Informacje DZIENNIKA potwierdza Katarzyna Szeska, rzecznik warszawskiej prokuratury okręgowej. "Podejrzany zapoznaje się teraz z materiałami śledztwa. Kiedy tylko doktor G. skończy czytać akta, skierujemy sprawę do sądu" - powiedziała DZIENNIKOWI. Będzie to pewnie za kilka tygodni, ponieważ razem z doktorem na ławie oskarżonych zasiądzie 22 chorych i członków ich rodzin, którzy dawali mu łapówki. Znany kardiochirurg ze szpitala MSWiA miał ich wziąć ponad 40. Będzie jednak oskarżony także o mobbing, znęcanie się nad żoną, a nawet zmuszanie do czynności seksualnych krewnej jednego z pacjentów.

Reklama

Prokuratura jest pewna swoich dowodów na korupcję. Przez kilka miesięcy CBA podsłuchiwało bowiem rozmowy telefoniczne i filmowało ukrytymi kamerami gabinet lekarza. Efekt był piorunujący - nagrały się sceny z przekazywania kopert z pieniędzmi od pacjentów. 12 lutego agenci CBA w kominiarkach weszli do szpitala przy ul. Wołoskiej, skuli lekarza i na oczach pacjentów oraz personelu wyprowadzili.

"Na rano były zaplanowane dwie skomplikowane operacje. (...) To zostało chyba wstrzymane, bo moi asystenci nie byli przygotowani do tego typu zabiegów. Poprosiłem, by zawiadomiono dyrektora szpitala o pilnej potrzebie operacji u tych chorych. Funkcjonariusze powiedzieli, że to już nie moje zmartwienie" - opowiadał potem doktor G.

Doktora obciążały jednak nie tylko materiały operacyjne CBA, ale także zeznania pacjentów, ich rodzin oraz współpracowników lekarza.

A co z zarzutem zabójstwa? Ta sprawa od początku budziła najwięcej kontrowersji. Dwa dni po zatrzymaniu lekarza minister sprawiedliwości wraz z szefem CBA Mariuszem Kamińskim zorganizowali konferencję, podczas której padły głośne już słowa Zbigniewa Ziobry: "Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie”. Zabitym miał być rolnik, który liczył na przeszczep.

Reklama

"Biedny człowiek, od którego rodziny G. zażądał łapówki. Gdy nie było ich stać, zaproponował, aby sprzedali krowę" - mówił Ziobro. Zdaniem CBA mężczyzna, u którego były poważne przeciwwskazania do przeszczepu, umarł, bo na polecenie G. został odłączony od respiratora.

Lekarz trafił do aresztu. Ale już trzy miesiące później sąd uznał, że nie ma żadnych dowodów, by doktor celowo uśmiercił pacjenta. Doktor G. wyszedł za kaucją.

Reklama

Od samego początku wokół doktora trwa burza polityczna i medialna. Jedni próbowali z niego zrobić największego zbrodniarza, inni wręcz bohatera i ofiarę represji oraz niemal osobistej zemsty Ziobry. Jedni pacjenci pisali listy w jego obronie, dziękując za uratowanie życia. Inni opowiadali o łapówkach, które musieli mu dawać.

Zgody nie było także w samej prokuraturze. Wielkie śledztwo podzielono. Osobno badane są teraz wszelkie nieprawidłowości w szpitalu MSWiA - m.in. wyłudzenia pieniędzy od NFZ i podejrzenia handlu organami. Dwa kolejne śledztwa dotyczą doktora G. Pierwsze to właśnie postępowanie korupcyjne. Drugie dotyczy narażania życia i zdrowia pacjentów oraz fałszowania dokumentacji medycznej. To w tym wątku doktor ma zarzut zabójstwa pacjenta.

I właśnie o ten zarzut toczy się zaciekła walka. Kiedy w "Gazecie Wyborczej" ukazał się wywiad z byłym dyrektorem szpitala MSWiA broniącym doktora G., "Rzeczpospolita" wydrukowała stenogramy podsłuchanych przez CBA rozmów doktora, w których "przyznaje się do błędu" przy podejmowaniu decyzji o przeszczepie serca.

"Po ekspertyzie profesora Rolanda Hetzera, który pisze o możliwym błędzie lekarskim, ale wykluczając morderstwo, wystąpiłam do prokuratury o umorzenie śledztwa w tym zakresie. Nie mam do dziś odpowiedzi" - mówi DZIENNIKOWI Magdalena Bentkowska-Kiczor, adwokat doktora G.

"Trwają czynności procesowe i więcej o tej sprawie nie powiem" - ucina pytania o ten wątek prokurator Szeska.

<HR>

Michalski: Alfred Dreyfus nie przyjmował kopert z gotówką

Cezary Michalski, zastępca redaktora naczelnego DZIENNIKA: Dla Zbigniewa Ziobry i CBA doktor G. jest zabójcą w białym kitlu albo doktorem Mengele. Z kolei dla wicenaczelnego "Gazety Wyborczej" Jarosława Kurskiego, doktor G. stał się polskim Alfredem Dreyfusem. W swoim komentarzu w poniedziałkowej "Gazecie" jej wicenaczelny pisze: „Tak jak stosunek do Alfreda Dreyfusa określał we Francji przynależność albo do obozu katolicko-monarchicznego, albo do republikańskiej lewicy, tak stosunek do sprawy dr. Garlickiego określa przynależność do obozu IV RP lub III RP”. Oczywiście Jarosław Kurski od razu informuje czytelników "Gazety", do jakiego obozu należy on sam i w dalszej części swego komentarza przedstawia liczne "zasmucające analogie" pomiędzy Dreyfusem a doktorem G.

"Gazeta Wyborcza" rzeczywiście postanowiła przed rokiem uczynić ze sprawy doktora G. swoją aferę Dreyfusa. I obalić przy tej okazji władzę Kaczyńskich, tak jak obrońcy Dreyfusa skutecznie pogrążyli sto lat temu prawicę nad Sekwaną. Dlatego bardziej niż fakty interesowały "Gazetę" od samego początku emocjonalne okrzyki oburzenia czy deklaracje autorytetów z góry orzekających niewinność doktora G.

I tak samo, jak minister Ziobro z góry orzekł wówczas winę doktora G., i to nie tylko w sprawie korupcji, ale wręcz morderstwa popełnionego na pacjencie w szpitalu MSWiA, tak samo dla "Gazety" sprawa doktora G. bardzo szybko przestała być tematem dziennikarskich dociekań, stając się sztandarem politycznej walki z "kaczyzmem". Jednak zaskakująca jest szczerość, z jaką dzisiaj Jarosław Kurski się do tej politycznej - a nie dziennikarskiej - strategii swojej gazety otwarcie przyznaje.

Dla polskiej opinii publicznej, a szczególnie dla pacjentów i środowiska lekarskiego, od wezwań do politycznego zaangażowania się po stronie Ziobry lub przeciwko niemu o wiele ważniejsze jest poznanie faktów w sprawie doktora G. i domniemanej korupcji w szpitalu MSWiA. Tymczasem obie strony tego sporu zamiast faktów od samego początku proponują nam ściganie się na patos, ściganie się w manipulowaniu zbiorowymi emocjami. I obie strony dawno już przekroczyły w tym wyścigu granicę intelektualnej i estetycznej grafomanii.

Bo red. Kurskiemu chciałoby się przypomnieć, że Alfred Dreyfus nie przyjmował kopert z pieniędzmi, natomiast doktor G. owszem. I wszyscy to zobaczyliśmy. Z kolei Zbigniewowi Ziobrze warto by przy tej okazji przypomnieć, że zlecone przez prokuraturę, jeszcze wówczas kiedy to on był jej politycznym przełożonym, ekspertyzy lekarskie nie potwierdziły tezy o karygodnym błędzie lekarskim doktora G.

Także opublikowane właśnie przez „Rzeczpospolitą” fragmenty stenogramów z podsłuchanych rozmów podejrzanego o korupcję lekarza nie są rozstrzygającym dowodem w tej sprawie. Nawet prof. Religa, którego przecież za przyjaciela doktora G. uznać nie można, odmówił uznania stenogramów z dowód zbrodni, twierdząc, że wyjęte z kontekstu wypowiedzi mogą równie dobrze oznaczać przyznanie się do lekarskiego błędu jak być zwyczajnym sygnałem do rozpoczęcia rutynowych działań lekarskich, bo jak powiedział profesor Religa, "odłączania aparatury ratującej życie dokonuje się właśnie na sali operacyjnej". Szkoda, że komentatorzy "Rzeczpospolitej" nie wzięli tej wypowiedzi pod uwagę. I z ogromnym entuzjazmem potwierdzają dzisiaj nieco przedwczesne orzeczenie Zbigniewa Ziobry, zgadzając się na uczestnictwo w "polskiej aferze Alfreda Dreyfusa". Tyle że po innej stronie niż „Gazeta Wyborcza”.

Zatem szczególnie dzisiaj, kiedy – jak dowiedział się DZIENNIK – akt oskarżenia w sprawie doktora G. ma trafić do sądu, a przecieki z materiałów śledztwa trafiają na łamy prasy, dobrze by było, aby nasz stosunek do doktora G. był zależny wyłącznie od poznawanych faktów i orzeczenia sądu, a nie od tego, czy należymy do obozu PiS, czy do obozu przeciwników braci Kaczyńskich.

Jeśli jednak doktor G. zamiast być po prostu lekarzem, w sprawie którego sąd potwierdzi oskarżenie o korupcję lub go z tego oskarżenia oczyści, stanie się, jak chce tego "Gazeta Wyborcza", polskim Dreyfusem, to żaden sądowy wyrok, żadne fakty nikogo już nie przekonają.

Każdy fakt użyty w politycznej wojnie między III i IV RP może zostać zakwestionowany przez kibiców jednej lub drugiej strony. Np. Rosjanie do dziś dzielą się na tych, którzy przyjęli już do wiadomości, że zbrodni katyńskiej dokonali komuniści, i na tych, którzy wciąż uważają, że jej sprawcami byli naziści. Bez względu na to, że ostateczne i rozstrzygające fakty w tej sprawie ujawnił kiedyś ich własny prezydent Borys Jelcyn. Nie warto, żeby także sprawa doktora G., zamiast być - szczególnie dla dziennikarzy - tematem szczegółowych dochodzeń, stała się nowym credo politycznej wiary.