Przystojny i bardzo kompetentny. Życzliwy. Wielka wiedza – tak ludzie mówią o mecenasie Tomaszu Ż., jednym z adwokatów aresztowanych w związku z tzw. aferą reprywatyzacyjną. Pisząc „ludzie”, mam na myśli zarówno lokatorów, których kiedyś bronił przed eksmisjami, jak i jego bliskich oraz kolegów. Przy czym ci pierwsi ubolewają, że mecenas Ż. przeszedł na ciemną stronę. Drudzy, że wplątał się przez przypadek w gospodarczo-polityczną awanturę. I że stał się jej ofiarą. Ja nie będę pisać Tomaszowi Ż. mowy obrończej, nie zamierzam też sporządzać dla niego aktu oskarżenia. Zajęłam się tą sprawą, gdyż na podstawie jego przypadku można dobrze zaobserwować kilka problemów, które należałoby przedyskutować i rozwiązać. Prawnych, ale także etycznych.
Ewa Andruszkiewicz, jedna z najbardziej znanych twarzy ruchu obrony lokatorów, koleżanka Jolanty Brzeskiej, od kilku dni członkini Rady Społecznej przy komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji w stolicy, ożywia się, kiedy pytam ją o Ż. – Był moim adwokatem w sprawie o eksmisję. Przegrał ją – streszcza. I dodaje, że nie ma pretensji o to, że przegrali, tylko o styl i sposób, w jaki się to stało.
Opowiada, że na początku patrzyła w Ż. jak w obrazek. Młody wiekiem i stażem, ale imponujący wiedzą, uczący się, niesamowicie kreatywny. Wymyślał strategie, szukał sposobów. Wspierający, otwarty, można było dzwonić do niego niemal o każdej porze, a on odbierał telefon. Wszystko zmieniło się jednego dnia. Dnia kolejnej rozprawy, kiedy to na sądowym korytarzu natknęła się na przedstawiciela drugiej strony, znanego handlarza roszczeniami (nie prawnika, choć lubił, kiedy tytułowano go mecenasem) Huberta M. Usiłował ją nakłonić „do ugody”, która miała polegać na tym, że się grzecznie wyprowadzi ze spornego lokalu i machnie ręką na pieniądze, które – jak uważała – się jej należą. „Nie ma mowy”, powiedziała. Wtedy tamten zaczął na nią wrzeszczeć i grozić: że ją załatwi jak innych. I że on wszystkie sprawy wygrywa, więc Ewa nie ma szans. Szybkim krokiem ruszyła w stronę siedzącego na krześle nieopodal swojego obrońcy Tomasza Ż. „Panie mecenasie, on mi grozi, słyszał pan?”, pytała. Ale Ż. zwiesił głowę i z zainteresowaniem zaczął oglądać podłogę. – Na rozprawie był zgaszony, nie miał pytań. Podczas kolejnych spał, nie przejawiał żadnej inicjatywy. Przestał odbierać ode mnie telefony. Nie odpowiadał na moje pytania – wylicza Ewa Andruszkiewicz. I dodaje, że sprawa była i tak przegrana – wysoki sąd stawał na głowie, żeby zadowolić jej adwersarzy, ale przemiana energicznego obrońcy w zombi była czymś zaskakującym. Dziś jest przekonana, że został w jakiś sposób zmuszony do przejścia na drugą stronę mocy. Czy to szantażem, może groźbą, bo ta ekipa zastraszania używała jako użytecznego narzędzia wobec lokatorów, wobec spadkobierców, to dlaczego nie wobec innych prawników. A może skusili go pieniędzmi, bo niedawno urodziło mu się dziecko i pewnie ich potrzebował. – Ale zachował honor, bo kiedy kolejna grupa lokatorów poprosiła Ż. o zajęcie się ich sprawą, odmówił. I przyznał, że teraz pracuje „dla tamtych”.

Tamci

Reklama
Biznesem reprywatyzacyjnym zajmowała się w Warszawie niewielka grupa przedsiębiorców i adwokatów. Jak wielką mieli sieć współpracowników – wśród urzędników samorządowych, lecz także wśród sędziów i urzędników sądowych – można się tylko domyślać. O tym, że nie byliby w stanie działać tak długo, na taką skalę, zgarniając mienie warte setki milionów złotych, mówią wszystkie osoby, które zagaduję w tej sprawie. Że parasol ochronny nad nimi tworzyli panowie ze służb wojskowych, które niby już dawno temu zostały rozwiązane – tak samo. Tyle że to jest na razie „legenda miejska” – bagatelizują ci, którzy o aferze reprywatyzacyjnej wolą mówić jako o populistycznej histerii, walce o wpływy, politycznej hucpie.
Reklama
Ale przyjrzyjmy się kilku osobom występującym w tym przedstawieniu. Rodzina M. – boss Maciej, który pierwsze kroki w biznesie stawiał ponoć na przełomie systemów, w okolicach 1989 r. – prowadząc spółki polonijne. Związany z Fundacją Semper Polonia, niesamowicie skuteczny, bardzo zamożny. Współpracują z nim jego syn Maksymilian i synowa Magdalena. Mają trzy spółki (na ich czele oficjalnie stoi Maksymilian), a w portfelu dziesiątki działek w najlepszych lokalizacjach stolicy odzyskiwanych w błyskawiczny (kilka miesięcy) jak na polskie warunki sposób. To m.in. działki przy Pałacu Kultury, na pl. Zamkowym, gimnazjum przy ul. Twardej, grunt pod dawnym pałacem Karasia.
Do „tamtych” można zaliczyć grupę adwokatów, wśród których na pierwszym miejscu wymieniany jest Jan S. – legenda adwokackiej socjety, który zaraz po transformacji zaczął rozglądać się za kupnem roszczeń od spadkobierców. – Wybitnie inteligentny człowiek, wiedział, że po zmianie politycznej nastąpią zmiany legislacyjne, przekształci się rzeczywistość gospodarcza – opowiada jeden ze stołecznych adwokatów. U Jana S. uczyli się lub współpracowali niemal wszyscy, którzy potem liczyli się w tym biznesie, np. mecenasi Andrzej M. czy Robert N. Natomiast Tomasz Ż., najmłodszy wśród prawników aresztowanych w tej sprawie, robił aplikację u Andrzeja M. – Czyli M. był jego patronem, to szczególny związek, który utrzymuje się latami. Młody adwokat jest wychowywany przez swojego mistrza, lecz także zaciąga wobec niego zobowiązania – tłumaczy jeden ze znanych adwokatów.