Andrzej idealnie wpisuje się w prześmiewczy stereotyp o informatykach. Cierpi na życiową krótkowzroczność – godzinami wpatruje się w komputer i nie sięga wzrokiem dalej niż czubek swojego nosa. Nie ma pasji, znajomych, dziewczyny ani własnych czterech kątów. Mimo skończonej trzydziestki pomieszkuje u rodziców i wymaga całodobowej opieki. Potrafi godzinami nic nie jeść, jeśli żaden z domowników nie przypomni sobie, że trzeba Andrzejowi zrobić kanapki albo odgrzać obiad. Sam nie kiwnie palcem. Będzie tak czekał do wieczora, a kiedy rodzice nie pofatygują się za niego do lodówki, wstanie obrażony, wyjdzie z domu i pojedzie samochodem do McDonalda – tam go obsłużą. Regularnie w ten sposób daje do zrozumienia ojcu i matce, jak wielka dzieje mu się krzywda z powodu ich zobojętnienia.
Marek właśnie osiągnął wiek chrystusowy. Na zmianę pracuje i imprezuje. Kiedy jego rówieśnicy wychodzą z dziećmi na niedzielny spacer, on leczy kaca po weekendowym obchodzie stołecznych pubów. Nie ma dziewczyny, ale ma kolegów, z którymi w sezonie letnim wyjeżdża na męskie mocno zakrapiane wyprawy nad jezioro. Nie w głowie mu żeniaczka ani opuszczanie rodzinnego gniazda, choć nieźle zarabia i mógłby wreszcie się usamodzielnić. Ma jednak plan na życie – rodzice coś przebąkiwali, że niedługo wyniosą się z Warszawy, wtedy zostawią mu mieszkanie i dzięki temu nie będzie musiał się nigdzie wyprowadzać. Kpi z naiwnych frankowiczów, że tak łatwo dali się podejść banksterom. A w ogóle jak można żyć z kredytem? On nie podzieli losu zapożyczonych do późnej starości znajomych, bo nie ma zamiaru być niewolnikiem banku i dołować się comiesięczną ratą. Kiedy w końcu dorośnie? No przecież mówi – niedługo.
Sebastian skończy w tym roku 35 lat. Nareszcie znalazł stałą pracę, bo jeszcze do niedawna wisiał na rodzicach. Ale jest nieszczęśliwy – praca go frustruje, więc od poniedziałku tęskni za piątkiem i odlicza na Facebooku godziny dzielące go od fajrantu. Co dzień to inna złota myśl: „Kto rano wstaje, tego nikt wczoraj nie zaprosił na imprezę” albo „Tylko praca trzyma mnie przy życiu – gdyby nie ona, umarłbym ze szczęścia”. Do tej pory pracował sezonowo, żeby mieć na piwo z kolegami. Jego profil przypomina kampanię reklamową „stop trzeźwości”. Dziewczynie Mateusza nie przeszkadza, że tyle imprezuje, bo Mateusz nie ma dziewczyny. To znaczy miał jeszcze do niedawna, ale mu się znudziła. Jego rodzice wcześnie się rozwiedli, więc po co ma szukać drugiej połowy, skoro żona i tak od niego odejdzie. Jest urodzonym pesymistą. Koledzy pozakładali rodziny, a on im szczerze współczuje. I przy okazji sobie, co oznajmia, publikując na Facebooku nową złotą myśl: „Coraz trudniej znaleźć normalnych ludzi, z którymi można wypić piwo”.

Do pracy za rękę

Reklama
Młodzi są wdzięcznym tematem do socjologicznych utyskiwań. Z badań wynika, że niemały odsetek spośród tych, którzy przekroczyli już próg dorosłości, ale jeszcze nie dobiegli do wieku średniego, ma problemy z zaradnością. Albo „z ich wykształceniem nie ma pracy”, albo ani myślą zakładać rodzinę, albo żyją pod jednym dachem z rodzicami. Albo wszystko naraz. Według danych GUS z ostatniego kwartału 2016 r. bezrobocie najczęściej dotyka młodych, a najliczniejszą grupą pozostającą bez zatrudnienia są osoby w wieku 25–34 lata – to aż 27,7 proc. wszystkich bezrobotnych. Decyzje o zawieraniu małżeństw też coraz bardziej odkładane są w czasie. O ile w 1990 r. prawie połowa mężczyzn i trzy czwarte kobiet zdecydowanych na zmianę stanu cywilnego cementowało swój związek do 25. roku życia, o tyle – według statystyk GUS sprzed czterech lat – obecnie mężczyzna decyduje się na ożenek średnio w wieku 29 lat, a kobieta postanawia o zamążpójściu, mając lat 27. Coraz później rodzą się im dzieci – w roli mamy i taty zwykle debiutują koło trzydziestki. Jeśli dodać do tego, że aż 53 proc. dorosłych do 35. roku życia mieszka z rodzicami (dane na podstawie „Finansowego Portretu Polaków” z 2014 r.), widać, że dorosłość dzisiaj nie jest spełnieniem marzeń, tylko kulą u nogi, która przeszkadza rozwijać skrzydła wolności; wolności od obowiązków. I nic dziwnego, że liczna armia dwudziesto- czy trzydziestokilkulatków nie chce przez życie maszerować samodzielnie.
Reklama
Trudno zrobić pierwszy krok w dorosłość, kiedy szkoła i studia były bardziej przypadkowym wyborem, słabo przemyślanym i obliczonym na przedłużenie sobie przyjemnego dzieciństwa niż przymiarką do wykonywania konkretnego zawodu. Czas beztrosko upływa pod uczelnianym respiratorem aż do obrony dyplomu, a później pacjent musi wstać o własnych siłach i dalej zadbać o siebie sam. Zderzenie z realiami rynku pracy jest testem najwyższej próby, czy dorosłość potwierdzona w dowodzie ma zastosowanie w praktyce. Do dyplomu i metryki nie da się wpisać odwagi ani odrobiny dobrej woli. A tymi cechami trzeba się wykazać, pukając do pracodawcy. Niby dorośli, a asekurują się jak dzieci. – Młodzi są zainteresowani w dużym stopniu stażami i bonami, czyli stosunkowo nową formą wsparcia urzędu pracy dla osób do 30. roku życia – mówi Joanna Niemyjska, redaktor serwisu Centrum Informacyjnego Służb Zatrudnienia „Zielona Linia”. – Często spotykamy się z sytuacjami, gdy osoba, która jest na stażu z urzędu pracy, pyta, czy będzie mogła po jego skończeniu skorzystać z kolejnego. Tymczasem ideą stażu jest to, aby nabyć doświadczenie w firmie lub zawodzie, w którym chcemy docelowo pracować. Młodzi nie wykazują postawy proaktywnej. Możliwe, że wynika to po prostu z niewiedzy odnośnie do trendów panujących na rynku pracy.
Pracownicy pośredniaka, którzy obsługują bezrobotnych w każdym wieku i bez względu na staż, długo mogliby wytykać błędy młodym ludziom stojącym w kolejce po pracę. Po pierwsze – roszczeniowość. Pierwsza praca musi być dobrze płatna i perspektywiczna. Mało kto chce w pocie czoła zginać kark za minimalne wynagrodzenie albo niskie stypendium stażowe. Po drugie – nieporadność. Urzędnicy muszą czasami na siłę wyciągać od kandydata, jaką pracę chciałby podjąć, bo ten nie potrafi swoich atutów ubrać w słowa. Co piąty młody człowiek korzystający z bezpłatnej Fabryki CV portalu Zielona Karta prosi o napisanie mu życiorysu od podstaw, bo sam nie umie się atrakcyjnie sprzedać. Wreszcie po trzecie – niesamodzielność. Zdarza się, że referencje debiutantom na rynku pracy wystawiają matka, ojciec, a nawet babcia, dzwoniąc do urzędu w imieniu przyszłego pracownika i próbując go wyręczyć w szukaniu zatrudnienia. – Z takimi przypadkami spotykamy się stosunkowo często. Rodzice chcą załatwiać sprawy za swoje dzieci, chcą uczestniczyć przy wizycie w urzędzie, wtrącają się podczas przeprowadzanej rozmowy. Młodzi korzystający z pomocy finansowej swoich bliskich nie czują presji związanej z rozpoczęciem swojego życia zawodowego, jest im tak łatwiej, wygodniej oraz przyjemniej, nierzadko za zgodą rodziców – konstatuje Krzysztof Buczkowski, dyrektor Miejskiego Urzędu Pracy w Płocku. Niemyjska przypomina sobie, że nawet ostatnio Zielona Karta odnotowała taką rozmowę. – Dzwoniła do nas klientka w imieniu syna. Chciała mu zarezerwować termin wizyty w urzędzie pracy. Mimo iż sama miała problem z obsługą komputera, nasz pracownik przeprowadził ją krok po kroku przez system rejestracji, tłumacząc, co zrobić, by zarezerwować wizytę. Chłopak przez cały ten czas siedział z nią w jednym pokoju, o czym świadczył fakt, że rozmawiając z naszym konsultantem, zwracała się też do syna. Warto dodać, że miał ukończone studia I stopnia i właśnie rozpoczynał swoją ścieżkę kariery na rynku pracy.
W relacjach firma – kandydat rodzice kandydata nierzadko pełnią funkcję bufora. Mają uchronić pociechę przed wrogim światem. Rodzicielski autorytet bywa nadużywany do granic absurdu i posuwa się zdecydowanie za daleko. – W trakcie rozmów o pracę nie zdarzyło mi się, aby rodzic wtrącał się w przebieg rekrutacji. Natomiast kiedyś jedna zatrudniona przyszła z mamą, ponieważ nie zgodziła się z negatywną oceną jej pracy – wspomina z politowaniem Wojciech Feliś z agencji marketingowej VML Poland.

„Zaszufladkowany korposzczur” ucieka przed odpowiedzialnością

Trudno precyzyjnie określić, kiedy zaczyna się dorosłość. Jeszcze trudniej stawić jej czoła. Internet huczy od pomysłów, porad, gotowych scenariuszy, co z tym fantem zrobić, jak go oswoić. A że w grupie raźniej, ktoś tworzy swój manifest, ktoś inny śpieszy z komentarzem i dyskusja toczy się w najlepsze. Patryk jasno zadeklarował: „Nie chcę dorosnąć i nigdy nie będę dorosły”. Ten sam refren powtarza Michał, który ucieka przed dorosłością, podróżując po świecie w poszukiwaniu swojej Atlantydy. A Natalia próbuje pocieszać swoich rówieśników – dorosłość nie jest taka straszna, jak ją malują, mimo że przeraża dwudziestokilkulatków takich jak ona. O strachu przed dorosłością łatwiej napisać niż mówić wprost. Autorzy nakarmili internet swoimi refleksjami kilka lat temu. Dziś są trochę starsi, co nie oznacza, że bardzo dorośli i mniej zaniepokojeni ciągłym dorastaniem.
35-letni Patryk Bąkowski jest w tym gronie najstarszy. Z wykształcenia fizyk, jednak nie pracuje w wyuczonym zawodzie – specjalizuje się w zarządzaniu rynkiem. Dorosłości nie cierpi, bo człowiek uśmierca w sobie dziecko, żywi się stereotypami i nabiera cech rytualnych czynności – ślub, kupno samochodu, kredyt na mieszkanie. – Dorosłość to poddanie się. Dorosłemu człowiekowi nie wypada. Jest non stop spięty i dręczony wyimaginowanymi zobowiązaniami. Poważny i bez fantazji. Gra w niezrozumiałą grę pozorów. I najważniejsze – dorośli nie są ciekawi świata. Stają się trochę jak zombi – wyrzuca z siebie Patryk. Czasu jednak nie cofnie, od dawna jest dorosły. Ale oddziela dorosłość od dojrzałości, która niesie dla niego pozytywne konotacje – świadomość, odpowiedzialność, panowanie nad emocjami. Patryk nie potrzebuje podpórki w postaci rodziców. Jest samodzielny, wolny, pracuje. A jednak dorosłość na swój sposób nadal go przeraża. – Trudno, kiedy ma się wiele zobowiązań, przystanąć na chwilę i popatrzeć na zachód słońca albo cieszyć się spacerem w deszczu. Tego właśnie się boję w dorosłości. Nie chcę się skupiać na przetrwaniu, przestając sobie zadawać fundamentalne pytania. Nie chcę gonić za czymś, co jest wartością nie dla mnie, a jedynie dla otaczającego mnie świata – dodaje filozoficznie.
Przerażał mnie ogrom obowiązków, odpowiedzialności, wymagań stawianych mi przez bliskich i „planowania” – zaczyna swoją wyliczankę 25-letni Michał Wochniak. – Dlatego często uciekałem. Każda osoba ma taką odskocznię – jedna pójdzie do baru, druga będzie ćwiczyła jogę, a ja akurat wybierałem taką formę ucieczki od codzienności – broni swojego sposobu na zagłuszenie myśli o dorastaniu. „Taką”, czyli podróżowanie. Jest jedynakiem i od zawsze chowany był pod kloszem. Licznik bił, Michał dorastał, a rodzice tak samo mocno się o niego troszczyli, jakby nadal był nieporadnym kilkulatkiem. Aby nie czuć na plecach ich oddechu, zaczął wyjeżdżać – sam, jak najdalej. O pierwszej podróży na Bałkany słowem nie pisnął. Po prostu spakował się i pojechał. O kolejnych informował w czasie przyszłym dokonanym, więc rodzicom pozostało przyjąć to do wiadomości. Zawsze miał pewien margines swobody, nawet niemały – sam wybrał gimnazjum, potem liceum, zajęcia pozaszkolne i zawód w branży IT. Ale w sprawach pozazawodowych rodzice mu nie odpuszczali. – Ich nadopiekuńczość objawiała się w kwestiach, które dla nastolatków są ważne, takich jak wychodzenie z domu na imprezy, koncerty w innych miastach etc. Ten aspekt starali się ograniczyć do minimum – wspomina. O strachu przed dorosłością pisał w internecie dwa lata temu, ale dziś nie wypiera się tych słów – nadal są mu bliskie. Mówi o sobie „zaszufladkowany korposzczur”, który kiedy tylko może, daje dyla od obowiązków – czytaj: od dorosłości. Mieszka sam i sam o sobie stanowi, niemniej czasem pyta rodziców o zdanie.
W obronie swojego pokolenia staje Natalia Krawczyk. – Mówi się, że jesteśmy zależni od rodziców. Tyle że dzisiejszy świat nie daje nam takiego poczucia bezpieczeństwa, jakiego byśmy chcieli. Nasze wartości to relacje z rodziną i rówieśnikami, ciepła herbata wieczorem i samorealizacja. A dom rodzinny to kryjówka przed obawami, jakie nas dopadają – uważa. Natalia ma 23 lata, skończyła jedne studia, a zanim podjęła kolejne, na kulturoznawstwie, głośno rozmyślała w sieci, co to znaczy wejść w dorosłość i czy czekać, czy się spieszyć. Poradziła czytelnikom bloga, aby jednak wzięli na wstrzymanie, zarządzili przerwę, zaprogramowali swój rytuał przejścia i w tym czasie wszystko poukładali. Jej pomogło to obronić wielkie plany o pracy marzeń, które tak paraliżują rówieśników. Bo chęci są ogromne, ale obawy jeszcze większe. Dziś Natalia łączy studia ze stażem w Instytucie Kultury Miejskiej w Gdańsku, dla którego przygotowuje grafiki. Ale już dostała propozycję stałej pracy. Tu doradcą zawodowym nie był pośpiech.

Więź z rodzicami przydatna na rynku pracy

Dorosłe dzieci na rodzicielskiej smyczy to często efekt bezstresowego wychowania. A prawie każdy pracodawca wymaga od przyszłego pracownika odporności na stres. Praca to nie przelewki, tego rodzice za nas nie zrobią, co początkującemu nieszczęśnikowi, świeżo po studiach i uczepionemu maminej spódnicy, wydaje się dziejową niesprawiedliwością. – Zamożni rodzice posyłają dzieci do szkół prywatnych wcale nie po to, żeby się lepiej uczyły, ale żeby się chowały bezstresowo, odizolowane od problemów – zauważa Małgorzata Domagała, wiceprezes Fundacji Promocji Inicjatyw Społecznym POLPROM, badająca motywacje zawodowe młodzieży w aglomeracji śląskiej. – A później taki człowiek znajdzie pracę i przyjdzie od szefa zażądać podwyżki, bo wziął kredyt, bo urodziło mu się dziecko. Wszystkie argumenty są po stronie jego potrzeb – kompletnie nie liczy się z sytuacją firmy. Nie mówi językiem korzyści pracodawcy: „Wykonałem ważny projekt, pozyskałem klientów”, tylko: „Mam oczekiwania”. Zdaniem takiego pracownika to pracodawca powinien myśleć o potrzebach firmy, tak jak mama z tatą myśleli o jego potrzebach, kiedy był nastolatkiem. Przychodził i mówił: „Idę na imprezę, potrzebuję pieniędzy”. To jest przełożenie sposobu myślenia wyniesionego z domu. No i bezstresowi młodzi szybko się zniechęcają: „Nie będę przychodzić do pracy, bo wczoraj nie było fajnie”. A przecież nawet najbardziej satysfakcjonująca praca nie przynosi zadowolenia i satysfakcji na każdym etapie.
Fetyszyzowana w ogłoszeniach odporność na stres to jedna z wielu kompetencji miękkich, których nie pielęgnuje szkoła, a których oczekuje pracodawca. Nie pyta wyłącznie o znajomość języków, obsługę komputera, posiadanie prawa jazdy. Tak samo albo nawet bardziej liczy się kreatywność, komunikatywność, umiejętność zarządzania czasem i pracy w zespole. Tego też wymaga się od młodych. – Z zeszłorocznych badań Polskiej Agencji Przedsiębiorczości wynika, że jeśli pracodawca przyjmuje pracownika, to w 70 proc. decydują jego kompetencje zawodowe, a w 30 proc. kompetencje miękkie. Ale jak zwalnia, to w 70 proc. z braku kompetencji miękkich, a w 30 proc. z powodu niedostatecznej wiedzy – przytacza badania rynku pracy Rafał Hubczyk, zastępca dyrektora w pionie kształcenie zawodowe i edukacja dorosłych w Fundacji Rozwoju Systemu Edukacji.
Nie narzekajmy jednak. To, że firmy poszukują kandydatów z szeroko rozwiniętymi umiejętnościami kognitywnymi (kreatywność, intuicja, logiczne myślenie), wcale nie przekreśla szans na rynku młodych hodowanych pod kloszem. – Umiejętności kognitywnych człowiek nie jest w stanie nabyć w pojedynkę. Zdobywa je w pracy w grupie, ale też dużo wcześniej w swoim rodzinnym mikroświecie. Wspólne spędzanie czasu podczas weekendowych wypadów całą rodziną czy granie w gry planszowe pozwala zdobywać nowe doświadczenia i przeistaczać je we własne atrybuty. Dzięki temu później na rynku pracy młodzież jest w stanie bardziej się angażować i szybciej wdrażać zmianę, jeśli jest ona wynikiem ich własnego doświadczenia i własnej ekspertyzy. Tacy pracownicy są teraz potrzebni – mówi doświadczony HR-owiec. Dotyczy to głównie rynku obsługi klienta, który szuka znawców technologii łączących wiedzę z kilku dziedzin.
Sposobem na zaradność i nabycie kompetencji miękkich może być zagraniczny wolontariat. Program Erasmus to dobra szkoła przetrwania dla maminsynków, których dusi pępowina. – Dajemy możliwość sprawdzenia się w ramach kontrolowanego eksperymentu. Wszystkie organizacje, które przyjmują naszych wolontariuszy, są akredytowane przez narodowe agencje Erasmus Plus. Wolontariusz dostaje biurko do pracy, mieszkanie, pieniądze na wyżywienie. Często dzięki temu młodzi ludzie po raz pierwszy doświadczają samodzielności, bo wiele dzieci z dobrych domów musi nauczyć się zarządzania własnym budżetem i tak gospodarować środkami, aby wystarczyły do końca miesiąca. Poza tym stają przed koniecznością dogadania się w obcym języku z pracodawcą oraz nawiązania kontaktu z pracownikami o innych kompetencjach kulturowych – opowiada Melania Miksiewicz z Wolontariatu Europejskiego Erasmus Plus. Do programu, który jest kierowany do osób w wieku 17–30 lat, można przystąpić tylko raz. Większość młodych Polaków wyjeżdża na wolontariat dopiero po studiach. Rok spędzony na obczyźnie bywa rytuałem przejścia, o którym pisała Natalia. Jest przy okazji testem samodzielności i inwestycją w siebie, bo pozwala nabyć pierwsze doświadczenia zawodowe. Z raportu „Wolontariat Europejski a rynek pracy” przygotowanego w 2013 r. przez Fundację Rozwoju Systemu Edukacji wynika, że uczestnicy Erasmusa w bardzo dobrym stopniu rozwinęli kompetencje międzykulturowe (74,8 proc.), językowe (71,7 proc.) i społeczne (71,4 proc.).
Czasy się zmieniły. Gdy rodzice Natalii, Michała i Patryka poznawali rynek pracy – w atmosferze euforii towarzyszącej transformacji ustrojowej – obowiązywały inne reguły gry. Branże i specjalizacje dopiero zakwitały jedna po drugiej, kompetencje zdobywano w boju, a kariera była drabiną, po szczeblach której należało się piąć, by osiągnąć czekający na nietrudno dostępnym szczycie sukces zawodowy. Dziś rynek jest ugruntowany, młodzi pracownicy są w stanie szybko wszystko przyswajać, lecz obecna drabina urywa się w pół drogi albo kończy sufitem z grubego szkła, którego nie sposób przebić. Szczyty są pozajmowane, stąd ścieżkę awansu zastępuje horyzontalny system pracy – firmy organizują zespoły oparte nie na hierarchii, tylko na samoorganizacji i uzupełnianiu kompetencji. Samodzielność – niekoniecznie. Współpraca – mile widziana. – Od pracy oczekujemy, że będzie interesująca i łączyła się z naszą pasją. Traktujemy ją jak ciekawy projekt, w którym można się spełniać, ale też często zmieniamy, bo szybko się nudzi. Mamy cechy freelancera – praca przez 25 lat w monopolowym to nie my. Szukamy czegoś więcej. Globalizacja daje możliwość wpływania na świat. Nas interesuje slow life, a nie konsumpcjonizm. Technologie to jedno, ale potrzebujemy drugiego człowieka – podkreśla Natalia. A na rynku pracy chcieliby przewodnika, który im bezinwazyjnie obłaskawi rzeczywistość. Młodzi mimo ukończonych kursów, stażów, studiów i biegłego władania kilkoma językami pogodzili się z tym, że to właśnie pokolenie ich rodziców wyreżyserowało kapitalizm. Więcej scenarzystów nie potrzeba – teraz szuka się obsady. Ta nadopiekuńczość rodzicielska jest więc również ekwiwalentem za odtwórczą dorosłość dzieci, którym przyszło kreować świat w wymyślonej już rzeczywistości.