Sierżant sztabowy Łukasz R, wrocławski policjant, który użył tasera (paralizatora - PAP), by rzekomo uspokoić zatrzymanego Igora Stachowiaka, wiedział, jak działa to urządzenie - przeszedł szkolenie i w październiku 2014 r. zdał egzamin z wynikiem pozytywnym. Wiedział więc, że użycie nie może trwać dłużej niż 5 sekund - wynika z raportu Biura Kontroli Komendy Głównej Policji sporządzonego tuż po śmierci na komisariacie w maju 2016 r. "Rzeczpospolita" dotarła do jego głównych ustaleń.

Reklama

Sierż. R. ma siedem lat służby, był najstarszym stażem funkcjonariuszem wśród tych, którzy na rynku we Wrocławiu zatrzymali mężczyznę. R. paralizatora użył wtedy pierwszy raz (nacisnął dwukrotnie, raz taser nie zadziałał), i kolejny raz kiedy mężczyzna leżał w łazience (co ujawniła TVN).

Jak podaje "Rzeczpospolita", już wstępny raport Biura Kontroli KGP stwierdza, że użycie tasera wobec Stachowiaka, który miał już na rękach kajdanki, było nadużyciem uprawnień, dlatego już nazajutrz po śmierci wszczęto postępowanie dyscyplinarne. Ustawa o policji mówi, że policjanta można zawiesić w czynnościach do trzech miesięcy - i tak też zrobiono wobec Łukasza R.

Reklama

Łukaszowi R. poznańska prokuratura do dziś nie postawiła zarzutów - to powód, dla którego policjanta od razu nie zwolniono ze służby. Stało się tak dopiero w poniedziałek, po emisji "Superwizjera". Dlaczego? - pyta gazeta.

Ustawa o policji pozwala na wyrzucenie funkcjonariusza przed wyrokiem skazującym, ale jego przewinienie musi wypełniać "oczywistość czynu". Prowadzący postępowanie dyscyplinarne przeciwko Łukaszowi R. trzykrotnie zwracał się do prokuratury o kopię nagrania z tasera i dokumenty istotne dla sprawy - 27 maja 2016 r., 9 czerwca oraz 1 lipca. To było potrzebne do postępowania dyscyplinarnego. Na żadne z tych pism prokuratura nie odpowiedziała - ustaliła "Rzeczpospolita".