p

Jerzy Sosnowski*

PiS nie może być partnerem dla elit

Od kilku lat słowem, które budzi moją nieufność, jest słowo "elity". Dziś skłaniam się do podejrzenia, że zostało ono nie tylko zmistyfikowane, to znaczy nasycone treścią niezgodną z rzeczywistym stanem naszego społeczeństwa, ale ponadto sprofanowane, to znaczy zabarwione emocjami, na które, gdy mowa o elitach, nie powinno być miejsca. Charakterystyczna jest już liczba mnoga. Językoznawcy, zajmujący się językiem propagandy, wiele dziesiątków lat temu zwrócili uwagę, że liczba mnoga służy deprecjacji. Rysując konflikt między władzą, pragnącą budować IV RP, a elitami, sugeruje się niedwuznacznie, że racje tych drugich są szemrane, a interesy - nieczyste. Jakże inaczej brzmiałby opis tego samego konfliktu, gdybyśmy powiedzieli, że toczy się on między PiS-owcami a elitą!

Reklama

Nie wiem, jaki realny byt opisywać miałoby słowo "elity". Można z pewnością mówić o środowisku najbogatszych ludzi w Polsce - byłaby to elita finansowa kraju. Istnieje również elita polityczna, do której można zaliczyć kilkusetosobową grupę działaczy partyjnych i państwowych z ostatnich 20 lat, wraz z zaprzyjaźnionymi z nimi publicystami i członkami think-tanków poszczególnych ugrupowań. Te dwa wyodrębnione środowiska przenikają się zresztą, co w pewnej chwili uznaliśmy za źródło patologii III RP.

Kiedy jednak entuzjaści PiS-owskiego projektu naprawy państwa narzekają na elity, mają na myśli co innego: postawę dziennikarzy, środowisk naukowych i artystycznych, które rzeczywiście w niemałym stopniu kontestują posunięcia braci Kaczyńskich. Dokonuje się przy tym językowej (tak jest!) manipulacji. Po pierwsze, wychodziłoby na to, że do elit nie zalicza się profesorów Jarosława Marka Rymkiewicza czy Zdzisława Krasnodębskiego, redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej" Pawła Lisickiego czy arcybiskupa Michalika. Po drugie, sugeruje się, że istnieje ścisły związek między antyrządową częścią biznesu a takąż częścią skorumpowanych przezeń moralnie "klerków". Gdybym był nieco większym snobem, niż jestem, czułbym się zachwycony, że jako krytyk braci Kaczyńskich zaliczam się do tego samego segmentu społeczeństwa co Jan Kulczyk czy Ryszard Krauze. Przypominam jednak, że ten ostatni znał numer prywatnej komórki prezydenta Kaczyńskiego, a nie mojej...

Pozostaje faktem, że - jak świadczy o tym również niniejszy tekst - wielu publicystów, uczonych i artystów kontestuje projekt IV RP, choć spora część z nas jeszcze kilka lat temu, za rządów SLD, gotowa była poprzeć akcję uzdrawiania państwa. Skąd się wzięła ta zmiana, skoro nie jesteśmy uczestnikami tajnych narad w gabinetach rodzimych miliarderów, nie kąpiemy się z Jerzym Urbanem w basenie i staramy się myśleć na własny rachunek?

Reklama

Wydaje mi się, że istnieją trzy punkty zapalne - i, co skądinąd charakterystyczne, żaden z nich nie dotyczy kwestii gospodarczych. Mówiąc po marksistowsku, obszarem sporu jest "nadbudowa", nie zaś "baza". Obszar ten tworzą: stosunek do modernizacji, do reguł debaty publicznej oraz do prawa. W 1989 roku stanęliśmy przed całą serią zadań, z których dwa były, przy pewnej interpretacji, wzajemnie sprzeczne: oto Polska miała odzyskać narodową tożsamość, a zarazem możliwie szybko nadrobić stracone lata. 50 lat komunistycznej "zamrażarki" sprawiło, że bezdyskusyjnie czyste zręby tożsamości narodu pochodziły sprzed pół wieku; wszystkie zrodzone później składniki naszej kultury (idee, obyczaje, dzieła, autorytety) zaczęły być podejrzewane o wielorakie zabrudzenie czerwonym totalitaryzmem. Skoro nawet o dokumentach Soboru Watykańskiego II mówi się niekiedy, że były niepokojąco miękkie wobec światowego komunizmu (powołujących się na nie katolików ochrzczono "katolewicą"), skoro wpływy kontrkultury na naszą młodzież płynęły podobno z nieczystych źródeł finansowanych - być może - przez Sowietów lub Chińczyków, skoro "Popiół i diament" Wajdy, a nawet "Człowiek z marmuru" nie dość dobitnie przeciwstawiał się partyjnej propagandzie, to w tej sytuacji bezpieczna, całkowicie rodzima polskość była do odnalezienia jedynie w okresie przed 1939 rokiem (i to nie po lewej stronie ówczesnej sceny politycznej, zważywszy wojenne i powojenne losy takich luminarzy kultury jak Boy-Żeleński czy Jarosław Iwaszkiewicz). Z drugiej strony, modernizacja kraju oznaczała wybór przyszłości i możliwie szybkie importowanie przejawów życia Zachodu, aktualnie znajdującego się zresztą w ideowym zamęcie. Na domiar złego ludzie, którzy byli gotowi zachłysnąć się zarówno sensownymi, jak i idiotycznymi wzorcami życia płynącymi z cywilizacji atlantyckiej, stali się pierwszymi i na długie lata jedynymi beneficjentami przemian gospodarczych. Nawiązywanie do tradycji tak dawnej, że aż nieużytecznej, cechowało natomiast środowiska, które płaciły wygórowaną cenę za pospieszną transformację ekonomiczną. "Solidarność" z 1980 roku, ten piękny sen mojego pokolenia, nie dostarczała tutaj wzorców zachowań, bo - prawdę mówiąc - sierpniowy ruch społeczny nie miał okazji ani czasu zmierzyć się z pytaniem, jaka Polska ma być w przyszłości i w jaki sposób należy reinterpretować naszą tradycję. W ten sposób przez Polskę przeszło pęknięcie, które PiS postanowiło wreszcie zasypać (realizując pomysł, zgłaszany już dawniej przez środowiska konserwatywne).

Okazało się jednak, że zadanie to jest trudne i w praktyce zaczęto wspierać to, co w naszej kulturze tak tradycjonalne, że aż anachroniczne. Nie sądzę, by wśród inteligentów można było znaleźć wielu przeciwników patriotyzmu - władza jednak proponuje wyłącznie jego przedwojenny model. Słyszałem dość często, by w to uwierzyć, że bracia Kaczyńscy osobiście nie mają nic wspólnego z nacjonalizmem. Mimo to jednak zdecydowali się na sojusz z pogrobowcami endecji w postaci czy to Romana Giertycha, czy ojca Tadeusza Rydzyka i popierających go hierarchów. Wbrew insynuacjom (o których za chwilę) wspomnienia po koszmarze ostatniej wojny są wystarczająco żywe także w środowisku oponentów Anny Fotygi, by nie podejrzewać nas o chęć podporządkowania Polski Niemcom i gotowość ustępowania wobec tych spośród ich postulatów, które rzeczywiście naruszają naszą rację stanu. W imię wspomnień sprzed 60 lat PiS udało się jednak skłócić nas z zachodnimi sąsiadami, którzy obiektywnie popierali Polskę przez całą ostatnią dekadę. Głosy, których źródłem jest chęć unowocześnienia polskości, identyfikowane są jako antypolskie. Podział na tradycjonalnych i poszkodowanych ekonomicznie obywateli z jednej strony oraz przyzwoicie sobie radzących w nowej rzeczywistości nowoczesnych Polaków z drugiej nie został przezwyciężony, ale pogłębiony - tyle że teraz to tych ostatnich próbuje się wykluczać i piętnować. Niestety sojusznikami władz okazała się przy tym niemała część księży. Uważam, że w niedalekiej przyszłości zapłaci za to zarówno mój Kościół, jak i moja Ojczyzna.

Drugim punktem oporu jest, jak już o tym wspomniałem, stosunek do reguł debaty publicznej. Wydaje mi się bezsporne, że w latach 90. udało się ją zdominować środowisku "Gazety Wyborczej", traktującemu przesadną liczbę oponentów jako "oszołomów", a niekiedy wręcz "faszystów". Otwarcie na inne niż liberalne ekonomicznie a lewicowe obyczajowo koncepcje, zaowocowało jednak również uznaniem za cywilizowane koncepcji anachronicznych i groźnych, czego symbolem było wybranie na koalicjantów postendeckiego LPR i populistycznej Samoobrony. Mówi się dziś, że sprawdziła się dalekowzroczna koncepcja Jarosława Kaczyńskiego, który w ten sposób chciał zmarginalizować obie partie. Z perspektywy sali sejmowej tak to wygląda, jednak z punktu widzenia debaty publicznej oznacza to jedynie przejęcie przez PiS i jego zwolenników idei drogich wyborcom Romana Giertycha i Andrzeja Leppera. Populizm i antyinteligenckość występują więc w kostiumie "wrażliwości społecznej" i "głosu ludu", a nacjonalizm przedstawia się jako jedyną bezdyskusyjną formę patriotyzmu. Częstotliwość sugerowania, że oponenci nie są dobrymi Polakami, wydaje mi się ze strony władz naszego kraju przygnębiająca, zwłaszcza że taka kwestia, nawet wypowiedziana jeden jedyny raz, byłaby oburzająca. W ten sposób przyznaje się pełnię praw opiniom, które przez lata funkcjonowały w Polsce na uboczu, wstydliwie. Co polityk sugeruje, jego wyborca powtarza bowiem pełnym głosem, bez śladu finezji. Z tych toksyn będziemy oczyszczać nasze życie społeczne jeszcze przez długie lata.

PiS odstręcza także brutalizacją języka debaty publicznej. Byłoby nieuczciwie twierdzić, że odpowiada za to wyłącznie partia rządząca. To jednak władza winna przede wszystkim liczyć się ze słowami, bo w ustach jej przedstawicieli złośliwości brzmią z reguły jak groźby. Lista wyzwisk i insynuacji, które padły w ciągu minionych dwóch lat (dziadek z Wehrmachtu, "wykształciuchy", "oni stoją tam, gdzie kiedyś stało ZOMO", "ten pan już nikogo nie zabije" itd.), jest zbyt długa, by o nich zapomnieć. Chwalcy władzy twierdzą, że w niechęci do tego stylu polemiki wyraża się chorobliwa tęsknota za jakimś nowym Frontem Jedności Narodu. Tymczasem czym innym jest dopuszczenie niejednomyślności, a czym innym napuszczanie na siebie obywateli, żeby się nienawidzili. Dodam przy tej okazji - ponieważ na zarzuty tego rodzaju odpowiada się z reguły w poetyce "a to wyście zaczęli" - że w latach 90. parokrotnie występowałem przeciwko szermowaniu epitetem "kryptofaszyzm" przez bliskie mi środowisko postsolidarnościowej centrolewicy, mam więc dziś prawo zarzucać prawicy symetryczną do tamtej winę.

I wreszcie punkt trzeci, czyli stosunek do prawa. Pamiętam, jak kilkanaście lat temu ówczesny minister sprawiedliwości prof. Wiesław Chrzanowski powiedział w telewizji, że prawo winno być instrumentem wychowania obywateli - wtedy ta idea bardzo mnie zaniepokoiła. Dziś rozumiem ją lepiej, wciąż jednak nie umiem odpowiedzieć na pytanie, skąd w takim razie rekrutować właściwych wychowawców. Mówiąc w skrócie: mogę ewentualnie przyjąć do wiadomości, że wychowywać ma mnie prof. Chrzanowski, ale nie daję rady podporządkować się wychowawcy w postaci Zbigniewa Ziobry. Prawo uległo za sprawą PiS jawnej instrumentalizacji: kilkakrotnie przynajmniej zmieniano lub próbowano zmieniać przepisy, żeby "delikatnie popchnąć języczek wagi" w sporach z oponentami. Nieukrywana irytacja z powodu niekorzystnych dla władzy orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego oraz skłonność do interpretowania niejasnych przepisów tak, by to stronnictwu braci Kaczyńskich było wygodniej (że przypomnę tylko sprawę oświadczeń majątkowych samorządowców) dopełniają obrazu. I znów, jak w przypadku reguł debaty publicznej, problemem są dla mnie nie tyle rozgrywki na szczytach władzy, ile ich skutki dla świadomości społecznej. Nasz stosunek do prawa pozostaje niezobowiązujący - wydaje się bezsporne, że działa tu pamięć zbiorowa o doświadczeniach PRL, okupacji, a nawet rozbiorów. Także w latach 90. działy się w tym zakresie rzeczy demoralizujące nasz naród. Ale PiS doszło do władzy pod hasłami oczyszczania państwa i umoralnienia sfery publicznej. Co z tego zostało?

Za niechęcią tzw. elit do dzisiejszych władz stoi zatem - taka byłaby ostatecznie moja teza - zawiedzione zaufanie. Zaufanie trudne i warunkowe, bracia Kaczyńscy nie mieli bowiem dobrej prasy w minionej dekadzie. Niestety okazało się, że znaczna część oskarżeń, rzucanych wówczas na wyrost przez "Gazetę Wyborczą", była trafna. Wielu z nas (mówię tu również o własnym doświadczeniu, choć na PiS nie głosowałem) próbowała zobaczyć w ich ugrupowaniu siłę, która wbrew złemu wizerunkowi będzie potrafiła rozwiązać trafnie przecież zdefiniowane problemy kraju. Po dwóch latach mamy: zamiast szeroko pojętej edukacji społecznej - kokietowanie populistów i nacjonalistów; zamiast rozszerzenia debaty publicznej o stanowiska godne rozważenia - domaganie się ślepego zaufania do władzy i kolejne próby wykluczania; zamiast uporządkowania prawa - wykorzystywanie go do partyjniackich celów. Wczorajsi moraliści okazali się dziś cynicznymi, antypatycznymi zadufkami, wietrzącymi wrogie knowania w każdej polemice. Krytycyzm, ta podstawowa dla światłego obywatelstwa wartość, zdążył już zostać napiętnowany przez nowego ministra edukacji (w wywiadzie dla "GW")! Dla środowisk intelektualnych ktoś, kto nie tylko wierzy w Prawdę pisaną wielką literą (to nic złego), ale także w to, że tę wiarę posiadł do tego stopnia, iż nie musi słuchać polemistów, automatycznie przestaje być partnerem. Siłą rzeczy głoszony przez niego program naprawy państwa, nawet jeśli w punkcie wyjścia trafny, przestaje być atrakcyjny. Pytanie, czy oznacza to cofnięcie państwa do stanu sprzed afery Rywina, czy też powstanie jakiegoś nowego projektu politycznego, będzie podstawowym pytaniem najbliższych wyborów. O ile, rzecz jasna, tych ostatnich nie rozstrzygną ci, którzy wolą nie zadawać żadnych pytań.

Jerzy Sosnowski

p

*Jerzy Sosnowski, ur. 1962, pisarz, publicysta, krytyk literacki i filmowy, wykładowca Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. W pierwszej połowie lat 90. współpracował z "Gazetą Wyborczą". Obecnie dziennikarz radiowej "Trójki". Autor powieści i tomów opowiadań "Apokryf Agłai" (2001), "Wielościan" (2001), "Linia nocna" (2002), "Prąd zatokowy" (2003) oraz "Tak to ten" (2006). Opublikował także zbiory esejów: "Śmierć czarownicy! Szkice o literaturze i wątpieniu" (1993) oraz "Ach" (2005). W 2001 roku otrzymał Nagrodę Fundacji Kościelskich. Strona internetowa: www.jerzysosnowski.pl Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr. 168 z 23 czerwca br. opublikowaliśmy jego tekst "Prawica, której nie ma".