p

Mark Leonard*

Nowe chińskie strategie polityczne

Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej wizyty w Chińskiej Akademii Nauk Społecznych w Pekinie, którą odbyłem w 2003 roku. Powitali mnie Wang Luoli, wicerektor akademii, którego dziadek przełożył na chiński "Kapitał" Marksa, oraz Huang Ping, były czerwonogwardzista. Siedząc w ogromnych fotelach, ceremonialnie popijaliśmy herbatę i przedstawialiśmy się sobie nawzajem. Wang Luolin poinformował mnie z uprzejmym uśmiechem, że jego akademia ma 50 ośrodków badawczych obejmujących 260 dyscyplin i zatrudniających cztery tysiące naukowców. Kiedy to powiedział, poczułem, że niknę w wielkim fotelu: w Wielkiej Brytanii think tanków jest kilkaset, a w Europie parę tysięcy. Nawet w raju instytutów badawczych, czyli w USA, nie ma ich więcej niż dziesięć tysięcy. W Chinach jedna instytucja - w samym Pekinie jest kilkanaście podobnych - zatrudnia cztery tysiące badaczy. Inną kwestią jest, czy ilość przechodzi w jakość, ale ilość z pewnością imponuje.

Reklama

Wyobrażałem sobie, że podczas mojej podróży szybko zostanę wprowadzony w najważniejsze kwestie i wrócę do domu. Sądziłem, że życie intelektualne Chin składa się z kilku twardogłowych ideologów funkcjonujących na zapleczu partii komunistycznej i na czołowych uniwersytetach. Tymczasem natrafiłem na ukryty świat intelektualistów, pracowników instytutów badawczych i aktywistów toczących intensywną dyskusję na temat przyszłości kraju. Szybko sobie uświadomiłem, że kilka wizyt w Pekinie i Szanghaju nie wystarczy do tego, by ogarnąć zakres i ambicje wewnętrznych chińskich debat. Podjąłem decyzję: postanowiłem poświęcić następne kilka lat mojego życia na zrozumienie żywej historii, która rozgrywała się na moich oczach. Przez trzy lata rozmawiałem z dziesiątkami chińskich myślicieli i obserwowałem, jak ich poglądy ewoluują w reakcji na szaleńcze przemiany ogarniające ich kraj. Niektórzy byli członkami partii, inni zaś mieli bardziej skomplikowane stosunki z władzą, ale w jakimś sensie wszyscy należeli do jednego środowiska. Postanowili związać swoje losy z Chińską Republiką Ludową, a tym samym radzić sobie z często kapryśnymi żądaniami państwa jednopartyjnego.

Przywykliśmy do rosnącego wpływu Chin na gospodarkę światową, ale czy Państwo Środka zmieni również nasze poglądy na politykę i władzę? Historia intelektualnego przebudzenia Chin jest mniej znana niż historia ich sukcesu ekonomicznego. Uważnie śledzimy amerykańskie życie umysłowe i kulturalne, lecz ilu z nas potrafi wymienić współczesnego chińskiego pisarza lub myśliciela? W Chinach - w gremiach partyjnych, ale również na uniwersytetach, w częściowo niezależnych instytutach badawczych, w czasopismach i w internecie - toczy się gorąca debata na temat kierunku, w którym powinny podążać Chiny. Ekonomiści nowej lewicy spierają się z nową prawicą o kwestię nierówności; politolodzy piszą o znaczeniu wolnych wyborów i praworządności; w dziedzinie polityki zagranicznej chińscy neokonserwatyści kłócą się z liberalnymi internacjonalistami w kwestii strategii na przyszłość.

Chińscy intelektualiści usiłują pogodzić ze sobą sprzeczne cele: jak czerpać korzyści z globalnego rynku, a jednocześnie uniknąć destrukcyjnego wpływu globalizacji na chiński system polityczny i gospodarczy. Inni przeciwstawiają globalizację pod przewodem Ameryki chińskiej wersji świata za murami. Represyjny chiński system polityczny - bez partii opozycyjnych, bez niezależnych związków zawodowych, bez publicznych sporów między politykami, ale za to z mediami, które są raczej narzędziem społecznej kontroli, nie zaś rozliczania władzy - paradoksalnie zwiększa siłę oddziaływania intelektualistów. W tym świecie intelektualna debata może się stać surogatem polityki - choćby dlatego, że jest od niej bardziej osobista, agresywna i emocjonalna.

Reklama

Nie ma wprawdzie swobodnej dyskusji o odsunięciu od władzy partii komunistycznej, niepodległości Tybetu czy wydarzeniach na placu Tiananmen, ale w najważniejszych gazetach i czasopismach akademickich można w miarę otwarcie debatować o chińskim modelu gospodarczym, walce z korupcją czy stosunkach z Japonią i Koreą Północną. Internet podlega wprawdzie ścisłej kontroli, ale dyskusja jest tutaj swobodniejsza niż w świecie słowa drukowanego (chociaż jeden z bardziej wolnomyślnych blogerów Hu Jia został ostatnio aresztowany). A za zamkniętymi drzwiami akademicy i intelektualiści często swobodnie rozmawiają nawet na najbardziej wrażliwe tematy, takie jak reforma polityczna. Chińczycy lubią spierać się o to, czy intelektualiści wpływają na decydentów, czy też decydenci wykorzystują intelektualistów jako nieformalnych rzeczników swoich poglądów. Tak czy inaczej debaty te stały się elementem procesu politycznego, wprowadzając do obiegu pewne idee i poszerzając zakres opcji dostępnych dla chińskich decydentów. Intelektualiści są na przykład regularnie proszeni o zorganizowanie sesji studialnych dla politbiura, przygotowują raporty i uczestniczą w tworzeniu dokumentów rządowych.

Czy zatem chińska inteligencja staje się coraz bardziej otwarta i zachodnia w swoim charakterze? Wiele pojęć, o które się między sobą spiera - nie wyłączając oczywiście samego komunizmu - zostało sprowadzonych z Zachodu. W budowie bardziej niezależnego, bardziej zachodniego modelu dyskursu mogą uczestniczyć miliony studentów, którzy studiowali za granicą - w tym wielu na Zachodzie - po 1978 roku. Mniej niż połowa z nich wróciła, ale liczba ta rośnie. Nie należy jednak zapominać, że formacja intelektualisty pozostaje w Chinach zupełnie inna niż na Zachodzie. Edukacja skupia się na umiejętnościach praktycznych, a odsetek osób w wieku 18 - 30 lat studiujących na uniwersytetach choć stale wzrasta, wciąż nie przekracza 20 procent. Ponadto postawy polityczne tych ludzi są poddawane rygorystycznej kontroli - wychowanie polityczne wciąż jest przedmiotem obowiązkowym.

Zhang Weiying ma słabość do kubańskich cygar. Kiedy go odwiedziłem w jego gabinecie na Uniwersytecie Pekińskim, zobaczyłem na biurku kilka pudełek Cohiba. Cygara te - warte wielokrotność rocznych dochodów chińskiego rolnika - symbolizują zachodnią wolność (chociaż wyprodukowało je państwo komunistyczne) i dynamizm, który - ma nadzieję Zhang Weiying - stopniowo wyprze ostatnie relikty maoizmu. Podobnie jak inni ekonomiczni liberałowie - bądź przedstawiciele nowej prawicy, jak ich nazywają oponenci - Zhang Weiying uważa, że Chiny nie będą wolne, dopóki nie zlikwiduje się sektora publicznego i nie zredukuje kompetencji państwa, które miałoby się zajmować przede wszystkim ochroną własności prywatnej.

Nowa prawica miała ogromny udział w reformach gospodarczych przeprowadzonych w latach 80. i 90., ale dzisiaj ci ekonomiści mają coraz trudniejsze życie. Przez trzydzieści lat byli górą, lansując idee importowane z Zachodu, ale teraz Chiny się od nich odwróciły. Z sondaży wynika, że nowa prawica jest najmniej lubianą grupą w Chinach. Społeczeństwo jest coraz bardziej zaniepokojone kosztami reform, takimi jak zwalnianie pracowników, nielegalne wyburzanie domów i całych wsi czy zaleganie z pensjami przez pracodawców. Idee rynkowe kwestionuje nowa lewica opowiadająca się za łagodniejszą formą kapitalizmu. Bitwa idei przeciwstawia państwo rynkowi, prowincje nadmorskie śródlądowym, miasto wsi a bogatych biednym.

Wang Hui jest jednym z przywódców nowej lewicy, luźnego środowiska intelektualistów, którzy coraz skuteczniej wpisują się w nastroje społeczne i nadają ton debacie politycznej. Wang Hui studiował literaturę, a nie politykę, ale uaktywnił się politycznie podczas demonstracji studenckich na placu Tiananmen w 1989 roku. Podobnie jak większość młodych intelektualistów w tamtych czasach był gorącym zwolennikiem wolnego rynku. Po masakrze na placu Tiananmen schronił się w górach. Przez dwa lata przebywał w ukryciu, poznając życie chłopów i robotników. Doświadczenia te wzbudziły w nim wątpliwości, czy pozbawiony jakichkolwiek regulacji wolny rynek jest sprawiedliwy. W końcu Wang Hui doszedł do wniosku, że państwo musi aktywnie zapobiegać rozwarstwieniu. Rozwinął te idee w latach 90., kiedy przebywał na wygnaniu w USA, ale podobnie jak wielu myślicieli nowej lewicy wrócił do Chin, by wykładać na prestiżowym Uniwersytecie Qinghua. Poznałem go w ubiegłym roku w pekińskiej Kawiarni Myślicieli, przestronnym lokalu z wygodnymi sofami i kawą z ekspresu. Wygląda jak modelowy intelektualista: krótko ostrzyżone włosy, brązowa marynarka i czarny sweter polo. Ale Wang Hui nie mieszka w wieży z kości słoniowej. Pisze raporty, w których obnaża korupcję, i pomaga robotnikom organizować się przeciwko nielegalnym prywatyzacjom. Jego środowisko jest nowe, bo w przeciwieństwie do starej lewicy popiera reformy rynkowe. Jest lewicowe, ponieważ w odróżnieniu od nowej prawicy przejmuje się problemem nierówności: "Chiny miotają się między dwiema skrajnościami: fałszywie rozumianym socjalizmem i kapitalizmem kolesiów, jęcząc pod ciężarem najgorszych elementów obu tych systemów. (...) Jestem za skierowaniem kraju na tory reform rynkowych, ale chiński rozwój gospodarczy musi być bardziej zrównoważony. Wzrost PKB nie może być wyłącznym priorytetem, musimy wziąć pod uwagę również prawa pracownicze i względy ochrony środowiska".

Filozofia nowej lewicy jest owocem względnej zamożności Chin. Teraz, kiedy rynek nakręca wzrost gospodarczy, jej przedstawiciele pytają, co należy zrobić z tym bogactwem. Czy nadal powinna gromadzić je w swoich rękach elita, czy też Chiny powinny wypracować model rozwoju korzystny dla wszystkich obywateli? Dążą do stworzenia chińskiego wariantu socjaldemokracji.

Równowaga władzy w Pekinie powoli przesuwa się na lewo. Pod koniec 2005 roku prezydent Hu Jintao i premier Wen Jiabao opublikowali "11. plan pięcioletni" - program budowy harmonijnego społeczeństwa. Po raz pierwszy od 1978 roku, kiedy rozpoczęła się epoka reform, wzrost gospodarczy nie został uznany za cel nadrzędny dla państwa chińskiego. Plan przewiduje raczej stworzenie państwa opiekuńczego, obiecując dwudziestoprocentowy roczny wzrost środków na renty i emerytury, zasiłki dla bezrobotnych, zasiłki chorobowe i macierzyńskie. Chińskiej wsi obiecano, że skończy się arbitralne narzucanie podatków, nastąpi poprawa poziomu służby zdrowia i szkolnictwa. Kolejne zobowiązanie to zmniejszenie zużycia energii o 20 procent.

"11. plan pięcioletni" jest szablonem dla nowego modelu chińskiego. Zachowuje wylansowaną przez nową prawicę koncepcję nieustannego eksperymentowania - stopniowych reform zamiast terapii szokowej. Akceptuje też rynek jako motor napędowy wzrostu gospodarczego. Od nowej lewicy bierze wrażliwość na kwestie nierówności i zanieczyszczenia środowiska, jak również poszukiwanie nowych instytucji, które pozwoliłyby pogodzić konkurencję ze współpracą. W styczniu 2007 roku Hu Jintao z dumą ogłosił powołanie nowej specjalnej strefy ekonomicznej, z dopłatami do eksportu, przywilejami podatkowymi oraz inwestycjami w infrastrukturę drogową, kolejową i portową. Strefa ta powstała jednak w Afryce, a konkretnie w zambijskim zagłębiu miedziowym. Chiny przeszczepiają swój model rozwoju gospodarczego na kontynent afrykański, budując wiele ośrodków przemysłowych połączonych z resztą świata siecią transportu kolejowego, drogowego i morskiego. Zambia stanie się węzłem metalurgicznym Chin, dostarczając do Państwa Środka miedź, kobalt, cynę i uran. Druga strefa powstanie na Mauritiusie i będzie chińskim węzłem handlowym, dając 40 przedsiębiorstwom chińskim uprzywilejowany dostęp do obejmującego 20 państw wschodniej i południowej Afryki wspólnego rynku od Libii po Zimbabwe, a także do rynków znad Oceanu Indyjskiego i południowoazjatyckich. Trzecia strefa - węzeł transportowy - prawdopodobnie znajdzie się w stolicy Tanzanii Dar es Salaam. Nigeria, Liberia i Wyspy Zielonego Przylądka ubiegają się o dwie inne lokalizacje. Tak jak rywalizacja o miejsce w Unii Europejskiej przeobraziła kraje Europy Wschodniej, tak rywalizacja o przyciągnięcie chińskich inwestycji może przeobrazić Afrykę.

Tworząc specjalne strefy ekonomiczne, Pekin buduje afrykańską infrastrukturę - inwestując znacznie więcej niż dawne państwa kolonialne. Poza tym obecność Chin zmienia zasady rozwoju gospodarczego. Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy kiedyś budziły trwogę w sercach polityków i urzędników, ale dzisiaj nawet najbiedniejsze kraje Afryki nie chcą ich słuchać. Międzynarodowy Fundusz Walutowy przez wiele lat negocjował z rządem Angoli umowę o transparentności, by na kilka godzin przed jej planowanym podpisaniem w marcu 2004 roku usłyszeć, że władze w Luandzie nie są już zainteresowane tymi pieniędzmi, ponieważ otrzymały dwa miliardy dolarów nieobwarowanej żadnymi warunkami pożyczki od Chin. Historia ta powtarza się na całym kontynencie: w Czadzie, Nigerii, Sudanie, Algierii, Etiopii, Ugandzie i Zimbabwe.

Ekspansja modelu chińskiego sięga jednak daleko poza regiony wybrane przez chińskich inwestorów. Zespoły badawcze z krajów średniozamożnych i biednych - takich jak Iran i Egipt, Angola i Zambia, Kazachstan i Rosja, Indie i Wietnam, Brazylia i Wenezuela - objeżdżają chińskie miasta i prowincje w poszukiwaniu lekcji płynących z chińskich doświadczeń. Tacy intelektualiści jak Zhang Weiying prowadzą szkolenia dla zagranicznych gości. Dziesiątki krajów powielają chiński model rozwoju polegający na wykorzystywaniu środków publicznych i zagranicznych inwestycji do budowy kapitałochłonnych gałęzi przemysłu. Na całym świecie powstają specjalne strefy ekonomiczne - Bank Światowy szacuje, że jest ponad trzy tysiące takich projektów w 120 krajach. Globalizacja miała oznaczać triumf gospodarki rynkowej na całym świecie, ale Chiny pokazują, że jednym z jej największych beneficjentów jest kapitalizm państwowy.

W ślad za ideami wolnorynkowymi często szła demokracja liberalna. Władze w Pekinie uważają jednak, że demokracja ta nie stanowi konieczności dziejowej. Jednym z najbardziej zaskakujących zjawisk w życiu intelektualnym Chin jest zmiana frontu ze strony intelektualistów demokratycznych, którzy w latach 80. i 90. domagali się wolnych wyborów. Teraz chińscy myśliciele dowodzą, że wszystkie rozwinięte demokracje czeka kryzys: frekwencja wyborcza spada, zaufanie do polityków maleje, partie tracą członków i kwitnie populizm. Analizują sposoby docierania przez zachodnich przywódców do obywateli ponad głowami partii politycznych i wprowadzają nowe techniki kontaktu ze społeczeństwem, takie jak referenda, sondaże opinii czy rady obywatelskie. Wielopartyjne wybory wciąż są głównym filarem procesu politycznego na Zachodzie, ale uzupełniono je o nowe typy zasięgania opinii obywateli. Według nowych chińskich myślicieli politycznych ich kraj powinien postąpić odwrotnie: z wyborów uczynić dodatek, opierając proces decyzyjny przede wszystkim na publicznych konsultacjach, spotkaniach ekspertów i sondażach.

Koncepcję tę opisał między innymi Fang Ning, politolog z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych. Demokrację zachodnią porównał do restauracji z jednym zestawem dań, w której klienci mogą wybierać kucharza, ale nie mają nic do powiedzenia w kwestii potraw, jakie im się ugotuje. W chińskiej demokracji jest jeden szef kuchni - Komunistyczna Partia Chin - ale potrawy polityczne można wybierać a` la carte.

Chongqing jest położoną u spływu Jangcy i Jialin Jiang trzydziestomilionową aglomeracją, o której na Zachodzie słyszało niewiele osób. Miasto dąży do tego, aby stać się żywym laboratorium idei takich intelektualistów jak Fang Ning. Wszystkie ważne decyzje władze miejskie podejmują w sposób jawny - można to śledzić osobiście, w telewizji lub przez internet. Władze najbardziej chlubią się publicznymi przesłuchaniami w sprawie cen biletów na kolejkę miejską, które spadły z piętnastu do dwóch yuanów (czyli mniej niż złotówki - przyp. tłum.). Eksperyment ten znajduje naśladowców we wszystkich regionach Chin. Ale jeszcze ciekawszy eksperyment przeprowadzono w niewielkiej dzielnicy Wenling Zeguo, a mianowicie zastosowano nowatorską technikę podejmowania decyzji zwaną sondażem uczestniczącym. Jest to koncepcja autorstwa stanfordzkiego politologa Jamesa Fishkina odwołująca się do ateńskiego ideału demokracji. Na czym ona polega? Metodą losową wybiera się grupę obywateli, którzy biorą udział w konsultacjach z ekspertami i tak przygotowani uczestniczą w głosowaniu. Zdecydowano w ten sposób, na co należy przeznaczyć czterdzieści milionów yuanów środków zarezerwowanych na publiczne inwestycje. Na razie eksperymentu tego nigdzie nie powtórzono, ale Fishkin i chiński politolog He Baogang uważają, że demokracja uczestnicząca może posłużyć za wzorzec reform politycznych.

Niewykluczone, że w dłuższej perspektywie chińskie państwo jednopartyjne upadnie. Wydaje się jednak, że reżim realizuje coraz bardziej wyrafinowaną strategię średniookresową, która ma mu pomóc w przetrwaniu i zapobiec niepokojom społecznym. Chiny już zmieniły warunki debaty o globalizacji, pokazując, że autorytarne reżimy potrafią zapewnić wzrost gospodarczy. Model dyktatury konsultacyjnej może w przyszłości pokazać, że państwa jednopartyjne są w stanie zapewnić sobie znaczące poparcie społeczne. Jeśli chińskie eksperymenty konsultacyjne się powiodą, dyktatury na całym świecie z radością powielą u siebie model, który pozwala państwom jednopartyjnym przetrwać w epoce globalizacji i masowej komunikacji.

Mark Leonard

© 2008 "Prospect"/distr. by The New York Times Syndicate

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Mark Leonard, brytyjski analityk i teoretyk spraw zagranicznych. Był specjalistą ds. stosunków międzynarodowych Centre for European Reform, kierował również Foreign Policy Centre, think tankiem założonym z inicjatywy premiera Tony'ego Blaira i sekretarza Robina Cooka. Obecnie jest dyrektorem wykonawczym ogólnoeuropejskiego think tanku European Council on Foreign Relations. Był stypendystą German Marshall Fund of the United States w Waszyngtonie oraz Chińskiej Akademii Nauk Społecznych w Pekinie. Jego artykuły i komentarze ukazywały się m.in. w "The Financial Times", "The International Herald Tribune", "The Wall Street Journal", "The Guardian" i "The Independent". W 2005 roku opublikował głośną książkę "Why Europe Will Run the 21st Century". Argumentował w niej, że Unia Europejska stworzyła model organizacji politycznej, który w XXI wieku będzie wzorem dla państw na całym świecie. Właśnie ukazała się jego najnowsza książka "What Does China Think?".