p

Parag Khanna*

Dlaczego Ameryka traci przywództwo w świecie

Po włączeniu telewizora łatwo jest dziś pomyśleć, że mamy rok 1999. Demokraci i Republikanie kłócą się o to, gdzie i jak interweniować, czy robić to w pojedynkę, czy z sojusznikami oraz jakiemu światu powinna przewodzić Ameryka. Demokraci uważają, że można nacisnąć guzik i zresetować sytuację, a Republikanie wierzą w rewolucję moralną. Tak jakby pierwsza dekada XXI wieku w ogóle się nie wydarzyła... A przecież w ciągu dwóch kadencji prezydenckich George'a W. Busha układ sił na świecie uległ zasadniczym zmianom - zarówno z powodu jego polityki, jak i - co istotniejsze - na przekór niej. Aby docenić, jak szybko toczy się historia, najlepiej będzie wybiec trochę w przyszłość.

Reklama

Jest rok 2016 i druga kadencja Hillary Clinton, Johna McCaina lub Baracka Obamy zbliża się do końca. Ameryka wycofała się z Iraku, ale ma 20 tysięcy żołnierzy w niepodległym Kurdystanie, lotniskowce w Bahrajnie i samoloty wojskowe w Katarze. W Afganistanie panuje spokój. Iran zbudował bombę atomową. Chiny wchłonęły Tajwan i sukcesywnie zwiększają obecność swojej marynarki wojennej wokół Pacyfiku, jak również na Morzu Arabskim, korzystając z bazy w pakistańskim porcie Gwadar. Unia Europejska powiększyła się do ponad 30 członków i zapewniła sobie bezpieczne dostawy ropy i gazu z Afryki Północnej, Rosji i Morza Kaspijskiego, jak również w znacznym stopniu wykorzystuje energię jądrową. Pozycja Ameryki w świecie cały czas słabnie.

Dlaczego? Czy nie mieliśmy działać we współpracy ze wspólnotą międzynarodową i pokazać światu, że Ameryka potrafi poprowadzić go ku zbiorowemu bezpieczeństwu i powszechnemu dobrobytowi? Wizerunek Ameryki może się poprawić, ale nie będzie to miało zbyt wielkiego znaczenia. Condoleezza Rice powiedziała, że USA nie mają stałych wrogów - a przecież nie mają też stałych przyjaciół. Inwazje na Afganistan i Irak były postrzegane przez wielu jako symbole globalnego imperializmu amerykańskiego. W rzeczywistości stanowiły jedynie oznaki imperialnej zadyszki. Nadmierne wydatki osłabiały siły zbrojne, a kolejne operacje wojskowe rodziły opór w postaci sieci terrorystycznych i grup rebelianckich posługujących się asymetryczną bronią, na przykład zamachami samobójczymi. Amerykański moment jednobiegunowy wywołał dyplomatyczne i gospodarcze kontrposunięcia, które miały na celu powstrzymanie amerykańskiego rozstawiania wszystkich po kątach i budowę alternatywnego porządku światowego.

Rynek geopolityczny

Reklama

Moment jednobiegunowy trwał w najlepszym razie do końca lat 90., ale dekada ta została zmarnowana. Pozimnowojennej dywidendy pokojowej nie udało się przekuć na globalny porządek liberalny pod kierunkiem Ameryki. Skutek jest taki, że teraz konkurujemy (i przegrywamy w tej rywalizacji) na geopolitycznym rynku z innymi supermocarstwami: Unią Europejską i Chinami. Taki jest układ geopolityczny XXI stulecia - uformowała się nowa Wielka Trójka. Nie ma w tym gronie Rosji, coraz bardziej wyludniającego się kraju rządzonego przez Gazprom. gov, nie ma trawionego konfliktami wewnętrznymi islamu i nie ma Indii, które pod względem poziomu rozwoju i strategicznych apetytów pozostają parę dziesiątek lat za Chinami. Wielka Trójka dyktuje reguły i nie ma w niej jednej strony dominującej. Innym państwom pozostaje wybrać sobie partnerów w tym postamerykańskim świecie.

Aby zrozumieć zasady tej nowej globalnej gry, musimy dostrzec różnice między światopoglądami Ameryki, Europy i Chin. We wcześniejszych epokach równowagi sił rzecz rozgrywała się pomiędzy państwami europejskimi należącymi do tej samej kultury. Również zimna wojna tak naprawdę nie była starciem między Wschodem i Zachodem, lecz pozostawała zasadniczo rywalizacją o Europę. Dzisiaj po raz pierwszy w dziejach mamy walkę globalną, wielobiegunową, w której uczestniczą różne cywilizacje.

W stolicy Europy Brukseli technokraci, stratedzy i prawodawcy w coraz większym stopniu uznają Unię Europejską za globalny czynnik równowagi między Ameryką i Chinami. Europejczycy grają na obie strony i kiedy grają dobrze - ciągną z tego ogromne korzyści. Tendencja ta przetrwa zarówno prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, który nazywa sam siebie przyjacielem Ameryki, jak i kanclerz Niemiec, która odwiedziła ranczo Busha w Crawford. Amerykańscy konserwatyści pocieszają się faktem, że Europa wciąż nie ma wspólnej armii. Problem w tym, że wspólna armia nie jest Europie potrzebna. Europejczycy posługują się środkami wywiadowczo-policyjnymi do walki z radykalnymi islamistami, polityką społeczną do asymilowania sfrustrowanej ludności muzułmańskiej i potęgą gospodarczą do włączania w swoją strefę wpływów obszaru postsowieckiego. Rok w rok rosną inwestycje europejskie w Turcji, co zintegruje ten kraj z Unią nawet bez formalnej akcesji. I co roku powstają kolejne odcinki rurociągów transportujących ropę lub gaz z Libii, Algierii czy Azerbejdżanu do Europy. Jakie inne supermocarstwo powiększa się średnio o jeden kraj rocznie i trzyma za drzwiami całą kolejkę oczekujących?

Robert Kagan jest autorem słynnego stwierdzenia, że Ameryka jest spod znaku Marsa, a Europejczycy - Wenus. W rzeczywistości Europa bardziej przypomina Merkurego - chodzi z wypchanym portfelem. Rynek unijny jest największy na świecie, europejskie technologie w coraz większym stopniu wyznaczają standardy i kraje europejskie są największymi dawcami pomocy rozwojowej. A jeśli Ameryka i Chiny będą ze sobą walczyły, świat zdeponuje swoje pieniądze w bezpiecznych bankach europejskich. Wielu Amerykanów krytykowało wprowadzenie euro, mówiąc, że jest to przedsięwzięcie megalomańskie, które pociągnie za sobą upadek projektu europejskiego. A przecież eksporterzy ropy znad Zatoki Perskiej przewalutowują już część rezerw na euro, zaś prezydent Iranu Ahmadineżad zaproponował, żeby OPEC przestało podawać cenę ropy w bezwartościowych dolarach. Prezydent Wenezueli Hugo Chávez uzupełnił tę sugestię, proponując euro. Co gorsza, Kongres obnażył swoje protekcjonistyczne oblicze, blokując w 2006 roku zakup amerykańskich portów przez Dubaj. Stolicą finansową świata ponownie został Londyn - nic zatem dziwnego, że pewien nowy państwowy fundusz inwestycyjny zamierza ulokować swoją główną zachodnią siedzibę właśnie tam, a nie w Nowym Jorku. Globalny udział dolara w rezerwach walutowych spadł do 65 procent.

Wpływy Europy wzrastają kosztem Ameryki. Podczas gdy Stany Zjednoczone nieudolnie próbują odbudowywać upadłe państwa, Europa przeznacza pieniądze i kapitał polityczny na wciąganie peryferyjnych krajów w swoją orbitę. Wiele biednych regionów świata uświadomiło sobie, że chcą europejskiego, a nie amerykańskiego marzenia. Afryka chciałaby stworzyć Unię Afrykańską na wzór UE. My nie mamy jej do zaproponowania niczego podobnego. Działacze bliskowschodni pragną demokracji parlamentarnej w stylu europejskim, a nie rządów prezydenckiej silnej ręki á la USA. Wielu spośród zagranicznych studentów, których odtrąciliśmy po 11 września, jest teraz w Londynie lub Berlinie. W Europie studiuje dwa razy więcej Chińczyków niż w USA. Mówiąc bardziej ogólnie, Ameryka kontroluje przestarzałe instytucje, których nikt już nie chce - na przykład Międzynarodowy Fundusz Walutowy - podczas gdy Europa buduje nowe, bardziej dostosowane do współczesnych czasów. Ameryka ma kłopoty z realizacją swoich zamierzeń nawet tam, gdzie odgrywa dominującą rolę (nie udało się na przykład stworzyć panamerykańskiej strefy wolnego handlu), nie mówiąc już o gremiach, do których nie jest zapraszana, takich jak nowa Wspólnota Wschodnioazjatycka.

Organizacja ta jest tylko jednym z wielu przykładów na to, że również Chiny są za bardzo pochłonięte odbudową swojej pozycji Państwa Środka, by zawracać sobie głowę tak ważnymi dla Ameryki zawirowaniami na Bliskim Wschodzie. Na półkuli amerykańskiej, od Kanady przez Kubę po Wenezuelę, Chiny podpisują wielkie kontrakty surowcowe i inwestycyjne. Wysyłają we wszystkie zakątki globu dziesiątki tysięcy inżynierów, budowniczych zapór i działających pod przykrywką wojskowych. W Afryce nie tylko zabezpieczają swoje interesy energetyczne, ale również dokonują strategicznych inwestycji w sektor finansowy. Cały świat wspomaga Chiny w ich spektakularnym rozwoju, czego świadectwem jest lawinowy wzrost udziału handlu w ich PKB. W dziedzinie eksportu broni kraj za Wielkim Murem Chińskim dorównuje Związkowi Radzieckiemu z czasów zimnej wojny. Każde państwo uważane przez USA za bandyckie korzysta z dyplomatycznej, ekonomicznej i strategicznej pomocy Chin, czego najbardziej widocznym przykładem jest Iran.

Bez jednego wystrzału Chiny osiągają na swoich południowych i zachodnich peryferiach to, czego Europa dokonuje na południu i wschodzie. Z pomocą 35-milionowej chińskiej diaspory powstała wielkochińska sfera wspólnego dobrobytu. Podobnie jak Europejczycy Azjaci uniezależniają się od niestabilnej gospodarki amerykańskiej. Pod przewodem Japonii planują stworzyć regionalny fundusz walutowy, a Chiny zredukowały cła i zwiększyły kredyty dla swoich południowoazjatyckich sąsiadów. Obroty handlowe w trójkącie Indie - Japonia - Australia - z Chinami w środku - prześcignęły transpacyficzne. Jednocześnie powstaje kompleks instytucji wojskowo-dyplomatycznych, które sukcesywnie osłabiają kontrolę Ameryki nad regionem Oceanu Spokojnego. Od Tajlandii przez Indonezję po Koreę żaden kraj - niezależnie do charakteru swoich stosunków z USA - nie chce, by napięcia polityczne zaszkodziły wzrostowi gospodarczemu. Z zachodniej perspektywy jest to dziwne zjawisko: małe państwa azjatyckie powinny dążyć do równoważenia wzrostu roli Chin, a tymczasem garną się pod ich skrzydła powodowane azjatyckim patriotyzmem i świadomością historyczno-kulturowych realiów. W azjatyckich państwach postsowieckich Chiny są nowym zawodnikiem wagi superciężkiej.

Świat podzielony między Wielką Trójkę to świat trzech pasów południkowych zdominowanych przez USA, Europę i Chiny. Już na początku XX wieku myśliciele geopolityczni uświadomili sobie, że panregiony ciągnące się wzdłuż osi północ - południe obejmują wszystkie strefy klimatyczne, toteż mogą być samowystarczalne. Ale w zglobalizowanym świecie, w którym odległości ulegają skróceniu, geografia nie jest już decydującym czynnikiem, więc zarówno jawnie, jak i skrycie Chiny i Europa będą kombinowały za plecami USA, Ameryka i Chiny będą walczyły o afrykańskie surowce na południowych peryferiach Europy, zaś Europa i Ameryka będą próbowały skorzystać na szybkim rozwoju gospodarczym krajów z chińskiej strefy wpływów. Głównym polem bitwy jest drugi świat, a preferowaną przez wszystkich bronią - globalizacja.

Państwa do wzięcia

Można przytoczyć wiele danych statystycznych na potwierdzenie mitu globalnej dominacji amerykańskiej: wydatki wojskowe, udział w gospodarce światowej itd. Ale statystyka to jedno, a globalne tendencje to drugie. Chcąc rzetelnie ocenić tempo słabnięcia potęgi Ameryki na świecie, przez minione dwa lata podróżowałem po około 40 krajach w pięciu strategicznych regionach świata. Tworzą one to, co nazywam drugim światem. To państwa do wzięcia: zdecydują o tym, które z supermocarstw osiągnie geopolityczną dominację na okres następnego pokolenia. Od Wenezueli przez Maroko po Wietnam i Malezję wyłania się nowa globalna rzeczywistość, która polega na tym, że istnieją trzy sposoby zdobywania sojuszników i powiększania sfery wpływów: amerykańskie tworzenie koalicji (podobno dobrowolnych), europejski konsensus i chińska metoda konsultacyjna. Geopolityczny rynek zdecyduje, który z tych stylów zwycięży w XXI wieku. Kluczowe kraje drugiego świata w Europie Wschodniej, Azji Środkowej, Ameryce Południowej, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej to coś więcej niż tylko rynki wschodzące. Jeśli dopisać do tej grupy Chiny, to dysponują ponad połową światowych rezerw walutowych i oszczędności, a ich moc nabywcza sprawia, że stanowią najważniejszy nowy rynek konsumencki świata i tym samym motor napędowy globalnego rozwoju. Nie zastępują Stanów Zjednoczonych, ale też nie są od nich uzależnione. Skoro indyjski koncern Tata dąży do przejęcia Jaguara, to wiadomo, że krajobraz się zmienił. Rośnie znaczenie drugiego świata w takich dziedzinach, jak wydobycie ropy, produkcja przemysłowa, usługi i linie lotnicze. Kraje te z pewnością nie zgodzą się na rolę rynków eksportowych dla Wielkiej Trójki, która będzie musiała wiele zainwestować i przenieść tam znaczną część swojego kapitału produkcyjnego, aby zachować wpływy.

Podróżując po drugim świecie, nauczyłem się postrzegać te kraje nie jako jednolite całości, lecz jako twory złożone ze zróżnicowanych elementów, z których część może awansować do pierwszego świata, a część stoczyć się do trzeciego. Zadałem sobie pytanie, czy globalizacja przyspieszy to rozdrobnienie i czy rządy centralne będą próbowały przeciwdziałać temu procesowi. Zdałem sobie sprawę, że aby zrozumieć drugi świat, trzeba się przyjrzeć tym pęknięciom spowodowanym przez wewnętrzne i zewnętrzne siły.

Wędrówki po drugim świecie powinniśmy zacząć od najtrudniejszego przypadku, czyli Rosji. Dlaczego - z pozoru stabilna i rosnąca w siłę pod rządami kremlowsko-gazpromowskiej oligarchii - Rosja nie jest supermocarstwem, lecz należącym do drugiego świata państwem do wzięcia? Mimo całego swojego prężenia muskułów kraj ten w zastraszającym tempie znika - ubywa mu pół miliona obywateli rocznie, co oznacza, że za jakieś 25 lat dogoni go Turcja. Czy tak mało ludzi na tak ogromnym obszarze to jeszcze jest jeden kraj? Jeżdżąc po Rosji, podobnie jak w czasach sowieckich, można zobaczyć dziesiątki sypiących się miast, bloki mieszkalne bez ogrzewania i pozostawionych własnemu losowi starszych obywateli, których wartość dla państwa maleje proporcjonalnie do odległości od Moskwy. Z zasiedlonej administracyjnym nakazem Syberii ludzie masowo wyjeżdżają na zachód w poszukiwaniu znośniejszego klimatu. Powstałą próżnię wypełniają setki tysięcy Chińczyków, którzy w gruncie rzeczy anektują rosyjski daleki wschód, bogaty w drewno i inne surowce naturalne. Już w czasach zimnej wojny żartowano, że na granicy fińsko-chińskiej panuje spokój - proroctwo to wydaje się bliskie spełnienia.

Prawie 20 lat temu Rosja utraciła swoich zachodnich satelitów. Chociaż można odnieść wrażenie, że Europa ugina się pod naciskiem naftowo-gazowej dyplomacji moskiewskiej, na dłuższą metę szykuje wykup Rosji, której gospodarka jest zbliżona rozmiarami do francuskiej. Pozyskując coraz więcej gazu z Afryki Północnej i ropy z Azerbejdżanu, Unia uniezależni się od Rosji, a jednocześnie będzie miała narzędzie nacisku w postaci statusu największego inwestora. Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju udziela pożyczek, które pozwalają oddolnie budować alternatywny, mniej skorumpowany sektor prywatny, a Londyn i Berlin z otwartymi ramionami przyjmują rosyjskich miliarderów, dzięki czemu tacy ludzie jak Borys Bieriezowski mogą prowadzić jawną kampanię przeciwko Putinowi. Unia i USA finansują i szkolą wojowniczy blok państw bałtyckich i bałkańskich, którego działacze agitują w różnych krajach od Białorusi po Uzbekistan. Niektórzy urzędnicy unijni prywatnie przyznają, że aneksja Rosji jest najzupełniej wykonalna - to tylko kwestia czasu. W nadchodzących dziesięcioleciach Rosja nie tylko nie odbuduje potęgi z czasów sowieckich, ale będzie musiała zdecydować, czy przyłączy się do Europy, czy zostanie petrowasalem Chin.

Kolejnym krajem drugiego świata, dla którego zbliża się geopolityczny moment prawdy, jest Turcja. Podczas zimnej wojny Turcja była stanowiskiem nasłuchowym NATO za południowo-wschodnią granicą ZSRR, ale w 2003 roku przyszedł punkt zwrotny, kiedy nie pozwoliła USA wykorzystać swego terytorium do inwazji na Irak. Odwracając się od Ameryki, dokonała wyboru na rzecz Unii. W Turcji utrzymują się pewne agresywne elementy neoosmanizmu, które są sprzeczne z unijnymi standardami, ale mogą posłużyć Europie za narzędzie stabilizacji w Syrii, Iraku i Iranie. Kluczem do władzy są drogi, o czym przekonałem się dwa lata temu, jeżdżąc po Turcji zdezelowanym volkswagenem. Tureccy inżynierowie drążą tunele, stawiają mosty i leją asfalt we wschodniej części kraju, co ułatwia ekspansję ekonomiczną na świat arabski i perski. Kupcy tureccy patrzą zarówno na wschód, jak i na zachód. Już powstał europejsko-turecki rurociąg Baku - Tbilisi - Ceyhan, a planowana jest linia kolejowa i droga, która umocni europejskie wpływy aż po zaprzyjaźniony z Turcją Azerbejdżan nad roponośnym Morzem Kaspijskim.

Zachodni dyplomaci dobrze znają realia Rosji i Turcji, ale nie można tego powiedzieć o republikach środkowoazjatyckich bogatych w surowce państwach rządzonych przez autokratów. Po rozpadzie Związku Radzieckiego, któremu kraje te zawdzięczają niepodległość, ich nowym patronem stały się Chiny. Handel, rurociągi, wspólne ćwiczenia wojskowe, Szanghajska Organizacja Współpracy - wszystko to sprawia, że region ten uległ radykalnej transformacji geopolitycznej. Stany Zjednoczone usiłują zachować tam swoje nieliczne bazy wojskowe, ale w 2005 roku pod naciskiem Chin i Rosji zostały wyrzucone z Uzbekistanu. Walka o wpływy w tym ważnym z energetycznego punktu widzenia regionie odbywa się z kontekście, w którym wartości zdają się nie mieć żadnego znaczenia. Chiny kupują coraz więcej kazachskiej ropy, Ameryka ubiega się o kontrakty zbrojeniowe, a Europa proponuje stały napływ inwestycji jednocześnie odmawiając prezydentowi Nazarbajewowi uznania w pożądanym przez niego zakresie. W rywalizacji Wielkiej Trójki stawką dla Ameryki jest nie tylko to, czy będzie miała wpływ na wydarzenia rozgrywające się na drugim końcu świata. Globalizacja sprawiła, że licząca dwa stulecia doktryna Monroe'a uznająca oba kontynenty amerykańskie za obszar wpływów USA jest w coraz mniejszym stopniu możliwa do realizacji. Ameryka sterowała sytuacją w Ameryce Łacińskiej, dopóki krajom położonym na południe od niej brakowało własnej wizji. Teraz do roli latynoskiego rozgrywającego szykują się co najmniej dwaj inni zawodnicy: Chiny i Chávez. Prezydent Wenezueli mobilizuje cały kontynent do tego, by wywalczył sobie ważną pozycję w globalnym układzie sił. Błazeński pułkownik Hugo Chávez może rządzić przez dziesięciolecia albo niedługo zginąć od kuli, ale tak czy owak powiedział Ameryce "sprawdzam" i wygrał, zmieniając reguły stosunków północ - południe na półkuli zachodniej. Ośmiela i finansuje lewicowych przywódców na całym kontynencie i lansuje barterowy model handlu ropą, bydłem, pszenicą i urzędnikami państwowymi. Nawet niektórzy z jego przeciwników szanują go za to, że umiał postawić się Jankesom. Chávez jest mocny nie tylko wysoką ceną ropy. Cieszy się cichym poparciem Europy i całkiem głośnym poparciem Chin. Europa pozostaje największym zagranicznym inwestorem w Wenezueli, a Chiny gorączkowo remontują zaniedbaną infrastrukturę naftową i budują własne rafinerie.

Ale Chavez jest dla Ameryki wyzwaniem głównie ideologicznym, zaś drugi świat - strukturalnym. Naturalnym przywódcą Ameryki Południowej ponownie staje się Brazylia. Wraz z Indiami i RPA kraj ten stanął na czele inicjatywy, która ma na celu zmuszenie USA do likwidacji ceł na import stali, a Europy do zniesienia dotacji dla rolnictwa. Geograficznie Brazylia leży niewiele dalej od Europy niż od Stanów i równie chętnie chce produkować samochody i samoloty dla Europy, jak eksportować soję do USA. Ponadto Brazylia, która podczas zimnej wojny była lojalnym sojusznikiem Ameryki, bez wahania ogłosiła zawarcie strategicznego sojuszu z Chinami. Gospodarki tych krajów doskonale się uzupełniają. Brazylia eksportuje do Chin rudę żelaza, drewno, cynk, wołowinę, mleko i soję, a Państwo Środka stawia nad Amazonką elektrownie wodne, stalownie i fabryki butów. Brazylia wyszła z inicjatywą budowy szosy transoceanicznej z Amazonii przez Peru na wybrzeże Pacyfiku, żeby skrócić drogę chińskich tankowców. Ameryka Łacińska przez stulecia pozostawała w geopolitycznym cieniu, ale w XXI wieku świat będzie się ubiegał o jej surowce.

Bliski Wschód - w szerokim rozumieniu obszaru od Maroka po Iran - leży pomiędzy Wielką Trójką i jest tam najwięcej obrotowych państw drugiego świata. Ocieplenie stosunków Zachodu z Libią osiągnięte po złożonej w 2003 roku deklaracji Muammara Kadafiego, że jego kraj rezygnuje z nuklearnych ambicji, po części wynikało z rosnących potrzeb energetycznych Europy. Ale Kadafi nie wyprzedaje swojego przemysłu naftowego, tylko za pomocą różnych nieczystych chwytów - łącznie z groźbami wywłaszczenia - wyciska od zagranicznych inwestorów jak najwięcej pieniędzy. W prawie każdym kraju arabskim dostrzegam jednak nie tego typu nacjonalizm, lecz nowy panarabizm, którego celem jest rozdzielenie naftowego bogactwa pomiędzy świat arabski zamiast deponowania go w Stanach Zjednoczonych, jak to bywało podczas wcześniejszych okresów naftowej hossy. Do Egiptu, Syrii i innych państw arabskich napływają coraz większe inwestycje znad Zatoki Perskiej i również te kraje stają się coraz ważniejszymi graczami, którzy mogą pokrzyżować USA szyki.

Arabia Saudyjska, która jeszcze przez wiele lat będzie największym producentem ropy na świecie, pod względem geopolitycznego znaczenia dorównuje Rosji i tak samo jak ona jest do wzięcia. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat politykę zagraniczną królestwa kształtowała głównie Ameryka jako największy inwestor, ale dzisiaj monarchia jest znacznie mądrzejsza i dąży do równomiernego pozyskiwania inwestycji w obrębie Wielkiej Trójki. Arabia Saudyjska wciąga Europę w kształtujący się obszar wolnego handlu nad Zatoką Perską i zainwestowała blisko miliard dolarów w chińskie rafinerie. Warto pamiętać, że Ameryka nigdy nie była dla Saudów głównym sojusznikiem tylko ze względu na swoją potęgę wojskową. Wpływy strategiczne muszą mieć podstawy gospodarcze. Kluczowe państwa drugiego świata umieją wykorzystać fakt, że Wielka Trójka chce korzystnie ulokować swoje pieniądze.

Mimo historycznych zatargów z Arabią Saudyjską tę samą obrotową grę uprawia Iran. Jego dyplomaci zasiali niezgodę między USA i UE w sprawie sankcji, a z drugiej strony zalecają się do Chin, odgrzewając stosunki, które sięgają czasów jedwabnego szlaku. Iran jest ostatnim kwadratem chińskiej gry w klasy, która ma na celu dotarcie nad Zatokę Perską drogą lądową z pominięciem wąskiej cieśniny Malakka. Państwo Środka podpisało już z Iranem wielomiliardowy kontrakt na wydobycie gazu ziemnego z ogromnego złoża Północny Pars, drugi na budowę terminali naftowych nad Morzem Kaspijskim i trzeci na rozbudowę metra w Teheranie - jak również przyspieszyło transport do Iranu technologii balistycznej i radarów przeciwlotniczych. Im dłużej ciągną się negocjacje z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej, tym większe staje się prawdopodobieństwo, że Iran utrzyma się na powierzchni bez zachodnich inwestycji dzięki wsparciu Chin i innych przyjaciół z drugiego świata.

Co ciekawe, właśnie muzułmańskie państwa naftowe - Libia, Arabia Saudyjska, Iran, Kazachstan (w większości muzułmański) czy Malezja - najlepiej sobie radzą z zawieraniem sojuszy z całą Wielką Trójką naraz. Ameryka szuka muzułmańskich przyjaciół, aby poprawić sobie wizerunek i skuteczniej toczyć wojnę z terrorem, ale kraje te należą do związku konfucjańsko-islamskiego, jak to nazwał Samuel Huntington. Z kolei Chinom udało się dokonać dyplomatycznego majstersztyku i utrzymują przyjazne stosunki z kilkoma parami regionalnych rywali: Wenezuelą i Brazylią, Arabią Saudyjską i Iranem, Kazachstanem i Uzbekistanem oraz Indiami i Pakistanem. Zachodni dyplomaci na razie potrafią tylko niezbyt donośnie potępiać te cyniczne sojusze, ale nie są w stanie zbyt wiele w tej kwestii zdziałać. Dotyczy to zwłaszcza najbliższych sąsiadów Chin z Azji Południowo-Wschodniej. Malezja, Tajlandia czy Wietnam uprawiają grę w zalotnika supermocarstw z godną podziwu maestrią. Rządy wielu państw regionu podpisały umowy wojskowe z USA, ale chińscy imigranci od dawna pociągają za sznurki tamtejszych gospodarek. Malezja i Tajlandia organizują z Ameryką wspólne ćwiczenia wojskowe, ale kupują broń także od Chin i przystąpiły do traktatu o przyjaźni i współpracy, który ma charakter także militarny. Pewien malajski dyplomata powiedział do mnie bez śladu ironii: "Stworzenie wspólnoty jest łatwe wśród żółtych i brązowych, ale nie z białymi".

Świat nieamerykański

Karol Marks i Max Weber uznali kultury dalekowschodnie za despotyczne, agrarne i feudalne, pozbawione struktury organizacyjnej pozwalającej odnieść sukces. Oswald Spengler widział to inaczej, argumentując, że ludzkość żyje i myśli w ramach unikalnych systemów kulturowych, toteż zachodnich ideałów nie da się przeszczepić gdzie indziej. Azja, kontynent najstarszych cywilizacji świata, jest dzisiaj najludniejsza i według niektórych wskaźników najbogatsza ze wszystkich regionów świata. Z Ameryką czy bez kształtuje przyszłe losy świata - i przy okazji obnaża słabe punkty wielkiego mitu zachodniej cywilizacji. Samooszukańczy uniwersalizm imperium amerykańskiego - świat potrzebuje jednego przywódcy i amerykańska ideologia liberalna musi posłużyć za fundament porządku światowego - paradoksalnie doprowadził do tego, że Stany Zjednoczone szybko stają się coraz bardziej samotnym supermocarstwem. Oprócz rynku geopolitycznego istnieje też rynek modeli gospodarczych oferujący na przykład chiński model rozwoju gospodarczego bez liberalizacji politycznej (co jest policzkiem dla zachodniej teorii modernizacji). Jak zauważył pół wieku temu historyk Arnold Toynbee, zachodni imperializm zjednoczył planetę, ale nie dał gwarancji, że Zachód będzie zawsze dominował pod względem materialnym i moralnym. Imperia ulegają mirażowi nieśmiertelności, ale wszystkie prędzej czy później upadają. Czy jednak świat nie byłby bardziej stabilny, gdyby ponownie uznał w Ameryce swojego politycznego i ideologicznego przywódcę? Jest o wiele za późno, żeby stawiać to pytanie, ponieważ widać coraz wyraźniej, że nie uzna. Ani Chiny, ani UE nie zastąpią USA w roli hegemona, lecz wszystkie trzy supermocarstwa będą nawzajem się równoważyły i walczyły o wpływy. Europa będzie lansowała swój model integracji ponadnarodowej jako sposób na rozstrzygnięcie sporów bliskowschodnich i rozwiązanie problemów Afryki, a Chiny będą promowały konsensus pekiński, oparty na poszanowaniu suwerenności i wzajemnych korzyściach gospodarczych. Ameryka musi przedstawić jakiś mocny atut, aby pozostać w grze.

Uważam, że skomplikowanym wielokulturowym światem, nad którym wiszą takie ponadnarodowe zagrożenia jak terroryzm czy globalne ocieplenie, nie może kierować jeden ośrodek, czy będą to Stany Zjednoczone, czy Organizacja Narodów Zjednoczonych. Globalizacja opiera się niemal każdemu rodzajowi centralizacji. Potrzebny jest konkretny podział pracy między państwami Wielkiej Trójki. Istnieje on już w negocjacjach na temat zmian klimatycznych, ale nie w kwestii działań antyproliferacyjnych czy odbudowy państw upadłych. Rozdziałem obowiązków nie może się zajmować Rada Bezpieczeństwa, gremium o arbitralnie ustalonym składzie ani żaden inny multilateralny organ z ważonymi głosami i kakofonią nieistotnych wypowiedzi. Wielka Trójka musi dogadać się między sobą w najważniejszych kwestiach.

Mniej może znaczyć więcej

Zabawmy się w naczelnego stratega. Jesteś XXI-wiecznym Kissingerem. Masz pomóc następnemu prezydentowi Ameryki w przejściu ze świata amerykańskiej hegemonii do świata o znacznie bardziej rozproszonej władzy. Jaką politykę mu doradzisz, aby wytworzyła się globalna równowaga sił zamiast układu sprzymierzonego przeciwko USA?

Po pierwsze, powiedz mu, by poskromił JFK, który w nim siedzi. Jest prezydentem, nie cesarzem. Jest naczelnym dowódcą sił zbrojnych, ale także naczelnym dyplomatą. Jego plan strategiczny jest planem globalnym. Nie wolno mu posługiwać się zwrotem amerykański interes narodowy (bez tego wiemy, że będzie się nim kierował). Powinien mówić o globalnych interesach, których realizacji sprzyja polityka Ameryki. Nie ma już "my" i "oni", pozostało tylko "my". To oznacza również koniec gadania o krzewieniu amerykańskich wartości. To co warto mieć, jest najpierw uniwersalne, a dopiero potem amerykańskie. Dotyczy to również demokracji.

Po drugie, trzeba rozbudować korpus dyplomatyczny. W tej chwili mamy więcej muzyków w orkiestrach wojskowych niż urzędników służby zagranicznej, a na dobitkę Kongres w gruncie rzeczy zamroził obecny stan osobowy w placówkach dyplomatycznych. W tej sytuacji dyplomacja transformacyjna Condoleezzy Rice jest mitem: mamy za mało dyplomatów do realizacji codziennych zadań, nie mówiąc już o misjach specjalnych. Potrzebujemy Korpusu Pokojowego dziesięć razy większego niż obecnie plus wymiany studenckie, programy nauki języka angielskiego i szkolenia zawodowe w innych krajach - współfinansowane przez przedsiębiorstwa.

Tak, powinniśmy stworzyć kompleks dyplomatyczno-przemysłowy. W Europie i Chinach biznes i państwo działają ręka w rękę, więc niech państwo amerykańskie bierze od Wall Street środki na pomoc regionalną i pakiety inwestycyjne. Amerykańska polityka zagraniczna nie może ograniczać się do sfery, którą nadzoruje rząd. Już w tej chwili UE jest największym światowym dawcą pomocy, a do czołówki szybko przebijają się Chiny. Ponadto oba te supermocarstwa przewyższają USA pod względem ludnościowym, co oznacza głębsze zasoby kadrowe, jak również - w odróżnieniu od Ameryki - nie są celem ataków politycznych w panującej obecnie na świecie atmosferze. Tajną bronią muszą się stać sami obywatele Ameryki. Amerykańskie fundacje i organizacje dobroczynne biją na głowę swoje europejskie odpowiedniczki, gdy chodzi o skalę pomocy humanitarnej. Jeśli takie prywatne instytucje będą wysyłały coraz więcej ochotników uzbrojonych w pieniądze, dobrą wolę i znajomość lokalnych realiów, aby uprawiali dyplomację czynów, dyplomacja oficjalna sobie poradzi.

Po trzecie, musimy zaprząc globalną gospodarkę do naszych celów. Stawiający na nogi gospodarki europejskie plan Marshalla był inwestycją, która zwróciła się w postaci popytu na amerykańskie towary. Teraz jednak spada kurs dolara, nasza baza przemysłowa się kurczy, a nasz kapitał przejmują bogatsze fundusze zagraniczne. Spadamy w światowych rankingach pod względem poziomu szkolnictwa, dostępu do szerokopasmowego internetu, opieki zdrowotnej, bezpieczeństwa i wielu innych wskaźników. Biorąc pod uwagę nasze deficyty i polityczny pat, jedynym rozwiązaniem jest skierowanie globalnej energii w budowę naszej infrastruktury, tworzenie miejsc pracy i programy technologiczne, które pozwolą Ameryce utrzymać się na czele tabeli innowacyjności. Globalizacja nie zna litości. Albo na niej skorzystamy, albo staniemy się jej ofiarą.

Po czwarte, trzeba zwołać szczyt G3. Ale bez określania zbyt konkretnego programu. Jest kilka kluczowych obszarów, które stwarzają pole do kompromisów i przetargów: zmiany klimatyczne, bezpieczeństwo energetyczne, proliferacja broni masowego rażenia i państwa bandyckie. Zaproponujmy Chinom bardziej ekologiczną technologię zachodnią w zamian za obcięcie pomocy finansowo-zbrojeniowej dla sudańskich tyranów i birmańskiej junty. I wspólnie z Europejczykami stwórzmy gigantyczne, nieodparcie kuszące pakiety pomocy dla narodów Iranu, Uzbekistanu i Wenezueli - daje to znacznie większe szanse na zmianę reżimu niż bezowocne sankcje. Zachodnia zmiana tonu wprawiłaby Chiny w zakłopotanie. Supermocarstwa też muszą się nauczyć dobrych manier.

Wszystkie razem posunięcia te mogłyby przywrócić Ameryce konkurencyjność na rynku geopolitycznym, a może nawet dowieść naszej wyjątkowości. Potrzebujemy pragmatycznych małych kroków, które przyniosą wymierne korzyści innym narodom, poprawią nasz wizerunek, pozwolą zachować harmonię w obrębie Wielkiej Trójki, ustabilizują sytuację na świecie i ocalą naszą wspólną planetę od zagłady. Miejmy nadzieję, że następny prezydent Stanów Zjednoczonych to zrozumie.

Parag Khanna

© Random House

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Parag Khanna, amerykański politolog, specjalista w dziedzinie stosunków międzynarodowych. Pracuje jako ekspert w New America Foundation. Wcześniej był doradcą amerykańskiej armii w Iraku i Afganistanie (2007), ekspertem Brookings Institution (2002 - 2005) oraz Council on Foreign Relations. Zajmował się m.in. badaniami nad terroryzmem oraz globalnym planowaniem kryzysowym. Publikuje w najbardziej prestiżowych anglosaskich pismach: m.in. w "The New York Times", "Washington Post", "Prospect" czy "Foreign Policy". Niedawno ukazała się jego książka "The Second World: Empires and Influence in the New Global Order".