p

Antoni Dudek*

Kościół w kampanii wyborczej

Sądząc po przebiegu zakończonej właśnie kampanii wyborczej, Polska jest krajem światopoglądowego konsensusu w stopniu niespotykanym w żadnym innym państwie europejskim. Najgłośniejszym bowiem, a zarazem - do czasu przyjęcia Donalda Tuska przez kardynała Stanisława Dziwisza - jedynym wydarzeniem z udziałem ludzi Kościoła, które w okresie przedwyborczym przebiło się do mediów, była wiadomość o poddaniu prymasa Józefa Glempa rewizji osobistej na lotnisku w Szczecinie. Sprawie tej poświęcono zresztą więcej uwagi nie tyle ze względu na osobę prymasa, co na fakt, że wskutek interwencji sekretarza generalnego PiS Joachima Brudzińskiego, który podróżował tym samym samolotem co kardynał Glemp, z pracy na lotnisku zwolniono nadgorliwego pracownika ochrony.

Reklama

Teza o światopoglądowym konsensusie jest oczywiście fałszywa, ale pozostaje faktem, że dwie największe partie, które walczyły ze sobą w ostatnich wyborach, akurat w kwestii stosunku do Kościoła i jego roli w państwie różnią się niewiele. Sprawę tę nieśmiało próbował poruszyć w telewizyjnej debacie z Tuskiem Aleksander Kwaśniewski, ale lider PO natychmiast wytknął mu, że jako prezydent akceptował zarówno konkordat, jak i obecny kształt ustawy antyaborcyjnej. To są zaś (podobnie jak sprzeciw wobec prawnej legalizacji małżeństw homoseksualnych oraz eutanazji) elementy składowe kanonu zasad, który - jak to ujęli biskupi w przedwyborczym liście do wiernych z 3 października - "nie podlega żadnym negocjacjom". Dopóki na horyzoncie nie pojawi się siła polityczna mająca szansę na wyborcze zwycięstwo, a zarazem otwarcie podważająca wspomniane wyżej uregulowania i zasady, dopóty hierarchia kościelna będzie się trzymała z dala od otwartego zaangażowania w spory polityczne. Wynika to z kilku różnych przyczyn, wśród których najistotniejsze wydaje się doświadczenie historyczne oraz związana z nim niechęć do eksponowania coraz wyraźniejszych podziałów między biskupami.

W Polsce rządzonej przez komunistów tylko trzykrotnie miały miejsce wybory parlamentarne będące czymś więcej niż tylko operacją o charakterze propagandowym. W każdym z tych trzech przypadków władzom chodziło o uzyskanie akceptacji ze strony hierarchii kościelnej, która miała legitymizować niedemokratyczne akty wyborcze. Podczas wyborów do Sejmu w styczniu 1947 roku reakcja Kościoła była zdecydowanie negatywna. Prymas August Hlond w rozmowie z kardynałem Adamem Sapiehą tak komentował ogłoszone przez komunistów sfałszowane wyniki wyborów: "Musimy zdawać sobie sprawę, że ostatnie wybory były aktem wielkiego terroru, oszukaństwa i kłamstwa; taki jest ogólny pogląd na wybory w kraju i za granicą. Teraz Rządowi chodzi o to, żeby stworzoną sytuację uznał Kościół - chcą wyraźnie uznania Kościoła. (...) wyraźnie się mówi z tamtej strony, że za cenę poparcia Rządu przez czynniki kościelne Kościół mógłby bardzo wiele zyskać". Biskupi nie skorzystali z oferty i już jesienią 1947 roku - po ostatecznym rozbiciu PSL i ucieczce z kraju Stanisława Mikołajczyka - stali się celem ostrych ataków propagandowych, a następnie represji.

W niespełna dziesięć lat później prymas Stefan Wyszyński mający za sobą traumatyczne doświadczenie stalinowskich represji zdecydował się - na fali popaździernikowej liberalizacji systemu - udzielić powracającemu do władzy Gomułce daleko idącego poparcia. Dlatego w połowie stycznia 1957 roku Episkopat wydał komunikat następującej treści: "Niedziela 20 stycznia jest w Polsce dniem powszechnych wyborów do Sejmu. Katolicy - obywatele mają w tym dniu spełnić swój obowiązek sumienia wzięcia udziału w głosowaniu. Duchowieństwo katolickie tak pokieruje nabożeństwami, by wszyscy wierni mogli bez przeszkód wypełnić swoje obowiązki religijne i obowiązek wyborów". Nigdy, w całym okresie istnienia PRL Kościół nie posunął się dobrowolnie tak daleko we wspieraniu jakiejkolwiek akcji politycznej organizowanej przez władze, a tym samym w akceptacji komunistycznego systemu politycznego. Wydanie komunikatu i udział hierarchii kościelnej w styczniowych wyborach do Sejmu stanowiły ze strony duchowieństwa akt poparcia dla przemian październikowych, za którym skrywały się nadzieje na dalszą poprawę położenia Kościoła. Drugą przyczyną wsparcia Gomułki była chęć zapobieżenia dalszej eskalacji napięcia mogącej ponownie postawić kraj przed groźbą interwencji radzieckiej.

Reklama

Swoistą syntezą dwóch zarysowanych wyżej odmiennych reakcji hierarchii kościelnej na oczekiwania władz komunistycznych stała się jej taktyka u schyłku lat 80. Kierownictwo Episkopatu najpierw odrzuciło płynące od końca 1986 roku ze strony ekipy Jaruzelskiego zachęty, by odegrać rolę głównego partnera politycznego kontraktu, a następnie - gdy po dwóch falach strajków z 1988 roku komuniści zdecydowali się w końcu na rozmowy z Lechem Wałęsą i jego współpracownikami - biskupi postanowili patronować obradom Okrągłego Stołu. Postawa uczestniczących w nich reprezentantów Kościoła była na tyle powściągliwa, że w ekipie Jaruzelskiego zapanowało przekonanie, iż hierarchia pozostanie neutralna również w trakcie wyborów. Aby uzyskać w tej materii pewność, w maju 1989 roku Sejm PRL na jednym ze swych ostatnich posiedzeń uchwalił ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, która spełniała niemal wszystkie podnoszone od kilkudziesięciu lat postulaty biskupów. Oficjalnie hierarchia kościelna rzeczywiście starała się unikać jednoznacznego zaangażowania w poparcie dla kandydatów "Solidarności". Stąd też komunikat z obradującej w maju 1989 roku 234. Konferencji Episkopatu był bardzo powściągliwy i ograniczał się do wyrażenia nadziei, że "nadchodzące wybory stanowić będą ważny krok na drodze do upodmiotowienia i odchodzenia od monopolu >>jedynego przewodnika<<". Wystąpienia zwykłych księży z ambon były wszakże znacznie bardziej jednoznaczne, o czym w końcu maja pisał do gen. Jaruzelskiego zaniepokojony kierownik Urzędu do spraw Wyznań Władysław Loranc: "W wielu parafiach, zwłaszcza wiejskich, nie było żadnego sztafażu wyborczego, a kwestię poparcia rozstrzygało kazanie proboszcza, który po prostu grzmiał z ambony, że brakuje podpisów na listach kandydatów lub też, że opornie wpływają świadczenia na fundusz wyborczy".

Dzięki pomocy księży działaczom "Solidarności" udało się powołać komitety obywatelskie w wielu rejonach Polski, w których od czasu wprowadzenia stanu wojennego nie było praktycznie żadnej działalności opozycyjnej. To właśnie tam władze licząc na słabość struktur opozycyjnych, zamierzały wygrać wybory i zrównoważyć w ten sposób przewidywany sukces opozycji w największych miastach. Stało się inaczej, w czym trudną do przecenienia rolę odegrała właśnie część duchowieństwa. "Wina jest po naszej stronie. My Kościołowi zaufaliśmy, a oni okazali się jezuitami. Przecenili nasze możliwości, a my okazaliśmy się pozbawieni bazy" - mówił na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR nazajutrz po klęsce wyborczej z 4 czerwca Stanisław Ciosek, żaląc się na nielojalność Kościoła.

Z chwilą załamania rządów komunistycznych biskupi stanęli przed całkowicie nowymi wyzwaniami, wśród których poczesne miejsce zajęły społeczne skutki transformacji gospodarczej, zmiany kulturowe spowodowane m.in. przez likwidację cenzury obyczajowej oraz ostre podziały polityczne wynikające z kształtowania się porządku demokratycznego. W 1990 roku przedstawiciele Kościoła kilkakrotnie ingerowali w życie polityczne, choć nie wzbudziło to jeszcze tak ostrych kontrowersji jak rok później. Podjęta wiosną 1990 roku przez abpa Tadeusza Gocłowskiego próba załagodzenia narastającego konfliktu między Lechem Wałęsą i Tadeuszem Mazowieckim nie przedostała się w ogóle do wiadomości opinii publicznej. Inaczej było z tzw. herbatką u prymasa we wrześniu 1990 roku, kiedy grupa ponad 20 najważniejszych wówczas polityków podczas spotkania zorganizowanego z inicjatywy kardynała Józefa Glempa potwierdziła decyzję o skróceniu kadencji prezydenckiej Wojciecha Jaruzelskiego i wyborze nowej głowy państwa w wyborach powszechnych. Biskupi nie zaangażowali się otwarcie w spór między Mazowieckim i Wałęsą, ale nie było dla nikogo tajemnicą, że większość z nich sprzyjała prezydenckim aspiracjom lidera "Solidarności". Głos zabrali dopiero po pierwszej turze wyborów zaskoczeni - podobnie jak większość polskiej klasy politycznej - sukcesem Stanisława Tymińskiego. Skierowany w końcu listopada 1990 roku, już po pierwszej turze wyborów, list Episkopatu do wiernych głosił m.in.: "Ster naszego państwa trzeba przekazać osobie, która opierając się na wartościach chrześcijańskich, zagwarantuje kontynuację i utrwalenie tego dobra, które osiągnęła nasza ojczyzna". Ponieważ Tymiński oświadczył, iż biskupi we wspomnianym liście mieli na myśli jego osobę, 3 grudnia prymas Glemp wspomniał o jego "dużym tupecie" i sprecyzował, że Kościół popiera "kandydata wywodzącego się z ruchu solidarnościowego". Co ciekawe nie protestowała przeciw temu zarówno prasa lewicy postkomunistycznej ("Trybuna" czy "Polityka"), jak i postsolidarnościowej ("Gazeta Wyborcza"), które już wówczas gorliwie piętnowały różne inne przejawy zaangażowania politycznego duchowieństwa.

Zupełnie inaczej tytuły te zachowywały się w kilka miesięcy później, podczas kampanii wyborczej poprzedzającej pierwsze wolne wybory parlamentarne w powojennej Polsce. Najostrzej krytykowany był październikowy komunikat z 250. Konferencji Episkopatu. "Tylko ugrupowania polityczne - pisali w nim biskupi - które opowiadają się jasno za obroną życia ludzkiego od momentu jego poczęcia, które respektują prawa rodziny, ukazują w działaniu troskę o Polskę i szacunek dla jej tradycji wyrastających z chrześcijańskich korzeni - powinny otrzymać od ludzi wierzących mandat do stanowienia praw i zabiegania o wspólne dobro Rzeczypospolitej". W niektórych kuriach rozsyłających do parafii tekst tego komunikatu dołączano do niego instrukcję nawołującą do głosowania na konkretne listy, wśród których największe emocje, z uwagi na nazwę, wywoływała Wyborcza Akcja Katolicka utworzona z inicjatywy Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Sekretariat Episkopatu odciął się jednak od tej instrukcji, podkreślając, że biskupi nie mają zamiaru wzywać do głosowania na konkretne ugrupowania. Nie przeszkodziło to jednak niektórym księżom angażować się po stronie poszczególnych komitetów wyborczych i udostępniać im świątyń do prowadzenia kampanii, co zresztą doprowadziło do złożenia kilkunastu protestów wyborczych. Największe oburzenie lewicy wzbudził fragment wypowiedzi ówczesnego ordynariusza gorzowskiego biskupa Józefa Michalika, który stwierdził: "Katolik ma obowiązek głosowania na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmanina, Żyd na Żyda, mason na masona, komunista na komunistę, każdy niech głosuje na tego, którego sumienie mu podpowiada. (...) Jeśli nie będziesz wybierał, to zostawisz szansę innym, i nie zawsze najlepszym".

Spór wokół zaangażowania duchowieństwa w kampanię wyborczą stał się częścią konfliktu nazwanego później przez publicystów zimną wojną religijną. Zapoczątkowało go przywrócenie, jeszcze przez rząd Mazowieckiego, nauki religii w szkołach, ale jego apogeum miało związek z żądaniami Kościoła, by wprowadzić ustawodawstwo antyaborcyjne. Uchwalona po kilkuletnim ostrym sporze w styczniu 1993 roku ustawa o planowaniu rodziny rozstrzygnęła sprawę w zgodzie z życzeniem Kościoła, ale nie zadowoliła fundamentalistów domagających się absolutnego zakazu aborcji. Znacznie dłużej przyszło Kościołowi czekać na ratyfikację konkordatu zawartego ze Stolicą Apostolską przez rząd Hanny Suchockiej w lipcu 1993 roku - na przeszkodzie temu stanął sukces wyborczy SLD. Zwycięstwo postkomunistów zaskoczyło Episkopat, który przed wyborami ograniczył się w liście pasterskim do stwierdzenia, że "biskupi i kapłani nie włączają się w publiczne dyskusje partyjno-polityczne, nie kandydują do parlamentu i nie biorą udziału w kampanii wyborczej, natomiast wskazują na zasady moralne i kryteria, którymi zgodnie z nauką Kościoła powinni się kierować katolicy, dokonując wyboru swoich przedstawicieli". Do wyjątków należał wówczas list pasterski ówczesnego ordynariusza tarnowskiego bpa Józefa Życińskiego, w którym bardzo ostro zaatakował postkomunistów, pisząc: "Trudno sobie wyobrazić, aby po upadku hitlerowskich Niemiec dawni członkowie NSDAP wystąpili z żądaniem ponownego powierzenia im władzy, obiecując, że pod ich kierownictwem nastąpi szybki rozkwit państwa niemieckiego. Tymczasem w polskich warunkach wizję dobrobytu roztaczają nierzadko ci sami działacze, którzy przez lata konsekwentnie prowadzili nasz kraj do ruiny".

Powściągliwość biskupów w trakcie kampanii wyborczej w 1993 roku, a następnie ciągnący się przez cztery lata rządów koalicji SLD-PSL problem ratyfikacji konkordatu doprowadziły do radykalizacji sporej części tradycjonalistycznie nastawionych polskich katolików, którzy znaleźli swoje forum w rozpoczynającym wówczas ogólnopolską karierę Radiu Maryja. Siła toruńskiej rozgłośni po raz pierwszy ujawniła się w kampanii prezydenckiej w 1995 roku. Wprawdzie o. Tadeusz Rydzyk nie zdołał zapewnić wspieranemu wówczas Wałęsie reelekcji, ale dość skutecznie osłabił jego wszystkich konkurentów na prawicy, na czele z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Radio Maryja miało też swój znaczący udział w sukcesie wyborczym AWS, a wspierani przez nie kandydaci zdobywali mandaty mimo zajmowania odległych miejsc na listach wyborczych.

Sukcesy Radia Maryja pogłębiły istniejącą już wcześniej polaryzację w łonie polskiego Kościoła. Nierozwiązany do dnia dzisiejszego problem toruńskiej rozgłośni skutecznie jednak maskowano, odwołując się do autorytetu oraz uniwersalnego nauczania Jana Pawła II, w którym zarówno katoliccy integryści, jak i ich przeciwnicy odnajdywali bliskie im myśli. Paradoksalnie unikaniu otwartego zaangażowania się duchowieństwa w spory polityczne sprzyjała też polityka SLD, który wygrał wybory w 2001 roku. Wprawdzie postkomuniści zapowiadali przed wyborami m.in. liberalizację ustawy antyaborcyjnej oraz zniesienie różnych przywilejów, jakimi cieszy się Kościół, ale rząd Millera obawiając się konfliktu z duchowieństwem w przededniu referendum akcesyjnego do Unii Europejskiej, nie zdecydował się na podjęcie tych spraw. Hierarchia kościelna doskonale zdawała sobie z tego sprawę, dlatego zachowała daleko idącą rezerwę zarówno wobec reelekcji Kwaśniewskiego, jak i powrotu do władzy polityków SLD. Biskupi pozostali też oficjalnie neutralni wobec walki między PO i PiS przed dwoma laty, choć większość z nich dawała do zrozumienia, że tak jak toruńska rozgłośnia woli to drugie ugrupowanie i Lecha Kaczyńskiego w roli prezydenta.

Wybory przed dwoma laty, podobnie jak obecne, przypadły na okres wyraźnego kryzysu personalnego Kościoła, którego otwartą fazę zapoczątkowała śmierć Jana Pawła II. Kardynał Dziwisz, naturalny dziedzic autorytetu zmarłego papieża, po latach pobytu w Rzymie wciąż nie potrafi się odnaleźć w roli lidera polskiego Kościoła. Jasno wykazała to już sprawa lustracji księży, która pogłębiła podziały w społeczności katolickiej, zarysowując je jednak inaczej niż w schematycznym podziale na Kościół "toruński" i "łagiewnicki". Cios jego pozycji zadała też nieudana próba doprowadzenia do usunięcia o. Tadeusza Rydzyka. Okazało się bowiem, że metropolita krakowski nie jest w stanie przekonać do tego większości członków Episkopatu. Jednak sprowadzanie problemów polskiego Kościoła do kwestii Radia Maryja, co uporczywie czyni część mediów, wydaje się błędem. W istocie bowiem znacznie poważniejszy jest właśnie kryzys przywództwa, choć obecnie znaczenie tej sprawy nie jest jeszcze tak oczywiste. Tym bardziej że część biskupów stara się go maskować demonstracyjną stanowczością, jaką mogliśmy ostatnio obserwować, gdy minister Ryszard Legutko ośmielił się wyrazić wątpliwość, czy stopień z religii powinien być wliczany do średniej ocen w szkole.

W stosunku do stanu z lat 90. i początku obecnej dekady polska scena polityczna przesunęła się na prawo, czego nie zmieniły tegoroczne wybory. I choć wielu biskupów wolałoby widzieć przy władzy PiS czy nawet LPR, a nie PO, to nic nie wskazuje na to, by zmiana u steru rządów spowodowała istotniejszą modyfikację korzystnego dla Kościoła kursu polityki państwowej, z jakim mamy do czynienia od czasu ratyfikacji konkordatu przed dzisięcioma laty. To właśnie z tego powodu Kościół wydaje się przy okazji kilku ostatnich kampanii wyborczych wielkim nieobecnym, a swoje sprawy załatwia w ciszy gabinetów. Jednak byłoby naiwnością oczekiwać, że Polskę ominą wielkie konflikty światopoglądowe, których areną jest ostatnio chociażby Hiszpania. Prędzej czy później biskupi będą musieli stanąć do otwartej i ostrej walki (także wyborczej) o sprawy, przy których problem uwzględniania stopnia z religii w średniej ocen wygląda zgoła anegdotycznie. Wtedy też nadejdzie dla polskiego Episkopatu czas stawienia czoła wyzwaniom znacznie poważniejszym niż niepokorny ojciec dyrektor z Torunia.

p

*Antoni Dudek, ur. 1966, politolog, historyk, pracownik Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ. Znany przede wszystkim jako badacz dziejów PRL, a także historii Polski po 1989 roku. W 2004 roku wydał "Reglamentowaną rewolucję", najważniejszą jak dotąd pracę poświęconą politycznym mechanizmom przejścia od realnego socjalizmu do III RP. Od 2001 roku pracownik IPN (m.in. naczelnik Wydziału Badań Naukowych), obecnie jest doradcą szefa Instytutu. Inne publikacje Dudka to m.in. "Walki uliczne w PRL 1956 - 1989" (1999), "Pierwsze lata III Rzeczypospolitej 1989 - 2001" (2002), "Komuniści i Kościół w Polsce" (2003) oraz ostatnio "Historia polityczna Polski 1989 - 2005" (2007). Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 181 z 29 września br. opublikowaliśmy jego tekst "Dwie legendy III RP".