Jedno z pierwszych zdań, których nauczyła się moja dwuletnia córka, brzmi: „To jest moje”. Jej są lalka, wózek, soczek. Do niej – jej zdaniem – należy wszystko, o czym jasno i wielokrotnie nie powiedziano, że jest mamy bądź taty.
Nie mam pojęcia, czy podobnie wysoko rozwinięte poczucie posiadania mają inne dwulatki, ale w końcu każdy z nas prędzej czy później je sobie wyrabia. Chęć posiadania czegoś na własność mają nie tylko osoby z listy 100 najbogatszych Polaków, lecz także, jak podejrzewam, lewicowcy chcący wszystko dokoła opodatkować. Nawet komunista Fidel Castro musiał mieć coś własnego, czym nie chciał się dzielić. Nasze codzienne, nie intelektualne, lecz praktyczne podejście do własności celnie podsumowują słowa piosenki zespołu Mr. Zoob: „Mój jest ten kawałek podłogi, nie mówcie mi więc, co mam robić”.
Skąd wobec tego ten cały szum wokół wycinki drzew na prywatnych posesjach, którą od 1 stycznia umożliwiła nowa ustawa? Skąd oburzenie? Czyż nie jest prawdą, że moje drzewo – moja sprawa? Czy ustawa nie przywraca normalności?

Korwin i Zandberg w jednej drużynie

Reklama
Zależy, kogo zapytać. W Polsce funkcjonują dwa obozy, które w centrum stawiają własność prywatną – korwiniści i zandbergowcy. Partia Wolność Janusza Korwin-Mikkego oraz firmowana przez Adriana Zandberga Partia Razem to oczywiście polityczny margines, ale z punktu widzenia debaty społecznej to właśnie one, a właściwie ci, których myślenie reprezentują, mają w kwestii własności najwięcej do powiedzenia.
Reklama
Nietrudno zgadnąć, co korwiniści sądzą o wycince drzew. – Właściciel ma prawo drzewo posadzić albo wyciąć. To jest jego drzewo i rząd nie powinien się do tego wtrącać – zadekretował ich papież, czyli Janusz Korwin-Mikke. Jest to podejście do własności prywatnej rodem nie tylko z Teksasu (Ktoś wtargnął na moją działkę? Napakuję go ołowiem, a dla kaprysu zetnę kilka drzew), lecz także chrześcijańskie. Chrześcijaństwo własności broniło od zawsze jako świętej. Usankcjonował ją przecież sam Bóg w przykazaniach, i to dwukrotnie: „Nie kradnij” i „Ani (nie pożądaj) żadnej rzeczy, która jego (bliźniego) jest”. Ścięcie drzewa może być nieroztropne, ale mam pełne prawo to zrobić. Po prostu mogę nadużyć swojej własności, a nawet ją zniszczyć. Wola Boga jest w końcu święta z definicji i bezdyskusyjnie.
Razemowcy nie uznają takich świętości. Dla nich własność ma więcej odcieni. Drzewa to element natury, a natura to dobro wspólne, które jako takie powinno być chronione. Drzewo rośnie na twojej działce? W porządku, wypoczywaj w jego cieniu, ale zrozum, że nie jest tak samo twoje, jak paczka papierosów czy auto. Z drzewem jak z dzieckiem – powołujesz je do życia, pielęgnujesz i wychowujesz, ale nie możesz zrobić mu krzywdy. Aby zapobiec wycince drzew na prywatnych posesjach, działacze Razem proponują utworzenie mikroplanów zagospodarowania przestrzennego, które miałyby tę kwestię regulować. Co oznacza oddanie władzy urzędnikom.
I możliwe, że cały ambaras tak się właśnie skończy – władza, która omyłkowo została biurokratom zabrana, zostanie im zwrócona. Jest to północnokoreańskie podejście do własności – jest ona prywatna, o ile tak uzna rząd. Jeśli się rozmyśli i zechce ją zarekwirować czy ograniczyć, trudno. Może.
Mimo wszystko, patrząc na problem własności prywatnej całościowo, zarówno korwiniści, jak i razemowcy grają w jednej drużynie – takiej, która uważa, że na pytania o własność można odpowiadać wyłącznie w zerojedynkowy sposób. Nie jest to właściwe podejście. Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana – do tego stopnia, że w ciągu ostatnich 60 lat problemy związane z własnością prywatną, a mówiąc dokładniej z tym, jak się nią posługujemy, stały się jednym z najważniejszych i wciąż nie do końca rozwiązanych zagadnień ekonomii.
Mowa o efektach zewnętrznych.

Cuchnące problemy

Gdy sadzisz drzewo na własnej posesji, robisz to być może tylko po to, by cieszyło twoje oko, albo chcąc wywiązać się z wymagań, jakie stawia mężczyznom stare porzekadło mówiące o budowie domu, płodzeniu syna i sadzeniu drzewa. To, że takie są twoje intencje, nie oznacza, że zasadzenie drzewa nie przyniesie innych rezultatów. Być może zacienisz fragment posesji sąsiada albo zasłonisz mu widok z okna. To właśnie koszt zewnętrzny, który na niego narzucasz. Drzewo będzie jednak produkowało więcej tlenu, pochłaniając z atmosfery dwutlenek węgla. To jest korzyść, którą odnoszą twój sąsiad i całe społeczeństwo.
Ale odejdźmy na chwilę od tematyki leśnej. Mieszkańcy podlaskiego Łukowa od ponad roku blokują budowę fabryki pasz dla drobiu w lokalnej specjalnej podstrefie ekonomicznej. Obawiają się, że fabryka będzie – oprócz pasz – produkować także nieprzyjemne zapachy. Takie ryzyko istnieje. Negatywne oddziaływanie na środowisko to efekt zewnętrzny wiążący się z produkcją wielu towarów. Czy mamy się na to zgadzać, ponieważ produkcja ta odbywa się przy użyciu prywatnych środków i na prywatnych terenach? Taki wniosek mógłby wysnuć tylko ktoś zbyt mocno przywiązany do teksańskiego rozumienia własności prywatnej. Należy zakazać takiej produkcji? To z kolei północnokoreański repertuar intelektualny. Co więc robić?
Jeśli ktoś myśli, że wystarczy przywołać słynną sentencję głoszącą, że „wolność mojej pięści kończy się tam, gdzie zaczyna się twój nos”, myli się. W praktyce bowiem nasza pięść sięga o wiele dalej, a czubek naszego nosa jest o wiele wrażliwszy, niż nam się wydaje. Ocena, gdzie ten graniczny nos leży, jest tym bardziej problematyczna, dlatego że to, co dla jednych jest kosztem zewnętrznym, dla innych może być korzyścią, a jeszcze innych zupełnie nie dotyczyć.
Profesor John Lott, amerykański ekonomista i autor bestsellerowej „Freedonomii”, uważa, że – mimo wolnorynkowego nastawienia – w niektórych sytuacjach efekty zewnętrzne są tak jednoznacznie złe i szkodliwe, że bez regulacyjnej interwencji państwa się nie obejdzie. Zwłaszcza gdy nie ma bezpośrednich bodźców, by ktoś sam z siebie chciał te efekty ograniczać. Przykładem niech będą normy zanieczyszczeń emitowanych przez silniki spalinowe. Gdyby nie odgórny nakaz powiązany z groźbą kary, producenci aut nie skupialiby się na ograniczaniu emisji spalin.
Takie sytuacje są jednak, zastrzega Lott, relatywnie rzadkie. Co więcej, gdy już się zdarzają, mają... cóż... własny ujemny efekt zewnętrzny. Oto konieczne interwencje państwa w sposób nieunikniony pociągają za sobą kolejne – niestety, już te niekonieczne. „Państwo z czasem zaczyna narzucać rozwiązania dalszych problemów, z którymi rynek poradziłby sobie lepiej” – pisze Lott we „Freedonomii”. Ekonomista przekonuje, że niekonieczną interwencją są np. zakazy palenia w lokalach gastronomicznych. „Palenie nie powinno być traktowane tam jako obszar wspólnego powietrza. Restauracje pozwalają klientom palić nie dlatego, że uwielbiają palaczy, ale dlatego, że odpowiadają na presję konkurencji i swoich gości. Czy można wątpić, że restauratorzy rozwiążą problem palenia zgodnie z preferencjami większości klientów” – pyta retorycznie Lott.
Jego pytanie podszyte jest słusznym przekonaniem, że rynek to najlepsza metoda zbadania naszych realnych preferencji, a także pomiaru kosztów i korzyści danych zachowań. W większości przypadków ludzie samoczynnie rozwiązują problemy efektów zewnętrznych, nawet szczególnie długo się nad tym nie zastanawiając. Nie lubię dymu papierosów, ale zimne piwo wypite w barze jest dla mnie ważniejsze. Koszty i korzyści zbadane. Decyzja podjęta. Sprawa załatwiona.
Co jednak, jeśli po drodze do baru wstąpię do kancelarii premiera, prosząc o wprowadzenie zakazu palenia? Czy po wprowadzeniu takiego zakazu świat nie będzie jeszcze lepszy i piękniejszy, a spożywanie złotego trunku jeszcze przyjemniejsze? W Polsce taki zakaz wprowadzono. Czy mamy się od tego lepiej?

Polityka antynatalistyczna

Profesor David Friedman, syn słynnego Miltona i także ekonomista, zwraca uwagę na pułapkę, jaką na niewprawny umysł zastawia myślenie w kategoriach teorii efektów zewnętrznych. „Bywa ona bardzo użyteczna dla kogoś, kto szuka argumentów za rządową interwencją w rynek. Jednak prawie wszystko, co robimy, ma wpływ na innych ludzi. Jeśli ktoś chce czegoś zakazać albo to opodatkować, szuka negatywnych efektów zewnętrznych. Jeśli ktoś chce coś dotować, na przykład swój zawód, szuka pozytywnych efektów zewnętrznych” – zauważa w „Ukrytym ładzie”. Takie myślenie, jak tłumaczy, pomija fakt, że w teorii efektów zewnętrznych chodzi o rezultat netto danego zjawiska, czyli spojrzenie całościowe. Jak to się ma do zakazu palenia?
To, czy efekty netto palenia w lokalach są negatywne, nie jest takie oczywiste. Do korzyści można by zaliczyć np. dodatkowe miejsca pracy powstające dzięki niemu w koncernach tytoniowych czy uczucie relaksu i wspólnoty, które odczuwają palący. Do kosztów natomiast smród i wdychanie dymu przez osoby postronne, ale już raczej nie nowotwory, bo te wywołane są całkowitą ekspozycją na dym, a pamiętajmy, że mówimy tu tylko o paleniu w lokalach, a nie paleniu w ogóle. Przebywanie w klubach ma dla zachorowalności na raka statystycznie niewielkie znaczenie, chyba że mowa o stałych bywalcach, tyle że oni zwykle i tak palą...
Być może ustawodawca zapomniał o tym i uznał, że zakazując palenia w pubach, zredukuje liczbę chorób nowotworowych, tym samym obniżając koszty funkcjonowania opieki zdrowotnej. Brak jest jak na razie dowodów na istotną skuteczność tej strategii na naszym podwórku (chociaż dane z innych krajów sugerują, że może ona zwiększać liczbę prób zerwania z nałogiem), jednak z całą pewnością po wizycie w klubie ubrania nie śmierdzą nam papierosowym dymem. Jeśli efekty zewnętrzne palenia w lokalach są netto dodatnie, zakaz palenia należałoby uznać za szkodliwy. Niestety, ze względu na brak odpowiednio rozległych danych (ich zebranie byłoby zbyt kosztowne), trudno to ocenić. David Friedman powiedziałby, że choć często bardzo trudno na pytania o bilans efektów zewnętrznych odpowiadać jednoznacznie, to nie można ich ignorować, ponieważ zwracając uwagę wyłącznie na koszty, dochodzilibyśmy do absurdalnych wniosków. Przykładowo moglibyśmy stwierdzić, że warto dotować politykę antynatalistyczną. W końcu po co nam kolejne dzieci? Każde nowe dziecko to koszt dla rodziców czy państwowej edukacji...
Jest jeszcze jedna rzecz, o której zapominają osoby chcące interwencją walczyć z ujemnymi efektami zewnętrznymi – zapominają o tym, że istnieje coś takiego jak optymalny poziom kosztów zewnętrznych. Wszyscy chcielibyśmy czystego powietrza, ale jedyną drogą, żeby zrealizować w pełni ten postulat, byłoby zaprzestanie jakiejkolwiek działalności ludzkiej. Musielibyśmy dokonać zbiorowej autoanihilacji. Jakiś poziom zanieczyszczeń istnieć zatem musi. Kluczowe jest to, by ustalić, jaki to ten optymalny poziom.
Afera wokół masowej wycinki prywatnych drzew dała wielu ludziom do ręki argument, że własność prywatna rozumiana po teksańsku prowadzi do patologii, więc za ustalenie optymalnego poziomu wycinki musi odpowiadać urzędnik, a nie zwykły proces rynkowy.
To felerny argument. W rzeczywistości do wycinki doprowadziło nie tyle samo to, że można robić, co się chce z drzewami, ile to, że dawniej tak łatwo się nie dało. Nagła zmiana reżimu regulacyjnego sprawiła, że ci, co przez wiele lat chcieli, a nie mogli ściąć drzewa, teraz wreszcie mają swoje pięć minut. To tak, jakby pękła tama, która przez lata wstrzymywała niewielki strumyczek. Nie wiem, kto doradzał ministrowi Janowi Szyszcze przy projektowaniu prawa, ale najwyraźniej zapomniał sprawdzić, co teoretycy regulacji piszą o nagłych przewrotach legislacyjnych. A wprowadzają one gospodarczy chaos, bywa że o trwałych skutkach. Zwłaszcza gdy prawo jest niestabilne i rozpowszechnione jest przekonanie, że ponowne zaostrzenie przepisów to tylko kwestia czasu. Z tego zaniedbania właśnie wziął się efekt Szyszki, czyli masowa wycinka drzew, której teraz doświadczamy.

Efekt Szyszki

Ekonomiści przekonują, że zanim wytyczaniem długości naszego nosa i ramienia zajmie się urzędnik, warto wykorzystać mechanizmy rynkowe: negocjacje i transakcje. Jeśli tylko prawo jest odpowiednio precyzjne, mogą one skutecznie rozwiązywać problem efektów zewnętrznych.
Rozumieją to deweloperzy, którzy klientom kupującym od nich mieszkania narzucają obowiązek przynależenia do wspólnoty mieszkańców. To wspólnota decyduje o tym, jak wyglądać ma elewacja bloku, trawnik czy której firmie należy zlecić ochronę budynku oraz ustala ogólne zasady współżycia (np. godziny ciszy nocnej), minimalizując ryzyko, że postępowanie któregoś z mieszkańców narzuci koszty na resztę (muzycy ćwiczący grę na instrumentach będą musieli po godz. 22 znaleźć sobie inne zajęcie). Przykładów na rynkowe poradzenie sobie z kosztami transakcyjnymi jest sporo. W USA rozwiązano w ten sposób jeszcze niedawno spory problem z dostępem do wody. Dopóki obowiązywala zasada pierwszeństwa przy ustalaniu własności źródeł wody, właściciele nadużywali ich, brakowało jej dla dzikich zwierząt czy na cele publiczne. Dopiero, gdy stany zaczęły ze sobą handlować prawami do wody (niektóre miały jej więcej, inne mniej, różniło je też zapotrzebowanie), sytuacja się znormalizowała.
Ekonomista i laureat Nagrody Nobla Ronald Coase zauważał, że mechanizmy rynkowe rozwiązują problem efektów zewnętrznych wszędzie tam, gdzie odpowiednio niskie są koszty transakcyjne. Rosną one jednak tym mocniej, im większej liczby ludzi dotyczą, co może doprowadzić do rozwiązania nieefektywnego. Czasami więc czekanie, aż rynek znajdzie właściwą ścieżkę, może wydać się stratą czasu. Często jest tak w kwestii zanieczyszczeń środowiska.
Wtedy można pomyśleć o opodatkowaniu zanieczyszczeń w taki sposób, żeby największe podatki płacili najwięksi ich emitenci. Zgodne z tym zaleceniem było stworzenie rynku handlu prawami do emisji CO2. „W ramach tego handlu społeczność określa dopuszczalny stopień zanieczyszczeń na swoim terenie. Następnie wydaje zezwolenia na łączną ilość dopuszczalnych zanieczyszczeń i rozprowadza je wśród przedsiębiorców. To bardzo efektywny bodziec rynkowy” – przekonuje w „Najlepszej książce o rynku” dr Eamonn Butler, dyrektor brytyjskiego think-tanku Adam Smith Institute (zauważa przy tym, że handel emisjami funkcjonuje lepiej w USA niż w Europie ze względu na mniejsze upolitycznienie jego zasad). Butler nawiązuje także do tematu w Polsce obecnie gorącego: myślistwa. Czy rzeczywiście istnienie myśliwych jest konieczne? Przekonuje on, że istnienie mądrze kontrolowanego rynku pozwalającego na odstrzał zwierzyny zapobiega innemu złu: zwiększonemu kłusownictwu. „W całej Afryce południowej myśliwi mogą przyjechać do jednego z licznych rezerwatów i zapłacić za możliwość polowania. Ilość zwierzyny do odstrzału jest limitowana, a organizatorzy wskazują myśliwym starsze osobniki. Myśliwi słono za to płacą, a ich pieniądze idą na ochronę zwierząt i zachowanie istniejących stad” – pisze. Nie znaczy to, że Butler uważa myślistwo za sensowne i konieczne. Przeciwnie – wskazuje tylko sposób, który zredukuje je i związane z nim efekty zewnętrzne.

Siła wyższa vs Scrooge

Radzenie sobie z efektami zewnętrznymi bez udziału państwa zandbergowcom będzie nie w smak. Ale uwaga! To wciąż nie oznacza, że korwiniści mają rację, uważając własność prywatną za najwyższą wartość. Dobre relacje z innymi ludźmi wymagają samopowściągania się w użyciu tego, co nasze. Mój wzmacniacz gitary jest naprawdę głośny i nawet za dnia mógłbym wkurzyć nim sąsiada. Czy mam prawo grać na niej bez przerwy? Nie. „Wolnoć Tomku w swoim domku” to nie jest właściwe podejście. Użycie własności prywatnej ogranicza przecież nasza moralność.
Z tym że w pewnych sytuacjach własność prywatna nie jest najważniejsza, zgodziliby się nawet średniowieczni teologowie w habitach z hiszpańskiej Salamanki uchodzący za prekursorów wolnorynkowej myśli ekonomicznej. Jak zauważa argentyński historyk Alejandro Chafuen w książce „Wiara i wolność”, naruszenie własności prywatnej uzasadniają oni wyższą koniecznością, która sprowadza się do obrony życia i wolności. Osoba zagrożona śmiercią głodową może zerwać jabłko z prywatnego sadu i napić się wody z prywatnego stawu. Osoba uciekająca przed złoczyńcami może wykorzystać do tego przypadkowy samochód bez zgody właściciela. Wówczas – św. Tomasz stwierdzał wprost – takie zachowanie „nie jest kradzieżą”, lecz użyciem. Niektórzy myśliciele szli tak daleko, by stwierdzić, że kradzieżą nie jest nawet sytuacja, w której mężczyzna bez środków do życia, a mający na utrzymaniu wielodzietną rodzinę, zwija z kieszeni portfel bogaczowi! Osoby w typie Ebenezera Scrooge'a z „Opowieści wigilijnej” nie musiałyby się jednak obawiać. Ci, którzy w stanie wyższej konieczności zabierają im własność, zobowiązani są zrekompensować straty właścicielom, gdy tylko będzie to możliwe.
Z ekonomicznego punktu widzenia obstawanie przy takim twardym, choć niekoniecznie sakralnym rozumieniu własności prywatnej ma głęboki sens. Prawa chroniące własność prywatną i zezwalające na swobodne korzystanie z niej to klucz do bogacenia się. To banał, ale ludzie naprawdę bardziej dbają o to, co ich, niż o to, co czyjeś albo wspólne. Bardziej efektywne wykorzystywanie zasobów prowadzi zaś naturalnie do szybszego wzrostu gospodarczego. Gerald P. O'Driscoll Jr i Lee Hoskins w pracy „Własność prywatna: droga do rozwoju gospodaczego” zauważają, że gdy weźmiemy pod uwagę PKB per capita 150 państw świata mierzone parytetem siły nabywczej (tzn. tym, ile realnie towarów można kupić za dany dochód), okaże się, że w krajach z mocną ochroną praw własności jest ono średnio dwukrotnie wyższe niż w państwach chroniących własność umiarkowanie. W państwach skorumpowanych bądź niechroniących własności wcale PKB per capita jest 5-, a nawet 8-krotnie niższe. Rozstrzygając dylematy, kto ma decydować o wycince drzew i podobnych sprawach – rząd czy właściciel – warto zastanowić się, do którego klubu chcemy należeć.