Były szef MON - Tomasz Siemoniak z PO- opublikował na Twitterze skan pisma pułkownika Romana Ćwiklińskiego. "Wobec występującej epidemii afrykańskiego pomoru świń w resorcie ON prowadzone są prace analityczno-planistyczne dotyczące możliwości udziału SZ RP w zmniejszeniu pogłowia dzików na obszarze województwa mazowieckiego" - czytamy w dokumencie.

Reklama

Wojskowy tłumaczy, że MON rozważa, by zwierzęta zabijali żołnierze z uprawnieniami myśliwych "przy użyciu prywatnej broni myśliwskiej i amunicji". Będą ten obowiązek wykonywać "w ramach udzielonego w tym celu urlopu okolicznościowego". Szef sztabu chce teraz, by dowódcy jednostek powiadomili o tym planie żołnierzy i przesłali wykaz tych, którzy zgodzą się brać udział w akcji odstrzelenia zwierząt.

MON się tłumaczy

MON jednak zapewnia, że polowań nie będzie. - Pismo, które zostało udostępnione w Internecie to korespondencja wewnętrzna - tłumaczy portalowi dziennik.pl rzecznik MON, major Anna Pęzioł-Wójtowicz. Ta akcja ma jedynie sprawdzić, jaka liczba żołnierzy ma uprawnienia myśliwskie - dodaje i zapewnia, że "żadne koncepcje wynikające z tego pisma nie będą realizowane". Jednak zdaniem Siemoniaka, takie stanowisko MON "nawet jak na ostatnie błazeństwa Macierewicza budzi zdziwienie".

Reklama

Jak z kolei tłumaczy nam rzecznik Polskiego Związku Łowieckiego, Diana Piotrowska, jeśli MON zdecyduje się oddelegować żołnierzy do pomocy myśliwym, to będą to ludzie, którzy sami w cywilu polują i mają wszystkie wymagane uprawnienia, a nie zwykli żołnierze. - Wojskowa amunicja nie jest przystosowana do polowań na zwierzynę, a żołnierze nie są specjalnie przeszkoleni, chodzi więc o kwestie bezpieczeństwa - tłumaczy Piotrowska. Dodaje też, że aby zastrzelić jednego dzika, myśliwy potrzebuje średnio 15 wyjść w teren, jeśliby więc użyć do tego wojska, to byłoby to dość drogim przedsięwzięciem.

Rzecznika łowczych dodaje też, że wojsko już wcześniej pomagało lokalnym władzom i myśliwym w walce z ASF - w sierpniu 2017 78 żołnierzy z jednostki w Siedlcach przeszukiwało lasy na wniosek wojewody lubelskiego, by sprawdzić, czy w okolicach nie leżą padłe dziki.

Walka z ASF

Reklama

Dlaczego w ogóle polowanie na dziki stało się tak pilną sprawą? Chodzi o tzw. afrykański pomór świń, czyli chorobę trzody chlewnej, która kończy się koniecznością wybicia zarażonego stada i utylizacji padłych zwierząt. Chorobę między stadami przenoszą dziki. - Z zewnątrz zaś nikt nie jest w stanie sprawdzić, czy dzik jest zdrowy, czy chory. To da się potwierdzić dopiero w laboratorium - tłumaczy rzecznik PZŁ.

Dlatego, jak tłumaczą zarówno myśliwi, jak i eksperci, konieczne jest zmniejszenie pogłowia tych zwierząt. W ten sposób minimalizuje się szansę spotkania zarażonego zwierzęcia ze zdrowym i powstrzymuje się przenoszenie choroby. Zresztą, jak dodaje Piotrowska w ciągu ostatnich trzech lat wystrzelano 1,5 miliona dzików. - Nie chodzi jednak o całkowite wybicie tego gatunku - zapewnia rzeczniczka.

ASF stanowi w Polsce poważny problem - zagrożone są nie tylko hodowle umieszczone przy wschodniej granicy kraju - choroba przenosi się bowiem na zachód kraju. Zarażone dziki wykryto bowiem już na lewym brzegu Wisły w okolicach Warszawy.