Zarzut - umyślne zabicie sześciu cywilów. Zbrodnia wojenna. Oskarżeni żołnierze pochodzą z jednostki w Bielsku-Białej. Dwóch oficerów, dwóch podoficerów i trzech starszych szeregowych może spędzić resztę życia za kratkami.

Dowody winy prokuratura utajniła. Ale nie ma monopolu na prawdę - dziennikarze "Gazety Wyborczej" w zupełnej tajemnicy spotkali się z żołnierzami Delty, którzy wciąż służą w polskiej bazie Wazi-Kwa. I usłyszeli ich wersję wydarzeń.

Reklama

Koledzy siedmiu aresztowanych wojskowych przyznają, że doszło do mataczenia w sprawie. Zaprzeczają jednak, by żołnierze świadomie strzelali do ludności cywilnej.

"Dostaliśmy rozkaz ochraniać dwa patrole z uszkodzonymi wozami, które wcześniej wjechały na miny" - opowiadają "Gazecie". "Zostajecie tam na noc, na miejscu trzeba urządzić demonstrację siły. Pojedzie moździerz, ma ostrzelać punkty obserwacyjne talibów" - wydał rozkaz dowódca.

Reklama

"Tak się robi zawsze, to rutynowa czynność. I u nas, i u Amerykanów" - tłumaczą koledzy siedmiu oskarżonych z plutonu. "Żeby ich stamtąd wykurzyć, żeby nie obserwowali obozowiska i nie mogli zaplanować kolejnego ataku" - dodają.

Problem w tym, że punkt obserwacyjny talibów był ledwie kilometr za wioską. Zdaniem zwierzających się "Gazecie Wyborczej" żołnierzy, kilkanaście pocisków trafiło w cel. Jednak ostatnia seria - cztery strzały - padła na osadę.

"Może ktoś nie sprawdził parametrów strzału, może założył zły ładunek miotający, może ten ładunek był uszkodzony?" - rozważają wojskowi. Zapewniają zarazem, że po tej serii ogień natychmiast wstrzymano.

Dlaczego kłamali? "Chłopaki bali się, że ich z wojska wyrzucą albo wcześniej odeślą z misji. Ale przecież nikt specjalnie do tej wioski nie strzelał. Ktoś podrzucił pomysł, że z wioski szedł ostrzał, dlatego musieliśmy odpowiedzieć ogniem" - odpowiadają.