Na przesłuchanie Czeczenki policjantom pozwolił psycholog. Policjanci rozmawiali z kobietą prawie dwie godziny. Jeszcze dziś będzie także sekcja zwłok trzech córek kobiety, które zmarły z wycieńczenia i zimna podczas przeprawy.

Czeczenka Kamisa D. i jej synek Magomet są pod troskliwą opieką polskich lekarzy, ale córki zmarły po drodze z wycieńczenia. Kamisa pragnie teraz tylko jednego. "Chcę, by moje córeczki zostały pochowane w Czeczenii" - to jej pierwsza prośba.

Reklama

U tragicznie doświadczonej Czeczenki była wczoraj Maria Kaczyńska. "Czeczenka może liczyć na naszą pomoc w uzyskaniu statusu uchodźcy" - zapewniła żona prezydenta. Także inne polskie władze starają się pomóc tragicznie doświadczonej przez los kobiecie - pisze "Fakt".

Zygmunt Słabik, szef prokuratury w Lesku, nie chce karać Czeczenki za nielegalne przekroczenie granicy. "Los był dla niej wystarczająco okrutny. Co mam zrobić? Wsadzić ją za kraty? To byłoby nieludzkie" - mówi szczerze Słabik. Nie zamierza o nic oskarżać Czeczenki. Kobiecie teoretycznie grozi kara za nieumyślne spowodowanie śmierci swoich dzieci. Przecież mogła przewidzieć, że maleństwa nie wytrzymają w górach kilku dni. Mogła pomyśleć, że błąkając się po Bieszczadach, naraża je na śmierć. I tak się przecież stało.

Reklama

"Dzieci nie miały ciepłych ubrań. W torbie, którą niosła ich mama, wszystko było mokre. Jedno z dzieci było bose. Oczywiście, matka wykazała się zupełnie niezrozumiałą lekkomyślnością. Ale przecież już spotkała ją za to potwornie surowa kara. Straciła dzieci, które na pewno bardzo kochała" - mówi prokurator Słabik.

To właśnie miłość do dzieci kazała Kamisie ruszyć w drogę do dalekich, obcych krajów. Chciała, by miały spokojne sny i mogły bez lęku wychodzić na ulice, uczyć się, żyć z uśmiechem na ustach. Pragnęła, by w obcym kraju dostały to, czego nie mogła dać im rozdarta przez wojnę Czeczenia i jej rodzinne miasto Szali.

W 45-tysięcznym Szali śmierć jest wszechobecna. Niemal każda rodzina kogoś straciła w wojennej zawierusze. Matki wypatrują synów, którzy nie wrócili z wojny albo z rosyjskiej niewoli, a przerażone dzieci o smutnych twarzach codziennie z obawą patrzą w niebo. W każdej chwili może się tu rozpętać piekło. W Szali nie pamiętają już, jak wygląda normalne życie. Takie bez strachu.

Reklama

Szali leży 20 km od stolicy Czeczenii Groznego i na szlaku wiodącym w niedostępne góry, gdzie od lat ukrywają się i walczą z Rosjanami czeczeńscy partyzanci. Po dwóch czeczeńskich wojnach Szali przypomina miasto-widmo. Choć organizacje humanitarne robią, co mogą, nadal brakuje wielu podstawowych rzeczy. Szali straszy ponurymi kikutami zbombardowanych domów, wszędzie panuje skrajna nędza, brakuje nawet wody.

Wojna odcisnęła na mieście swoje śmiertelne piętno, którego przez długie lata nie będzie można wymazać. Nikt nie jest w stanie określić liczbę ofiar wśród cywilów, którzy zginęli w dwóch wojnach czeczeńskich. Ale idzie ona w tysiące. Ci, którym udało się wymknąć z wojennej pułapki, opowiadają historie, od których cierpnie skóra. Po każdym ataku czeczeńskiej partyzantki następuje krwawy odwet. Tak było po ataku na rosyjski teatr na Dubrowce i po tragedii w Biesłanie. Wtedy w mieście pojawiały się żądne krwi bestie w mundurach rosyjskiej armii.

W 1994 roku, w tym samym, w którym wybuchła krwawa tzw. I wojna czeczeńska, przyszła na świat najstarsza córka Kamisy D., 13-letnia Xaea. To, co się wtedy działo w mieście, przypominało biblijną apokalipsę. Codziennie bombardowania, ulice miasta zasłane trupami, wszędzie słychać było zawodzenie kobiet i płacz wystraszonych dzieci. Miasto po dywanowych nalotach przypominało wielkie gruzowisko. Wśród ponurych szkieletów zburzonych domów, jak sępy krążyli rosyjscy siepacze. Każdy dorosły mężczyzna był dla nich potencjalnym partyzantem. A dla takich rosyjscy żołnierze nie mają litości.

W Szali dochodziło do scen, które nie mieszczą się w umyśle normalnego człowieka. Dzieci obejmowały nogi swoich powieszonych na drzewach ojców. Nierzadko ciała pomordowanych Czeczenów były bestialsko okaleczane. Trupom obcinano nosy, uszy i wyłupywano oczy. Pod kulami rosyjskich żołnierzy padali najczęściej mężczyźni i chłopcy. Ale los, który spotykał kobiety, może był nawet gorszy od śmierci. Zapijaczeni, śmierdzący kaci w mundurach dokonywali zbiorowych gwałtów nawet na kilkunastoletnich dziewczynkach. Niektóre z nich błagały później o śmierć. Czasami oprawcy litościwie spełniali ich ostatnie życzenie...

Na dziedzińcach dochodziło do masowych rozstrzeliwań i egzekucji. Dowództwo rosyjskie nazywało to akcją oczyszczania miasta z terrorystów. Żołnierze przeczesywali budynek po budynku, kończąc inspekcję wrzuceniem granatu do środka... Często wymordowanej rodziny nie miał kto pochować. Sieroty pozostawione samym sobie robiły, co chciały. Najczęściej trafiały do środowisk przestępczych - pisze "Fakt".

Sytuacji w Szali nie zmieniły wybory prezydenckie, które wygrał marionetkowy prezydent i człowiek Kremla Ahmad Kadyrow. Liczba aktów przemocy nie zmniejszyła się, a w mieście ciągle znikają ludzie. Pod domy podjeżdżają opancerzone transportery z uzbrojonymi po zęby żołnierzami. Wywożą przeważnie mężczyzn, lecz coraz częściej także kobiety. Później odnajdywane są zmasakrowane ciała porwanych. Od czasu wojny zmieniło się tylko tyle, że prawo do mordowania i uprowadzania ludzi Rosjanie przekazali oddziałom wiernym Kadyrowi.

Szczególnie złą sławą cieszy się Służba Bezpieczeństwa, podległa obecnemu prezydentowi Ramzanowi Kadyrowowi. To formacja składająca się z kilku tysięcy gotowych na wszystko psychopatów. Należą do niej kryminaliści i typy spod ciemnej gwiazdy. Wszyscy mają na sumieniu tortury i bezprawne zatrzymania, a na rękach krew niewinnych ludzi. A Kreml stwarza pozory, że wojna się skończyła: Czeczeni mają przecież swój rząd, prezydenta. A że mordują się między sobą, to nie nasza sprawa - cynicznie tłumaczą moskiewskie władze.

Nic dziwnego, że ludzie z Szali i z innych miast ogarniętych wojenną zawieruchą są już u kresu wytrzymałości. Bo w takim miejscu żyć nie sposób. Dlatego coraz więcej z nich próbuje za wszelką cenę przebić się do normalnego świata, na Zachód. Za swój desperacki krok muszą płacić nawet po kilka tysięcy dolarów. Na wyjazd składają się wtedy całe rodziny. Uciekają różnymi drogami: ukryci w ciężarówkach, samochodach prywatnych. Inni wybierają zieloną granicę, przez górskie szlaki.

Takich ludzi prowadzą niemal zawsze sowicie opłacani przewodnicy. Są to zarówno Czeczeni, jak i Polacy. Dla uciekinierów zatrzymanie jest więc prawdziwym koszmarem. Oznacza bowiem deportację do miejsca, z którego starali się uciec. Tam, żyjąc w skrajnej nędzy, nie są w stanie oddać pożyczonych pieniędzy. Dlatego nikt, kto raz wyrwał się z czeczeńskiego piekła, nie powinien tam wracać.