Skandal ujawniony przez DZIENNIK polegał na zamianie zamianie w ampułkach z lekami ich zawartości. Zamiast lekarstwa dla alergików - corhydronu - w niektórych była scolina - lek zwiotczający mięśnie. Prokuratura badała nawet kilkanaście przypadków zgonów, których przyczyną mogło być podanie zamienionego leku.

Reklama

Kiedy wybuchła afera z corhydronem, Ministerstwo Zdrowia apelowało do ludzi o przynoszenie do aptek tego specyfiku. Aptekarze wstawiali rewersy, że przyjęli z powrotem lekarstwo, albo oddawali po 30 złotych za opakowanie. Teraz resort zdrowia się z nimi rozlicza. Ale nie gotówką, a corhydronem właśnie.

Jelfa, producent preparatu, zwraca go w ramach porozumienia zawartego z Ministerstwem Zdrowia. Zobowiązała się w nim do przekazania leku o łącznej wartości 400 tys. zł. To jest darowizna.

Ale aptekarzom nie o to chodziło. Tym bardziej, że w ten sposób do aptek trafia po cichu z powrotem corhydron.

"Mówiąc o kosztach minister nie mówił o zwrocie leku, ale o pieniądzach. Po co dziś pacjentom corhydron? Zresztą i tak słabo się dziś sprzedaje" - mówi "Dziennikowi Zachodniemu" prezes Śląskiej Izby Aptekarskiej dr Stanisław Piechula.

Reklama

Jest jeszcze problem z przepisami. Dr Piechula twierdzi, że apteki nie mogą sprzedawać podarowanego leku. "Każdy lek, by mógł być sprzedawany, musi trafić do apteki na podstawie faktury lub innego dokumentu będącego podstawą legalnego obrotu" - wyjaśnia.

"Tymczasem hurtownie farmaceutyczne rozwożą corhydron bez dokumentów w postaci np. faktury. Jedynym dokumentem, którym apteka potwierdza odbiór przesyłki, jest list przewozowy. Na pytanie, co to za corhydron, słyszymy odpowiedź: darowizna z przeprosinami od Jelfy" - relacjonuje Pielucha.