Monika Banasiak "Słowikowa" była żona jednego z bossów grupy pruszkowskiej Andrzeja Z. Słowika. Przez całą dekadę lat 90. była dla mediów symbolem luksusu w hollywoodzkim stylu - dziennikarze chętnie pisali o jej stylu życia, o strojach, które nosi, i jej ulubionych kosmetykach. Po aresztowaniu męża policja podejrzewała Monikę Banasiak o kierowanie grupą przestępczą. W 2013 roku została zatrzymana i trafiła na dwa i pół roku do aresztu przy Chłopickiego w Warszawie. W 2015 roku opuściła areszt za poręczeniem majątkowym i w trakcie procesu mogła odpowiadać z wolnej stopy. Sąd pierwszej instancji oczyścił ją z zarzutu kierowania grupą o charakterze zbrojnym. Po wyjściu na wolność otworzyła gabinet kosmetyczny i zaczęła pisać książki. W 2016 roku ukazała się jej "Królowa mafii", w 2017 "Słowikowa i Masa. Twarzą w twarz". Teraz wydała książka "Słowikowa o więzieniach dla kobiet".

Reklama

Dlaczego "ta" Słowikowa zabrała się za pisanie książek?

Bo ludzie ich potrzebują. Mam swój fanpage i może to wyda się dziwne, ale naprawdę niewielu hejterów. Dokładnie wiem, kto hejtuje i po co to robi, ale to jest dosłownie kilka osób. Jedna z nich była nawet z tego powodu przesłuchiwana, bo działała jak stalker.

Tylko z tego powodu, "bo ludzie ich potrzebują" pani pisze?

Pierwszą napisałam, bo potrzebowałam pieniędzy. Wyszłam na zgliszcza swojego życia, będąc kobietą 50 plus, z mandżurem starych śmierdzących więziennych ciuchów. Po 2,5 roku odsiadki w areszcie śledczym na Chłopickiego w Warszawie. Mój były mąż spakował moje rzeczy w 12 kartonów, oddał je do przechowalni i zapłacił 150 zł za jeden miesiąc. Potem płaciłam sama, nie mając środków do życia. Kiedy wyszłam, nawet nie miałam gdzie tego przewieźć, bo moi rodzice mieszkali w małej zadłużonej kawalerce, ojciec wtedy był chory, zmarł miesiąc po moim wyjściu z więzienia. Nie miałam za co zorganizować mu pogrzebu, pieniądze pożyczyłam od sąsiadki mojej mamy. Do dziś oddaję jej po 200 złotych miesięcznie. Przez kilka miesięcy moim posiłkiem była bułka z kefirem. Nie pisałam po to, żeby mieć więcej, bo wtedy nie miałam nic. Nie poszłam rabować, zabijać, bo tego nie umiem i nigdy nie robiłam. Stwierdziłam, że jak człowiek nie ma nic, to musi sięgnąć po to, co mu zostało. Zresztą, jeśli ktoś uważa, że z pisania książek można się utrzymać albo zostać milionerem, jest w błędzie.

Reklama

Na co wystarczyły pieniądze z pierwszej książki?

Za pieniądze zarobione na sprzątaniu mieszkań kupiłam sobie auto za 900 złotych, za zaliczkę za książkę otworzyłam salon kosmetyczny. A kolejne książki już u mnie zamawiano. Ludzie pisali, dzwonili, żebym napisała następną.

Reklama

A dokładnie?

Zadzwoniła do mnie dziewczyna, która powiedziała, że stała na moście z moją książką w ręce i zastanawiała się, czy z niego skoczyć. Doszła do wniosku, że jeśli mnie się udało, to jej też musi. Inna dziewczyna powiedziała mi, że gdy oglądała programy z moim udziałem, powiedziała sobie, że wstanie z wózka i będzie chodziła. I tak się stało. Najwyraźniej w tym, co robię, jest sens.

Pisząc, rozlicza się pani w jakiś sposób z przeszłością?

Pierwsza książka rzeczywiście była formą oczyszczenia. W celi 603 na śmierdzącej pryczy postanowiłam, że jeśli przeżyję więzienie, to napiszę książkę. Potem na swoim pierwszym fanpage’u "Królowa mafii" napisałam: "Oto jestem, wyszłam i ją napisałam. Wasza Monika". Stwierdziłam, że moim moralnym obowiązkiem wobec siebie i ludzi jest opowiedzenie mojej prawdy. Bo przecież każdy ma swoją. Siedzimy teraz naprzeciwko siebie. Gdybym na kartce napisała cyfrę 9, to z pani punktu widzenia to byłoby 6. Obie będziemy miały rację, a każda z nas wybierze swoją prawdę. Zostałam jako "królowa mafii" i "caryca polskiego świata przestępczego" wywołana do tablicy, więc powiedziałam, jak to wszystko widzę.

Pisze pani te książki wspólnie z Arturem Górskim.

On jest współautorem, ale to moje pisanie, moje słowa. Górski mnie pyta, nadaje formułę dialogu, w takim sensie jest współautorem. Te zdania, sformułowania są moje. Ja mam specyficzny język, buduję zdania tak a nie inaczej, tego nie da się nie zauważyć. Słowikowa wbrew pozorom potrafi pisać i formułować myśli. Skończyłam dobre liceum, studiowałam, w więzieniu codziennie zapisywałam swoje przemyślenia i czytałam.

Więzienia dla kobiet to temat najnowszej pani książki. Gdy słyszy pani słowo "więzienie", jaka jest pierwsza myśl?

Brak wyboru. Tym dla mnie jest brak wolności. Za kratami człowiek jest wciśnięty w system. Jest ciągła powtarzalność - widzi się te same twarze, przedmioty, brakuje światła, słońca, oddechu. Na 24 godziny spędzone w takim miejscu, jest tylko godzina spaceru po betonowej pustyni z zakratowanym niebem, żeby więźniowie pomiędzy spacerniakami nic sobie nie przerzucali. Gdy wyszłam, potrafiłam przez 2-3 godziny patrzeć się na drzewo. W więzieniu nabawiłam się klaustrofobii. Miałam wrażenie, że lecą na mnie ściany. W celach dało się jeszcze jakoś wytrzymać, ale były takie miejsca, jak sieczkarnik, czyli pomieszczenie, w którym czeka się na transport do celi. Czasami było tam jednocześnie 10 osób, jedna za drugą. Przed tobą ściana, za tobą druga osoba. Okropny smród, bo nie każdy się myje, niektórzy są chorzy, mają wszy. Nie można otworzyć okna. Dla mnie jedynym ratunkiem było oparcie czoła o zimną ścianę i wyobrażenie sobie, że jestem nad morzem. Żeby nie zemdleć.

Kiedy jeszcze coś pani sobie wyobrażała?

Gdy przywożono jedzenie. Przypominałam sobie porcelanową zastawę, srebrne sztućce, kryształowe kieliszki i potrawy serwowane w mojej restauracji Caryca Katarzyna, którą otworzyłam kiedyś wspólnie z przyjaciółką. To pomagało mi przeżyć więzienne "rarytasy", czyli resztki i skórki z kurczaka pływające w mętnym płynie, powstałym na bazie wody i tłuszczu.

A co panią najbardziej w więziennych warunkach uderzyło?

Niemoc. Ja, człowiek czynu, nie mogłam nic zrobić. Musiałam się zastanowić, jak się w tej nowej rzeczywistości urządzić, a przy tym ocalić siebie, swoje zasady i normy moralne. Ze swoją ksywą "Słowikowej", która niekoniecznie dawała mi profity, nie miałam źle, ale musiałam też na nią "zasłużyć". Dużo łatwiej niż innym byłoby mi przekroczyć tę barierę i kogoś skopać, zlać, włożyć mu głowę do kibla. Mogłam pokazać, jaka to jestem zła i mieć szacunek wszystkich, ale wolałam tak to rozegrać, aby mieć szacunek przede wszystkim do samej siebie. Wpłynęłam na to, że w mojej celi wszyscy wieczorem chcieli oglądać "Wiadomości", zamiast słuchać disco polo modlić się, czytać Biblię.

Media

Jak podchodzili do pani strażnicy?

Muszę przyznać, że wszyscy strażnicy zachowywali się w stosunku do mnie bardzo dobrze. Od nikogo nie usłyszałam złego słowa. Jeden z nich, gdy pojawiłam się w więzieniu i targałam do celi swój mandżur, powiedział mi, że chętnie by pomógł, ale zabraniają tego procedury.

Która z historii osadzonych poruszyła panią najbardziej?

Miałam bardzo dobry kontakt z pewną panią profesor. Godzinami rozmawiałyśmy o filozofii, literaturze. Trafiła do aresztu z nieciekawego paragrafu, o którym wolałabym tu nie wspominać – ktoś inny przywołuje tę sprawę w mojej książce. Czytałyśmy razem Biblię. Tłumaczyłam jej, że skoro wierzy w Boga, nie może popełnić samobójstwa. Takie osoby jak ona zarówno w zakładzie męskim, jak i kobiecym są najniżej w więziennej hierarchii. Dopóki przebywała ze mną, wszystko było w porządku, gdy nas rozdzielono, a roszady w celach odbywają się dosyć często, aby osadzeni nie tworzyli struktur więziennych, popełniła samobójstwo. Nie wytrzymała presji, zresztą z tego, co wiem, już na sali sądowej mówiła, że zrobi sobie krzywdę.

Moja znajoma badająca warunki, w jakich przetrzymywani są więźniowie w Polsce, od jednego z nich usłyszała: "Droga pani, Sheraton to nie jest". To jak jest?

Warunki są tragiczne. Jest ogromne przeludnienie. Ja trafiłam do aresztu na nowy oddział, gdzie te warunki były znośne, ale rzeczywiście nie był to hotel pięciogwiazdkowy. Na oknach w celach były założone kraty i blendy. Większość dnia spędzałyśmy przy sztucznym świetle. Kiedy wychodzi się na słońce, ślepnie się. Ja bardzo dużo czytałam w celi, więc popsułam sobie wzrok. Poza tym nigdy nie wiadomo, na kogo się w celi trafi. Raz są to czyste dziewczyny, a innym razem osoby przywiezione z melin, bezdomne, czy niedbające o higienę, z wirusem HIV, HCV, z gnidami i wszami we włosach.

Czego pani nigdy w więzieniu nie zrobiła?

Nigdy nie usiadłam na desce klozetowej. Mimo że kupowałam z wypiski (rodzaj depozytu bankowego, osadzeni, otrzymujący pieniądze z wolności, mają je na wypisce i na nią kupują towary z więziennej kantyny – przyp.red.) środki czystości, rękawiczki gumowe i myłyśmy te kible, a codziennie sprzątało się cele, to i tak nigdy nie było wiadomo, czy przypadkiem któraś z dziewczyn nie jest na coś chora.

A tak absolutnie poważnie: nigdy nie zgubiłam siebie.

Miała pani swoje więzienne rytuały?

Musiałam, inaczej bym zwariowała. Komuś, kto jest wolny, to może wydać się dziwne, ale nie wyobrażałam sobie, że się nie umyję, nie pomodlę rano i wieczorem, nie przeczytam książki i nie obejrzę "Wiadomości". Zawsze stawiałam klapki i buty przodem do klapy, co dla mnie było symbolem tego, że za chwilę wyjdę na wolność. Ćwiczyłam bardzo intensywnie, biegałam po 45 minut w miejscu na kocu, żeby nie odbić sobie łydek, chociaż i tak rozwaliłam sobie stawy. W celach jest przeraźliwe zimno - rano, gdy wstawałyśmy, para leciała nam z ust, w ciągu dnia tylko przez godzinę-dwie odkręcane były kaloryfery. Tak jak wspominałam, codziennie w swoim kajecie zapisywałam swoje przemyślenia. Gdy kładłam się spać w brudnej koi, zakładałam batystową koszulę, którą dostałam od Vadima, mojego byłego partnera. Sylwestra celebrowałam w szpilkach na 18 cm obcasie, które zakładałam o północy, malowałam się, a zamiast szampana, jadłam dobrą czekoladę, pomarańczę czy grejpfruta. Starałam się wprowadzić w to moje więzienne życie namiastkę normalności. Chodziłam do więziennej kaplicy, od księdza dostałam Biblię. Mam ją do dziś. Ma pożółkłe kartki, bo w celach, gdzie się pali, wszystko żółknie. Nikotyna wchodzi we włosy, w pościel, w książki. Mogłam wybrać celę dla niepalących, ale tam zazwyczaj przebywają osoby, z którymi nie chciałam siedzieć ze względu na ich głębokie choroby psychiczne. Po prostu nie chciałam siedzieć z wariatami.

Jak wygląda agresja w więzieniach dla kobiet?

Jest o wiele większa, niż w tych dla mężczyzn. Kobiety są bardziej emocjonalne, podłe i zawistne, sadystyczne. Trudniej wychodzą też z nałogów. Mogą zrobić krzywdę fizyczną, moralną, psychiczną. Mogą niszczyć na różne sposoby. Rozkazy picia wody z toalety, czyszczenia podłogi szczoteczką do zębów, picie mieszanki moczu z proszkiem do prania, to zachowania powielane z męskich aresztów śledczych, tylko podniesione do n-tej potęgi. Ja sama nie spotkałam się z agresją ze strony więźniarek. Tylko raz jedna z moich „rywalek” chciała mnie zabić, ale wyszłam z tej historii z twarzą i bez szwanku.

Była pani świadkiem tego, że osoba, która trafiała do więzienia w kilka dni, gasła i umierała?

Słyszałam o takich wypadkach. Zdarzały się osoby, które targały się na swoje życie, i dziewczyny, które trafiały do więzienia i w kilka dni po prostu gasły.

Jak w takich warunkach poradzić sobie ze swoimi potrzebami seksualnymi?

Uwielbiam seks. Cały czas, mimo swojego wieku. Lubię mężczyzn, a nie kobiety, dlatego opcję seks w więzieniu wyłączyłam. Owszem, próbowałam seksu z kobietą, ale na wolności. Było miło, ale niekoniecznie chciałabym to powtórzyć. To, co związane z miłością cielesną, musi mieć dla mnie odpowiedni anturaż. Poza tym dla mnie seks rodzi się w głowie a nie między nogami, więc sam fakt, że usiądzie naprzeciwko mnie przystojny chłopiec, nie sprawi, że wskoczę z nim do łóżka. Jeśli czegoś do niego nie poczuję, to nic z nim nie zrobię. Dziewczyny radziły sobie różnie. Robiąc sobie "dobrze" same albo z innymi dziewczynami. Wchodząc w relacje lesbijskie, które były nie tylko cielesne, ale często zapewniały im bezpieczeństwo w celi. Miałam niejednokrotnie propozycje wejścia w taki związek, ale odmawiałam. Nie pasowało mi to kompletnie. Często ze ścian celi, w sieczkarniku czy na spacerniaku można się było dowiedzieć, kto, z kim, jak i kiedy się spotykał. To był taki więzienny "Pudelek".

Kto panią odwiedzał?

Moja mama, sporadycznie mąż, bo miał w tym interes, a dwa razy mój przyjaciel. Cały czas mogłam liczyć na Vadima, który przysyłał mi pieniądze. To on spakował mi mandżur, bo był w więzieniach stałym bywalcem. Kiedy wjechałam na Kamczatkę, jeden ze strażników stwierdził, że pakował mnie ktoś, kto wie, co powinnam mieć. Widzenia z mamą sprawiały, że widziałam sens życia. Mówiłam jej, że mogłabym mieszkać pod mostem, byle już wyjść. Chyba to sobie wywróżyłam.

Co było po wyjściu?

Odebrał mnie Vadim i zabrał na wymarzony obiad do luksusowego hotelu. Zamówiłam swoje ulubione krewetki z grilla, białe wino Chardonnay i lody, ale po jednym kęsie mnie całkowicie zablokowało. Na więziennym wikcie żołądek mi się skurczył i odzwyczaił od takich rzeczy. Pierwsze noce na wolności spędziłam w apartamencie wynajętym przez Vadima. Mogłam się wreszcie wyspać w białej, świeżej pościeli i wykąpać w czystej wannie. A potem zaczęło się moje prawdziwe życie. Zaczęłam od kupienia kołdry, patelni, łóżka za 100 zł na OLX, pierwszych butów.

Jak zarabiała pani na życie?

Poza pisaniem książki, sprzątałam, brałam za to 150 złotych. Miesiąc po wyjściu z Kamczatki umarł mój tata. Sylwestra spędziłam samotnie, a 11 stycznia złamałam rękę. Nie miałam gdzie się kąpać, więc chodziłam do koleżanki, która miała piękną łazienkę. Pech chciał, że poślizgnęłam się na kafelkach i na sześć tygodni moją rękę schowano w gips. Zdjęłam go sobie sama do połowy, żeby móc pracować, a lekarzowi powiedziałam, że mam dobre kości i na pewno mi się ta ręka zrośnie. Tak się stało, ale moja tułaczka od horroru do horroru trwała. Nie miałam się na kim oprzeć, na kogo liczyć. Kiedy dostałam pieniądze za książkę, otworzyłam salon, powoli stawałam na nogi.

Co pani w tym pomogło?

Mam w sobie gen przetrwania. Lubię walczyć, stawiać na swoim, dawać radę i nie lubię przegrywać. Każdy, kto walczy, jest zwycięzcą.

Ma pani na rękach tatuaże. Który zrobiła po wyjściu z aresztu?

(pani Monika pokazuje jeden z nich) Ten. Jest inspirowany Psalmem Dawidowym i słowami "Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Mój tatuaż po hebrajsku to słowa: "Byłam, cierpiałam, zrozumiałam, zmieniłam się". Nie tyle zmianie uległ mój stosunek do pewnych spraw, co ocaliłam siebie. Przeszłam przez piekło więzienia, nie zostałam diabłem, wstałam z kolan i poszłam dalej.