśnie Tyrmand senior odcisnął na życiu syna największe piętno.
„Miałem mieć na imię Mieczysław, tak jak jego ojciec. Upierał się, że to najlepsze imię. Wyobrażacie sobie amerykańskiego Żyda imieniem Mieczysław w wielkiej podłej szkole w południowym Brooklynie? W Nowym Jorku mieszka 180 narodowości, w szkołach uczniowie mówią 160 językami. Brooklyn ma 2,5 miliona mieszkańców, w szkole było nas ponad 4 tysiące. Nigdy nie spotkałem żadnego Mieczysława. Nigdy nie spotkałem tam kogoś, kto by znał mojego ojca”.
Tak zaczyna się książka „Jestem Tyrmand, syn Leopolda” wydana trzy lata temu, w szczycie popularności Matthew na warszawskich salonach. Jej współautorka – choć podobno pierwotnie miała być tylko ghostwriterem – Kamila Sypniewska zrobiła kawał dobrej roboty. Opowieść o „chłopcu wychowanym przez kobiety, który zapragnął zostać milionerem”, bo tak mówi o sobie jej główny bohater, czyta się świetnie i widać w niej nie tylko zauroczenie młodym Amerykaninem przeniesionym do Polski, ale też sporą researcherską pracę. Dziś jednak Sypniewska o swoim bohaterze w ogóle nie chce rozmawiać.
– Wstydzi się pani tej książki? – dopytuję o powody tego milczenia.
– Ależ nie. Po prostu dla mnie to zamknięty rozdział, a Matta teraz najlepiej opisywać, rozliczając go z tego, co zrobił po jej wydaniu – ucina.
Z tej autobiograficznej książki wyłania się obraz ojca Matthew, na jaki jesteśmy przygotowani. Polskiego inteligenta, który wygnany z komunistycznego reżimu trafia do mitycznych Stanów, gdzie zamiast splendoru opozycjonisty zza żelaznej kurtyny spotyka go ze strony lewicującego środowiska inteligentów ostracyzm. Zamiast robić karierę żyje więc skromnie, klepiąc słodką biedę z dużo od niego młodszą, piękną, wykształconą i ambitną żoną, która zostaje zagrzebana w pieluchy. Historia nagłej śmierci tego, właściwe w ogóle niezapamiętanego przez syna „tatusia”, a potem życia w wielopokoleniowej żydowskiej rodzinie z nowojorskiego Brooklynu z trzęsącą wszystkim babką Rose. Życia, w którym niepewność finansowa odcisnęła na młodym Tyrmandzie tak silne piętno, że od wczesnego dzieciństwa miał jeden właściwie plan: „Skończyłem dziesięć lat i zacząłem z poważną miną przeglądać płachty »Wall Street Journal«. Mama czytała go od czasu do czasu, lokowała jakieś swoje oszczędności w akcjach. Dla nas obojga założyła prenumeratę. Jeśli chodzi o czytanie ze zrozumieniem, pojmowałem, że w tej gazecie chodzi o pieniądze. Dzieci marzą, by zostać strażakiem, koszykarzem, a ja – maklerem. Postanowiłem zostać zamożnym bubkiem z Manhattanu”.
Temu planowi podporządkował swoje życie. Mimo że wychowywał się na Brooklynie, czyli dzielnicy Nowego Jorku, która w latach 80. i 90. stanowczo nie stanowiła łatwego punktu odbicia („Brooklynties, jak się mówi o miejscowych, mają opinię wyszczekanych, obcesowych, wszystkowiedzących cwaniaków. Tu trzeba być twardym. Trzeba grać ostro. Wycofanie się bez walki znaczy tyle co utrata twarzy, społeczne samobójstwo”), mimo iż chodził do publicznej szkoły („jeśli noszę jakieś piętno przeszłości, jest nim to odciśnięte przez publiczną szkołę. Piętno tłoku, przemocy, napierającego getta, rozwarstwienia społecznego, wykluczenia”), tak się uczył, tak zbierał punkty za sport i działania społeczne, że mógł wybierać spośród najlepszych amerykańskich uczelni.
Wybrał uniwersytet w Chicago zarówno ze względów ideowych, bo był mu światopoglądowo najbliższy, jak i z powodów czysto praktycznych. Mieścił się w dużym, prężnym mieście, w którym mógł zacząć swoją ścieżkę kariery do wymarzonej Wall Street.
Lata studenckie i pierwsze lata pracy, czy raczej walki o nią, dziesiątek rozmów kwalifikacyjnych, pierwszej poważnej rekrutacji trwającej 10 miesięcy, a potem pracy tradera w kolejnych firmach. Chyba nawet nie bardzo jest sens przywoływać ich nazwy, bo poza najbardziej zafascynowanymi Wall Street niewiele tu powiedzą. Ważniejsze jest to, że bez względu, do którejkolwiek firmy by trafił, była to praca na ogromnych obrotach, stresująca, wysiłkowa, związana z obracaniem ogromnymi sumami, uzależniająca psychicznie i choć dobrze płatna, to wciąż nieprzynosząca takich zysków, które ambitnemu synowi polsko-żydowskich emigrantów pozwoliłyby na prawdziwe poczucie finansowego sukcesu.
W tej opowieści Leopold pojawia się jako duch, ledwie zapamiętany, co i raz co najwyżej przywoływany przez kolejnych Polaków, którzy pojawiali się na drodze Matta i zagadywali o pokrewieństwo z uwielbianym polskim pisarzem.
Ale młody Tyrmand doskonale wiedział, jakie ma korzenie, w końcu miał dziesięć lat, gdy ekipa filmowców z Polski przyjechała nagrać dokument o jego ojcu. Ale jak wspomina, do czasu założenia konta na Facebooku w 2008 r., kiedy został zasypany pytaniami o związek z Leopoldem i prywatnymi wiadomościami z zachwytami nad książkami jego ojca, nie miał realnego poczucia, jak ważną był on w Polsce postacią.
Właśnie te facebookowe wiadomości plus pewna dziewczyna z Warszawy, która także napisała, i to tak, że zaczęła się między nimi długa konwersacja, a potem związek – miały być pierwszą poważną inspiracją, by zainteresować się „tatusiem” i jego ojczyzną.
I tak w 2010 r. Matt zaczął regularnie do Polski przylatywać. Kiedy zaś w 2011 r. – gdy po raz kolejny przeżywał kryzys związany z pracą na wyciskającym ludzi jak cytryny Wall Street – o tym kraju w Europie zaczął myśleć zupełnie inaczej. Już nie jako o celu pojedynczych wycieczek. Rzucił pracę i zaczął się starać o polski paszport, ale przede wszystkim wpadł w ramiona dziennikarzy, publicystów, urzędników, polityków spragnionych kontaktu choćby z namiastką jego ojca. Szczególnie gdy okazała się ona młodym, światowym, wesołym i barwnym chłopakiem.
Opowieść, jaka wyłania się z tej książki, jest – bo i musi być – dla ludzi z Polski fascynująca. W końcu pozwala choć liznąć życia na ulicach Nowego Jorku, studiowania w wielkim chicagowskim uniwersytecie, a potem pracy rodem z „Chciwości”, „Spekulanta” czy „Wilka z Wall Street”. Ale co do Matta Tyrmanda dużo ciekawsza część historii zaczyna się tam, gdzie książka się urywa.

Warszawka

– Moja wina – wzdycha jeden z dziennikarzy, którzy z Tyrmandem mieli do czynienia jako pierwsi. – Moja wina, bo ja mu tu wiele drzwi pomogłem otworzyć.
Dziś jest jednym z wielu znajomych, kumpli czy wręcz przyjaciół Matta, który nie chce o nim oficjalnie rozmawiać.
– Balon napompowany do rozmiarów zeppelina – to opinia PR-owca z Warszawy.
Publicysta: – Dwulicowiec, który w jednym momencie pije z tobą wódkę, a w drugim rozpowiada wszystkim, jakim to idiotą jesteś.
Urzędnik związany z obecnym rządem: – Jego obecny chamsko-prostacki flow mi nie pasuje.
Polityk PiS: – Teoretycznie jest bliski moim poglądom ekonomicznym i politycznym. Utrzymywaliśmy niezłe stosunki, ale jest jak bomba z opóźnionym zapłonem, która niespodziewanie może się odwrócić i wybuchnąć prosto w twarz.
– Kiedyś wszyscy cieszyliśmy się na spotkanie z nim. Będzie Matt, będzie świetna impreza, setki anegdot, dobra zabawa – opowiada dziennikarka, która pomogła mu zaistnieć w polskich mediach.
Wszyscy jak mantrę powtarzają: – Nie wiem, co się z nim porobiło! Taki fajny chłopak z niego był. I do imprezy, i do poważnej rozmowy. A teraz? Nie spotykamy się. Czasem może gdzieś przypadkowo, ale nie chcę utrzymywać z nim stałego kontaktu.
Wróćmy jednak do momentu, gdy z Mattem chcieli się wszyscy przyjaźnić. Gdy pojawiał się na kolejnych uroczystościach upamiętniających „tatusia”: w Warszawie otwierano pasaż im. Tyrmanda, w Darłowie Ośrodek Kultury dostawał imię Leopolda Tyrmanda, gdy wydawana była wspomniana książka Sypniewskiej, gdy jeździł po bibliotekach, odczytach i spotkaniach i wszędzie opowiadał o ojcu.
Późno odkryte dziedzictwo uwielbiał i wciąż uwielbia, i wcale tego nie ukrywa. – Oczywiście, że jestem dumny z tego, że jestem Tyrmandem. I w ogóle mi nie przeszkadza, gdy ludzie w Polsce wciąż mnie o niego pytają. To, że jestem w jego cieniu, że jestem postrzegany jako „syn ojca”? Nie mam z tym najmniejszego problemu. Nawet jak na Twitterze piszą do mnie różni ludzie, hejtując: „Kim ty jesteś, niczym więcej jak synem Tyrmanda”, to niech sobie piszą, ja wiem, co jeszcze robię, co za mną stoi, a ich opinie mi nie przeszkadzają – opowiada mi z pasją.
W szczycie jego popularności w „Dużym Formacie” ukazuje się duży wywiad z Matthew. Zarzeka się w nim: „Jeśli polski cud gospodarczy będzie miał ciąg dalszy, chciałbym rozwinąć tutaj biznes, ale nie wiem jeszcze jaki. Może otworzę w Warszawie restaurację, księgarnię albo stworzę wódkę Tyrmandówkę. Chciałbym kupić nieruchomość na Pradze i znów zapuścić tam korzenie Tyrmandów”.
„Młody Tyrmand” jest tak elektryzujący, że i u nas w Magazynie DGP miał cykl rozmów o książkach przeprowadzanych przez Rafała Wosia. Były one zderzeniem dwóch ekonomicznych wizji: liberała, który sam o sobie mówi: „Jestem prawicowy, ale w duchu libertarianizmu, w duchu Edmunda Burke’a, osiemnastowiecznego angielskiego polityka i filozofa, którego uważa się za ojca współczesnego konserwatyzmu i klasycznego liberalizmu. Głosił on, że własność jest podstawowym prawem człowieka i motorem rozwoju społeczeństw”, i Wosia, który od lat krytykuje model ekonomii neoliberalnej.
Wreszcie niczym wisienka na torcie Xawery Żuławski ogłasza, że szykuje ekranizację „Złego”, w której pokaże Warszawę czasów Leopolda Tyrmanda w komiksowo-gangsterskim klimacie. Już trwają castingi, pisze się scenariusz, są świetne pomysły inscenizacyjne. Tyle że kilka razy przekładany jest termin rozpoczęcia zdjęć, aż wreszcie jesienią 2015 r. już jest jasne: nic z tego nie będzie. Żuławski nigdy nie wyjaśnił, czemu nie udało mu się tego projektu pociągnąć. Matt miał być jednym ze współproducentów filmu.

Niepokorny

Nagle z tego ulubieńca salonów, warszawki – czy jak by tego nie nazwać – przeskoczył w zupełnie inne miejsce. Początkowo nieśmiało: tu ostrzejszy komentarz, tam prześmiewczy tweet, raz na jakiś czas coraz bardziej krytyczny wobec polskich polityków, publicystów, ekonomistów wywiad.
Oczywiście nie wobec wszystkich. Pod koniec 2013 r. pojawia się na kongresie założycielskim Polski Razem Jarosława Gowina. – Gdyby mój ojciec żył, byłby dumny z postępu, jaki dokonał się od 1989 r. Ale byłby też przerażony wieloma aspektami obecnej sytuacji politycznej – przekonywał.
Od tego momentu coraz silniej zaczyna się angażować w politykę i publicystykę polityczną. I to po tej stronie sceny, która tych wszystkich, którzy chcieli w nim wiedzieć ultraliberalnego gospodarczo, a więc także światopoglądowo chłopaka ze Stanów Zjednoczonych, mocno zaskoczyła. O rządzie PO od dawna wypowiadał się bardzo krytycznie, w najlepszym przypadku w taki sposób: „Ostatnio, obserwując »intelektualne elity« obecnego rządu, jak minister Rostowski, który stworzył plan nacjonalizacji OFE, przewracało mi się w żołądku” (to z wywiadu dla Fundacji Sapere Aude ze stycznia 2014 r.). Rok temu w wywiadzie dla „Super Expressu” bardzo ostro pojechał po „Gazecie Wyborczej”, która przecież jeszcze niedawno robiła mu sporą reklamę: „Stalin, widząc peany »Wyborczej« na cześć rządu, musiałby się zarumienić”.
– Owszem w rozumieniu niektórych publicystów to mogło wyglądać u Matta na jakąś woltę. Nagłą zmianę poglądów politycznych. Ale to nieprawda, on od zawsze, odkąd zaczął zabierać głos w kwestiach polityki i Polski, miał tu bardzo zdecydowane i niezmienne zdanie. To jest w ogóle jego bardzo wyrazistą cechą: niezmienność fundamentów ideowych, brak takiego lawirowania, dostosowywania się do okoliczności. Proszę zauważyć, że choć teraz popiera kierunek PiS, to jednak potrafi być krytyczny wobec rządu, nie idzie ślepo za wszystkimi jego pomysłami – zastrzega Marcin Makowski, dziennikarz tygodnika „Do Rzeczy”, który z Tyrmandem od pół roku przeprowadza co tydzień wywiady pod hasłem „Zły Tyrmand”.
– Dla mnie najważniejsza jest wolność jednostki, przeciwstawiam się każdej opcji, która ogranicza wolny wybór. I dlatego kapitalizm, wolny rynek uważam za najlepsze możliwe rozwiązanie, przecież żaden inny system gospodarczy nie spowodował takiego skoku w rozwoju cywilizacji. Ale tak Unia, jak i Polska w ostatnich latach od tego wolnorynkowego modelu odeszła. Doszli tu do władzy ludzie, którzy nie mają pojęcia o ekonomii, teoretycy, pseudopublicyści, którzy zaczęli przywracać marksistowskie rozwiązania – to tylko fragment, i to króciutki, elaboratu, jaki zaczyna wygłaszać Tyrmand zapytany o swoje poglądy ekonomiczne. Trzeba mu niemalże na siłę przerywać.
– Rzeczywiście ma skłonność do popadania w taki strumień świadomości i płynięcia w nim bez przerwy. I jak to bywa w takich przypadkach, na koniec się okazuje, że z godzinnego wywodu mamy kilka konkretnych zdań – wspomina Rafał Woś, obecnie publicysta tygodnika „Polityka”, wcześniej Magazynu DGP. – Ale trzeba przyznać, że to zawsze był interesujący rozmówca. Zacietrzewiony w swojej wizji świata i ekonomii, ale ciekawy – dodaje.
Tyrmand jednak Wosiowi nie odpowiada komplementem. Wręcz przeciwnie. Ocenia go jako „akademika, siedzącego w książkach, który tylko z nich czerpie wiedzę o świecie”.
Co więcej, jako że naprawdę ma ostry, cięty język, to dla tych, z którymi się ściera, jest bardzo trudnym przeciwnikiem. Przekonała się o tym posłanka PO Agnieszka Pomaska, która poległa w zderzeniu z nim w programie „The Stream” anglojęzycznej Al-Jazeery. Przekonał się Henry Foy, korespondent „Financial Timesa” na środkową Europę, któremu Matt zasugerował, że za to, jak pisze o Polsce, powinien zostać zwolniony z pracy.
Najgłośniej jednak o Tyrmandzie zrobiło się po Balu Dziennikarzy na początku tego roku. I to tak głośno, że trafił na czołówki wszelkich serwisów internetowych na czele z Pudelkiem. W czasie tej imprezy zrobił sobie selfie z wieloma znanymi gośćmi, w tym z Moniką Olejnik i Piotrem Kraśką. Sfotografował też Romana Giertycha. Nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie komentarze, jakie dołączył do zrobionych przez siebie zdjęć, publikując je na Twitterze. Selfie, na którym towarzyszy mu Piotr Kraśko, opatrzył hashtagiem #CleaningDublinToiletsSoon („Już wkrótce na sprzątaniu toalet w Dublinie”). Fotografię z Olejnik opisał hashtagiem: „Z meduzą o mrocznej duszy”. Najmocniej oberwało się Romanowi Giertychowi, którego Tyrmand określił mianem „prawniczej k...y”, a cały wpis zakończył: „Pozwij mnie, dziwko”.
To był dopiero początek jego krucjaty. Miesiąc później w Nowym Jorku na czele grupy Polonii, wśród której część była przebrana za ośmiorniczki, nawiązując do niesławnych taśm, przywitał byłego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego transparentami z hasłami: „Radek zdradek”, „Radek, swoje mądrości wygłaszaj nad Renem i Wołgą”.
I od tamtej pory podobne akcje to już właściwie norma. A to o Sikorskim napisze: „Obrzydliwe zachowanie obrzydliwego oszusta”, a to jak przed kilkoma dniami zaczepi Jacka Rostowskiego podczas konferencji i mu wygarnie, a to wrzuci selfie z Wrocławia na tle kamienicy z namazanymi napisami: „PO to k...” i „Je... KOD”, i dodatkowo opatrzy je jakże eleganckim #SuckItDutkiewicz (chyba powstrzymamy się przed tłumaczeniem).
– Rzeczywiście lubi szokować, prowokować, wbijać kij w mrowisko i jest w tym bezkompromisowy. Ale nie robi tego dla samego szokowania, zawsze ma na podorędziu uzasadnienie w postaci konkretnych przewin oponenta – uważa Makowski. – A to, że używa tak ostrego języka? No cóż, pamiętajmy, że to urodzony nowojorczyk, tam debata publiczna jest znacznie mniej grzeczna niż u nas. I co ważne, to nie jest tak, że on się ukrywa gdzieś. Wręcz przeciwnie, potrafi w twarz powiedzieć, co myśli o człowieku – dodaje dziennikarz.
Doczekał się, że i jego zaczęto równie mocno krytykować. Tomasz Piątek w „Gazecie Wyborczej” przed kilkoma dniami opisał doniesienia „The New Yorkera”, według których Tyrmand powiązany jest z Jamesem O’Keefe, czyli kontrowersyjnym amerykańskim dziennikarzem prowokatorem. Wspólnie mają zaś działać na rzecz Donalda Trumpa.
Matthew zapytany o te powiązania zarzeka się, że to nieprawda. Co więcej, popierał przecież konkurenta Trumpa – Teda Cruza. – Oczywiście teraz spróbuję pracować z Trumpem i jego drużyną. Dla Polski lepiej, żebym miał jakiś wpływ na to, jak jest postrzegana, a nie by decydowały o tym tylko takie mainstreamowe media, jak CNN, BBC, „Economist”, „FT”, umniejszające Polskę w oparciu o przekaz rozpowszechniany przez Zdradka i Applefarud.
Dla wyjaśnienia: ma na myśli Radosława Sikorskiego i jego żonę Anne Applebaum.
Na pytania o to, z czego teraz żyje, co dokładnie robi, nie podaje jasnej odpowiedzi. Zarzeka się, że za publicystykę i to, co pisze, nie bierze pieniędzy. Trochę mówi o oszczędnościach z Wall Street – choć z jego biografii wynika, że raczej się tam za wiele nie dorobił. Trochę o pracy analityka.

Bikiniarz

Tyrmand trollujący i dissujący oponentów to jedno jego oblicze. Drugie to Matt imprezowicz. Taki bikiniarz. „Z palącymi paliłem zielsko, z intelektualistami namiętnie dyskutowałem. Byłem wodzirejem. Grałem w bilard, pokera, zarabiałem na giełdzie, tańczyłem do białego rana. Jak zwykle byłem tym najgłośniejszym, najbardziej zaczepnym, bezczelnym typkiem. W końcu pochodzę z Nowego Jorku! Wystarczyło na mnie spojrzeć i nie musieli pytać, skąd jestem. Grałem tę rolę z pełnym zaangażowaniem. Zgodnie z oczekiwaniami wobec nowojorczyków, którzy mówią najszybciej w Stanach Zjednoczonych, są najbardziej przemądrzali, złośliwi i zachłanni” – to wspomnienie z książki z czasów studiów w Chicago. Ale jak opowiadają ludzie, którzy z nim imprezowali w Warszawie, i tu było podobnie. – Granie rolką papieru w nogę na środku Nowego Światu – śmieje się jedna z dziennikarek, wspominając spotkania z Mattem. – To taki drobny typ, który jednak potrafi w siebie wlać więcej alkoholu niż niejeden z rosłych Słowian – dodaje inny towarzysz imprez z Tyrmandem.
– Jest zakręcony, wiecznie mówi i gestykuluje. To człowiek o niespożytej energii. Zawsze z czterema komórkami i pięcioma powerbankami. Zawsze pod e-mailem, Twitterem, telefonem. Dyskutuje z tobą godzinę o ekonomii, wypije w tym czasie ze dwa piwa, a potem jeszcze potrafi kilka razy podciągnąć się na drążku – śmieje się Makowski. – I wiecznie w drodze. Nigdy nie wiadomo, gdzie jest w danym momencie.
Tyrmanda łapię bez problemu przez Facebooka. Szybko umawiamy się na rozmowę na Skypie, bo jest teraz w Londynie, ale będzie miał czas w drodze na lotnisko i na lotnisku. Leci do Nowego Jorku. – Czy często bywam w Polsce? Co miesiąc na co najmniej kilka dni. Żyję na walizkach. Zresztą od zawsze mnie tak nosiło. Teraz po NY lecę do Chicago i Waszyngtonu. Zaczynam współpracę z Anną Marią Anders, ona może bardzo dużo dobrego dla Polski zrobić. A potem na kilka dni do Main łowić ryby.
– Wędkować?
– Tak. To taki nasz coroczny zwyczaj ze znajomymi z Wall Street. Spotykamy się w takiej dziczy, odpoczywamy i gadamy o polityce i ekonomii. A potem na szczyt NATO wracam do Polski.
– Nie myślałeś, by się tu przeprowadzić?
– To trudna decyzja. Ogranicza mnie to, że wciąż nie nauczyłem się polskiego. Ale ostatnio podjąłem decyzję: zaczynam na stałe wynajmować w Warszawie mieszkanie. To jest naprawdę moja ojczyzna i mam zamiar tutaj działać. Tu jest tyle do zrobienia, to świetne miejsce, ale naprawdę potrzebna jest Polsce pomoc, by szła drogą wolnego rynku. I ja to mogę zrobić – zarzeka się i zaczyna roztaczać wizje, jak to dzięki jego kontaktom w Stanach i na Wall Street będzie mógł pomagać polskiemu rządowi w budowie innowacyjnej gospodarki, jak napłyną tu miliony dolarów i jak powstaną tysiące miejsc pracy.
– Wiesz, on jest taki trochę, jak wyobrażam sobie, że byłby jego ojciec – zamyśla się Rafał Woś. – W końcu Tyrmand czy to z własnych opisów w „Dzienniku 1954”, czy to jak go opisywał choćby w swoich wspomnieniach Waldorff, to był taki kawał, powiedzmy, skurczybyka. Niby bikiniarz, czarował wszystkich, ale potrafił ostro skrytykować. Dziś byśmy powiedzieli zhejtować, wygarnąć prosto z mostu, co o kimś myślał – dodaje Woś.
– Zatytułowaliście cykl wywiadów z Matthew „Zły Tyrmand”. On rzeczywiście jest taki zły? – pytam Makowskiego.
– Naturalnie to aluzja do słynnej powieści Leopolda Tyrmanda „Zły”, ale oczywiście z podtekstem. Matthew ma swoje wady. Choćby tę, że jest megalomanem. Ale nie, zły nie jest – śmieje się dziennikarz.
– Ale złośliwy jak najbardziej.
– Tak, to złośliwiec. Ale z misją. Na pewno burzy święty spokój w naszym światku medialno-politycznym, a to zawsze ciekawe.
Sam swojego ojca w oparciu o to, co z jego książek wyczytał, ocenił następująco: „Zawsze był gotowy wygarnąć ludziom, co o nich myśli. Lubił się spierać. Prowokować przeciwnika, bo swoje nerwy zawsze trzymał na wodzy. Zły, ale pod kontrolą. Jakbym widział siebie w czasach studenckich dyskusji”.