p

John M. Coetzee*

O zwierzętach, terrorystach i nudzie

Nadany wczoraj wieczorem w telewizji BBC dokument próbuje przekonać widza, że rząd Stanów Zjednoczonych z sobie tylko znanych powodów postanowił utrzymać przy życiu mit Al-Kaidy jako potężnej tajnej organizacji terrorystycznej, której komórki działają na całym świecie, podczas gdy w rzeczywistości została ona w znacznym stopniu unicestwiona, obecnie zaś ataków terrorystycznych dokonują już tylko niezależne grupy muzułmańskich fanatyków.

Reklama

Główne tezy tego dokumentu są niewątpliwie słuszne: "islamski terroryzm" nie jest centralnie sterowaną i zarządzaną siecią konspiratorów, a rząd Stanów Zjednoczonych wyolbrzymia - być może celowo - zagrażające ogółowi ludności niebezpieczeństwa. Gdyby rzeczywiście istniała jakaś diaboliczna organizacja, która miałaby swoich agentów na całym świecie i postawiła sobie za cel zastraszenie zachodnich społeczeństw i zniszczenie zachodniej cywilizacji, dawno już zatrułaby zasoby wody na całym atakowanym obszarze, zaczęłaby zestrzeliwać samoloty pasażerskie albo rozpowszechniać szkodliwe zarazki, bo tego rodzaju akcje terrorystyczne jest wszak dość łatwo przeprowadzić.

W tym programie telewizyjnym opowiedziano między innymi o czterech młodych amerykańskich muzułmanach, którym wytoczono proces o to, że planowali atak na Disneyland. Prokuratura jako dowód przeciwko nim przedstawiła znalezioną w ich mieszkaniu amatorską taśmę wideo. Film nakręcono w sposób skrajnie dyletancki. Kamera w długich sekwencjach pokazywała jakiś śmietnik i stopy idącego operatora. Prokurator twierdził, że jest to amatorszczyzna pozorowana, w rzeczywistości oglądamy zaś materiał ze zwiadu: śmietnik mógł posłużyć za skrytkę na bombę, a operator odmierzał krokami odległość od punktu A do punktu B.

W uzasadnieniu tej paranoicznej interpretacji prokuratura oświadczyła, że właśnie amatorski poziom filmu budzi podejrzenia, bo gdy idzie o Al-Kaidę, wszelkie pozory mylą.

Reklama

Gdzie i kiedy ci prokuratorzy nauczyli się w ten sposób rozumować? Odpowiedź: w latach 80. i 90. w Stanach Zjednoczonych na zajęciach z literatury podczas których wpajano im przekonanie, że największą cnotą krytyka jest podejrzliwość, niczego nie wolno mu bowiem brać za dobrą monetę. Ze spotkania z teorią literatury ci niezbyt lotni absolwenci akademii humanistycznej w jej postmodernistycznym stadium rozwoju wynieśli pewien zestaw narzędzi analitycznych oraz nieco mętne przeświadczenie, że da się go użyć także poza murami szkolnymi; zaszczepiono im też przeczucie, że na umiejętności wykazywania zwodniczości wszelkich pozorów można daleko zajechać. Ludzie, którzy dali im do rąk te instrumenty, popełnili la trahison des clercs naszych czasów. "Nauczyłeś mnie języka, a ja mam stąd ten zysk, że teraz nareszcie umiem kląć".

08. O uniwersytetach

Twierdzenie, że uniwersytety są instytucjami samorządnymi, nigdy nie było całkiem zgodne z prawdą. Ale w latach 80. i 90. uczelnie potraktowano doprawdy haniebnie: pod groźbą obcięcia budżetów kazano im przeistoczyć się w dochodowe przedsiębiorstwa, a zatrudnieni w nich profesorowie, którzy dotychczas prowadzili badania, ciesząc się bezgraniczną wolnością, stali się odtąd uciemiężonymi pracownikami zobowiązanymi do tego, by pod nadzorem zawodowych dyrektorów rokrocznie wypuszczać w świat określony umową kontyngent absolwentów. Wydaje się mocno wątpliwe, czy profesura kiedykolwiek odzyska dawną siłę.

Kiedy w Polsce panował komunizm, tamtejsi dysydenci organizowali we własnych mieszkaniach wieczorne zajęcia - seminaria na temat pisarzy i filozofów wykreślonych z oficjalnego kanonu (na przykład Platona). Nikt nikomu nie wręczał pieniędzy, chociaż mogły istnieć jakieś inne formy zapłaty. Jeżeli duch uniwersytecki ma w ogóle przetrwać, może trzeba będzie zainicjować tego rodzaju działalność w krajach, w których wyższe studia całkowicie zdominowało kryterium dochodowości. Innymi słowy, może się okazać, że prawdziwy uniwersytet musi się przenieść do prywatnych mieszkań i wydawać dyplomy zawdzięczające swoją ważność jedynie nazwiskom uczonych, którzy je podpiszą.

09. O obozie w Guantanamo

Ktoś powinien napisać balet pod tytułem "Guantanamo, Guantanamo". Zespół więźniów skutych razem za kostki nóg, w grubych filcowych rękawicach i nausznikach, z czarnymi kapturami na głowach tańczy partie prześladowanych i zrozpaczonych. Wokół nich hopsają z demoniczną energią i uciechą strażnicy w oliwkowych mundurach, mając w pogotowiu paralizatory i drewniane pałki. Kiedy dotykają paralizatorami więźniów, ci podskakują; strażnicy obalają ich na ziemię i wbijają im pałki w odbyt, a wtedy więźniowie dostają drgawek. W kącie jakiś mężczyzna w masce Donalda Rumsfelda stoi na szczudłach za pulpitem i coś pisze, a czasem podrywa się na chwilę do ekstatycznego tańca.

Prędzej czy później ktoś ten balet wystawi, ale nie będę to ja. Spektakl może nawet zrobi furorę w Londynie, Berlinie i Nowym Jorku. Nie wywrze jednak najmniejszego wrażenia na ludziach, którzy zostaną w nim skarykaturowani, bo ich ani trochę nie obchodzi, co o nich sądzą bywalcy widowisk baletowych.

10. O narodowym wstydzie

Z artykułu w jednym z niedawnych numerów "New Yorkera" jasno wynika, że amerykański rząd z Dickiem Cheneyem na czele nie tylko zezwala na torturowanie więźniów pojmanych w trakcie tak zwanej wojny z terrorem, lecz wszelkimi sposobami stara się podważać ustawy i konwencje zabraniające tortur. Jak najbardziej mamy więc prawo określać go mianem rządu, który będąc prawowitym o tyle, że został prawomocnie wybrany, jest zarazem nielegalny bądź też antylegalny, bo działa poza nawiasem prawa, robi przed prawem uniki i opiera się jego władzy.

Bezwstyd tych ludzi jest doprawdy niezwykły. Kiedy wypierają się popełnionych czynów, robią to z mniej niż połowicznym przekonaniem. Różnica, jakiej ich najemni prawnicy dopatrują się między torturami a środkami przymusu, jest jawną fikcją, istnieje wyłącznie pro forma. Zgodnie z nowymi zasadami wymiaru sprawiedliwości, które stworzyliśmy - pośrednio dają do zrozumienia rządzący - wstyd utracił dawną moc. Za nic mamy wasz wstręt. Nie zdołacie nas tknąć, jesteśmy na to zbyt potężni.

Niewolnik boi się jedynie bólu, natomiast człowieka wolnego największym lękiem napawa wstyd, mówi Demostenes. Jeśli uwierzymy "New Yorkerowi", wyjdzie na to, że każdy Amerykanin stoi przed takim oto dylematem moralnym: jak się zachować w obliczu wstydu, którego brzemię mi narzucono? Jak ocalić swój honor?

Samobójstwo byłoby sposobem ocalenia honoru i może nawet zdarzają się już wśród Amerykanów honorowe samobójstwa, o których nic nie słyszymy. Ale co z działalnością polityczną? Czy taka działalność - nie opór zbrojny, lecz działanie w ramach podstawowych zasad ustroju demokratycznego (puszczanie w obieg petycji, organizowanie wieców, pisanie listów) - wystarczy?

Dyshonor nie uznaje subtelnych rozróżnień. Kiedy już spadnie człowiekowi na barki, żadna sprytna perswazja go z nich nie zdejmie. W dzisiejszej atmosferze sztucznie podsycanego strachu, gdy w dodatku nie wzbiera żadna gwałtowna fala społecznej odrazy wobec tortur, działalność polityczna pojedynczych obywateli raczej nie ma szans wywołać żadnych praktycznych skutków. Ale jeżeli będą oni działać wytrwale i z oburzeniem, zyskają chociaż prawo do chodzenia z podniesioną głową. Natomiast czysto symboliczne gesty, takie jak palenie flagi państwowej bądź też głośne deklaracje ("czuję wstręt do przywódców mojego kraju i całkowicie się od nich odcinam"), z pewnością nie wystarczą.

Nie sposób uwierzyć, że nie ma takich Amerykanów, którzy widząc, jak honor ich ojczyzny szargany jest w błocie, pałaliby żądzą mordu. To wprost nie do wiary, że jeszcze nikt nie uknuł spisku na życie przestępców zajmujących najwyższe stanowiska.

Może był już jakiś spisek Stauffenberga, a dotyczące go fakty wyjdą na jaw dopiero w przyszłości?

W każdym razie nie ma większych widoków na zmianę kierunku polityki, ludzie (nie tylko Amerykanie o wrażliwych sumieniach, lecz także poszczególni mieszkańcy wszystkich krajów Zachodu) muszą więc szukać sposobów ocalenia własnego honoru, co w pewnym stopniu równa się zachowaniu dobrego mniemania o sobie, chodzi tu jednak także o to, żeby można było kiedyś stanąć z czystymi rękami przed sądem historii.

Myślą o sądzie historii wyraźnie zaprzątnięci są również członkowie amerykańskiego rządu. Historia osądzi nas na podstawie świadectw, które pozostawimy - oświadczają publicznie; mamy zaś nad nimi (przypominają sobie w skrytości ducha) władzę, jakiej nie miał dotąd nikt. Po naszych najgorszych zbrodniach niechaj zniknie wszelki ślad, tak słowny, jak i fizyczny. Niech dokumenty pójdą na przemiał, twarde dyski - pod młot, trupy - do pieca, a popioły - na wiatr.

Richardem Nixonem gardzą. Uważają go za amatora. Lekceważył zasady bezpieczeństwa. Na ich własnej liście priorytetów bezpieczeństwo (które dla nich oznacza tajność) zajmuje pierwsze, drugie i trzecie miejsce.

O ich najgorszych uczynkach nigdy się nie dowiemy: z czym jak z czym, ale z tym musimy się pogodzić. Żeby się dowiedzieć najgorszego, będziemy musieli dokonać ekstrapolacji i ruszyć wyobraźnią. Najgorszym okaże się chyba właśnie to, do czego naszym zdaniem są zdolni (wydanie takich a nie innych rozkazów, przymknięcie oczu na pewne fakty); nie sposób zaś nie dostrzec, że zdolni są do wszystkiego.

Nie ma dotąd żadnych dowodów, że Australijczycy także dopuszczali się okrucieństw. Może Amerykanie nie naciskali na nich, żeby przyłożyli rękę, a może były, owszem, naciski, lecz stawiono im opór. Australijski oficer wywiadu, uczony nazwiskiem Rod Barton, którego wmanipulowano w przesłuchiwanie irackich naukowców, złamał dyscyplinę, nagłośnił sprawę, po czym zachował się bardzo chwalebnie, bo wystąpił z wojska.

Za to australijski rząd postępuje najżałośniej ze wszystkich rządów tak zwanej koalicji chętnych i jest nawet gotów skwitować zaledwie wątłym, kwaśnym uśmieszkiem to upokorzenie, że nic w zamian nie dostał. Kiedy negocjował ze Stanami Zjednoczonymi warunki wymiany handlowej, bez ogródek odrzucono jego prośby o ustępstwa, które miały być nagrodą za wierną współpracę w Iraku i gdzie indziej. Zachował też potulne milczenie w sprawie Davida Hicksa, młodego muzułmanina z Australii, którego Amerykanie uwięzili w Guantanamo. W kilku członkach gabinetu doszła nawet do głosu - na wieść o jego losie - mściwość i podłość moralna godne samego Donalda Rumsfelda i Busha juniora.

22. O nudzie

Nietzsche twierdził, że tylko zwierzęta wyższe potrafią się nudzić. W twierdzeniu tym należy zapewne dopatrywać się komplementu pod adresem człowieka jako jednego ze zwierząt wyższych, chociaż nieco dwuznaczny to komplement: umysł ludzki targany jest wiecznym niepokojem; pozbawiony zajęcia mętnieje od irytacji, popada w rozstrój, a w końcu nawet w złośliwą, nieroztropną destruktywność.

W dzieciństwie byłem chyba bezwiednym wyznawcą Nietzschego. Trwałem w przekonaniu, że nękająca moich współczesnych plaga nudy dowodzi ich wyższej natury i jest wyrazem milczącego osądu rzeczy i spraw, którymi są znudzeni, a więc to, co ich nudzi, zasługuje na pogardę, skoro nie zaspokaja jakże zasadnych potrzeb ludzkich. Gdy zatem dajmy na to moich kolegów szkolnych nudziła poezja, uznawałem, że wina leży po stronie poezji, moje zaś pochłonięcie poezją jest nagannym odchyleniem od normy, a nade wszystko oznaką niedojrzałości. Rozumując w ten sposób, znajdowałem poparcie u znacznej części ówczesnej krytyki literackiej, która twierdziła, że dzisiejsza epoka (czyli XX wiek) domaga się poezji w nowym, współczesnym stylu zdecydowanie zrywającym z przeszłością, a zwłaszcza z poezją wiktoriańską. Dla naprawdę nowoczesnego poety nic nie było bardziej wsteczne, a zatem godne pogardy, aniżeli upodobanie do wierszy Tennysona.

Znudzenie moich kolegów z klasy Tennysonem uznawałem za dowód (jeśli w ogóle potrzebowałem dowodu), że są oni autentycznymi, acz bezwiednymi wyrazicielami nowej, współczesnej wrażliwości. Za ich pośrednictwem Zeitgeist wydawał srogi wyrok na epokę wiktoriańską, zwłaszcza zaś na Tennysona. Co prawda moi koledzy z takim samym znudzeniem czytali T.S. Eliota, lecz to kłopotliwe zjawisko należało tłumaczyć faktem, że T.S. Eliot nie wyzbył się jeszcze resztek zniewieściałości, nie dorastał więc do szorstkich męskich wymagań tych chłopców. Nie przyszło mi wtedy na myśl, że moich kolegów z klasy nudzi poezja (tak jak nudziły ich wszystkie przedmioty szkolne), ponieważ nie umieją się skoncentrować.

Najpoważniejsze konsekwencje tej nielogiczności, w jaką się uwikłałem (najwyższe inteligencje najszybciej się nudzą, a zatem osobnicy najbardziej podatni na nudę są najinteligentniejsi), dotyczyły religii. Rytuały religijne mnie nudziły, toteż a fortiori moi współcześni jako postępowe duchy powinni także być znudzeni religią. Nie okazywali jednak znudzenia i gotowi byli papugować chrześcijańską doktrynę tudzież deklarować przywiązanie do chrześcijańskiej moralności, nie przestając jednocześnie zachowywać się jak dzikusy, ja zaś widziałem w tym dowód, że są naprawdę dojrzali, skoro umieją w życiu codziennym ignorować przepaść między światem rzeczywistym (widzialnym, namacalnym) a sferą religijnych fikcji.

Dopiero teraz, w podeszłym wieku, zaczynam widzieć, jak zwyczajni ludzie - te znudzone zwierzęta wyższe Nietzschego - naprawdę radzą sobie ze swoim otoczeniem: nie reagują irytacją, lecz obniżeniem wymagań. Uczą się biernie przeczekiwać, zmniejszać obroty umysłowej maszynerii. Drzemią, a ponieważ nie mają nic przeciwko drzemce, nuda także im nie wadzi.

To, że moi nauczyciele, bracia marianie, nie pojawiali się co rano odziani w szaty z płomieni i nie wygłaszali głębokich i strasznych prawd metafizycznych, stanowiło dla mnie dowód, że są niegodnymi sługami swojego pana. (Czyli kogo, czego? Przecież nie Boga. Bóg nie istniał, wiedziałem to bez gadania. Służyli więc Prawdzie, Nicości, Pustce). Natomiast moim młodym współczesnym braciszkowie wydawali się po prostu nudni. Byli nudni, bo wszystko było nudne: a skoro wszystko było nudne, to nic nie było nudne, należało tylko nauczyć się z tym żyć.

Ponieważ sam uciekałem przed religią, zakładałem, że moi koledzy z klasy też muszą przed nią uciekać, choć zapewne robią to cichaczem, w jakiś sprytniejszy sposób, którego jeszcze nie zdołałem odkryć. Dopiero dziś wiem, jak bardzo się myliłem. Oni wcale nie uciekali. Nie uciekają też ich dzieci ani wnuki. Dawniej myślałem, że zanim skończę 70 lat, we wszystkich kościołach na świecie urządzi się stodoły, muzea lub garncarnie. Ale nie miałem racji. Oto bowiem na całej kuli ziemskiej codziennie wyrastają nowe kościoły, nie mówiąc już o meczetach. Twierdzenie Nietzschego trzeba zatem skorygować: może istotnie tylko zwierzęta wyższe potrafią się nudzić, człowiek dowiódł jednak swojej wyższości nad innymi gatunkami, oswajając nudę i znajdując dla niej stałe miejsce we własnym życiu.

23. O Janie Sebastianie Bachu

Najlepszy dowód, że życie jest dobre, czyli może jednak istnieje jakiś Bóg, któremu leży na sercu nasze dobro, stanowi to, że każdy z nas w dniu swoich narodzin dostaje muzykę Jana Sebastiana Bacha. Otrzymujemy ją w prezencie, niezasłużenie, po prostu za nic, darmo.

Jakże pragnąłbym choć raz porozmawiać z tym człowiekiem, nieżyjącym od tak dawna! "Widzisz, w XXI wieku wciąż jeszcze gramy twoją muzykę, wielbimy ją i kochamy, bo nas ona pochłania, wzrusza, umacnia i cieszy - powiedziałbym mu. Pozwól, że w imieniu całej ludzkości złożę ci w hołdzie tych parę słów, choć są one tak niedoskonałe, i niechaj wszystko, co wycierpiałeś w trudnych latach pod koniec życia, a między innymi okrutne operacje oczu, pójdzie w zapomnienie". Czemu właśnie do Bacha i tylko do niego jednego pragnąłbym przemówić? Czemu nie do Schuberta ("Niechaj pójdzie w zapomnienie okrutna nędza, w której musiałeś żyć")? Czemu nie do Cervantesa ("Niechaj pójdzie w zapomnienie okrucieństwo losu, który pozbawił cię ręki")? Kim jest dla mnie Jan Sebastian Bach? Czy wymieniając jego nazwisko, nadaję miano ojcu, którego bym sobie wybrał, gdyby spośród wszystkich żywych i umarłych wolno nam było wybrać ojca? Czy w tym znaczeniu mianuję go swoim ojcem duchowym? I co chcę nadrobić, kiedy tak się staram, żeby na jego ustach zagościł wreszcie pierwszy wątły uśmiech? Czyżby to, że swego czasu byłem takim niedobrym synem?

John M. Coetzee

przeł. Michał Kłobukowski

p

*John M. Coetzee, ur. 1940, wybitny powieściopisarz i eseista południowoafrykański, laureat literackiej Nagrody Nobla w 2003 roku. W latach 70. i 80. angażował się aktywnie w walkę z apartheidem. Jego powieść "Hańba" napisana w latach 90. została potępiona przez nowe władze RPA jako "nazbyt czarny obraz kraju pod rządami Afrykańskiego Kongresu Narodowego". W Polsce oprócz "Hańby" (2003) wydano m.in. książki: "Czekając na barbarzyńców" (1990), "W sercu kraju" (2004), "Elizabeth Costello" (2006), "Powolny człowiek" (2006) oraz "Dziwniejsze brzegi" (2008). W "Europie" nr 153 z 10 marca 2007 opublikowaliśmy jego esej "Portret potwora z czasów młodości" poświęcony Normanowi Mailerowi.