Kolejny dzień w szpitalu, następne badania. Obok łóżka pana Stanisława godzinami czuwa syn Mateusz. "To bardzo boli, ale lekarze twierdzą, że stan jest już stabilny. Tata z tego wyjdzie, tylko nie wiemy, jak długo będzie musiał jeszcze zostać w szpitalu" - mówi chłopak.

Reklama

Pan Stanisław, ochroniarz w jednej z łódzkich firm, umówił się po pracy ze znajomym. Miał się z nim spotkać na ul. Skrzydlatej, pod lasem, koło przystanku. "Mój kolega często wychodzi tam z psem" - opowiada słabym głosem Stanisław S. "Więc tam na niego czekałem, wysiadłem z samochodu".

Wtedy zobaczyli go policyjni wywiadowcy. Jechali cywilnym samochodem. Wzięli go na muszkę. Widocznie myśleli, że to złodziej samochodowy albo gwałciciel, który ostatnio grasował w tych okolicach. "Zobaczyłem dziwne auto, więc wsiadłem do swojego i chciałem odjechać w bezpieczniejsze miejsce" - opowiada pan Stanisław. "Nagle usłyszałem huk, potem poczułem pierwsze uderzenie, drugie i straszliwy ból...".

Policjanci zajechali mu drogę i włączyli koguta. Mężczyznę zatrzymano, ale szybko się okazało, że nie jest notowany, a jego auto nie jest kradzione!. "Cudem przeżyłem, bo kula, przeszywając plecy, trafiła w żebro, odbiła się i wypadła niedaleko wątroby" - skarży się mężczyzna. "Będę domagał się odszkodowania, bo mogłem stracić życie. Najbardziej boli mnie to, że nikt z policji nie poczuwa się do winy. Nikt nie powiedział mi nawet słowa przepraszam".

Reklama

"Uważamy, że nasze przeprosiny byłyby tu nie na miejscu" - mówi Mirosław Micor, rzecznik łódzkiej policji. "Bo sprawy nie wyjaśniła jeszcze prokuratura. Śledczy badają, czy policja użyła broni zgodnie z przepisami i czy mężczyzna rzeczywiście - jak twierdzą policjanci - próbował przejechać jednego z nich".