Historia idei pełna jest bojów między przedstawicielami odmiennych stanowisk. Już od sporu Sokratesa z sofistami myśliciele wykuwają swoje poglądy w polemikach z intelektualnymi adwersarzami. Nie inaczej rzecz się ma w ostatnich latach - od 11 września intelektualiści namiętnie kłócą się o wielokulturowość, możliwość wprowadzenia demokracji w świecie islamu i walkę z terroryzmem. Współczesne debaty różnią się jednak doniosłością od tych, które prowadzono w starożytności, średniowieczu, a nawet w latach tuż po drugiej wojnie światowej. Nie chodzi o to, że problemy dzisiejszego świata są mniej poważne niż te, które stały przed Atenami uwikłanymi w wojnę peloponeską w czasach Tukidydesa czy Anglią rozdzieraną przez wojnę domową za czasów Hobbesa.

Reklama

W dzisiejszej "Europie" Jacob Heilbrunn pokazuje, że współcześni intelektualiści zamienili swoje dyskusje w medialny spektakl. Ideowe spory zastąpili kłótniami o personalia, a występy w telewizyjnym talk-show stały się dla nich istotniejsze niż precyzyjne wykładanie swoich racji w książkach czy esejach.

p

Jacob Heilbrunn*

Intelektualiści na pasku mediów

Reklama

George W. Bush oddał przysługę intelektualistom, którzy tak bardzo go nienawidzą: zrobił z nich gwiazdy. Jego wojna z terrorem uruchomiła na lewicy gorącą debatę na temat kierunku amerykańskiej polityki zagranicznej. Z jednej strony mamy interwencjonistów takich jak Paul Berman i Christopher Hitchens twierdzących, że koniecznie musimy walczyć z islamofaszyzmem i ugodowością lewicy wobec miękkiego dżihadu, zwłaszcza w Europie. W książce, która niedługo się ukaże, Berman nazywa to zjawisko ucieczką intelektualistów. Po drugiej stronie mamy liberalnych intelektualistów takich jak Tony Judt i Ian Buruma, którzy chcą zdemaskować liberalnych jastrzębi jako neokonserwatystów apre`s la lettre - dostarczających etycznego listka figowego - brutalnej polityce zagranicznej ekipy Busha - jak mówi Judt.

Ten pełen żółci spór toczy się od dobrych sześciu lat. Wszyscy jego uczestniczy doprecyzowują swoje stanowiska i bacznie się rozglądają, czy inni nie odstąpili od swoich. Czy Hitchens na dobre przyłączył się do neokonserwatystów? Czy ambiwalentny stosunek Judta do Izraela w pełni determinuje jego argumentację? Czy opowiadając się za zbliżeniem z wichrzycielskimi europejskimi muzułmanami, Buruma wchodzi w buty intelektualistów z lat 30. nawołujących do ugodowej polityki wobec Hitlera?

Reklama

Debata o wojnie z terrorem wywołuje wiele emocji i momentami bywa ciekawym spektaklem, ale dodatkowo rodzi pytanie o rolę intelektualistów w życiu publicznym. Dawniej ludzie ci byliby oceniani na podstawie tego, co piszą. Dzisiaj ocena zależy od tego, ile narobią wokół siebie hałasu i jakie wywołają komentarze. "New York Observer" traktuje spory w obrębie kompleksu literacko-przemysłowego z niemal takim samym zainteresowaniem jak wydrapywanie sobie oczu przez supermodelki. "Nowojorscy intelektualiści znowu skaczą sobie do gardeł - konfrontacja Burumy i Bermana w kwestii politycznego islamu" - czytamy na okładce tego plotkarskiego pisma.

Oczywiście nie ma niczego nowego w tym, że intelektualiści obrzucają się nawzajem anatemami, trwają przy swoich złudzeniach, wykorzystują wątki biograficzne i toczą intelektualne wojny innymi niemerytorycznymi środkami. Polityka ekskomuniki od zawsze była jednym ze sposobów wpływania na przebieg dyskusji. To samo można powiedzieć o polityce secesji. Sidney Hook, Irving Kristol i inni powiedzieli coś politycznie ważnego, kiedy w latach 30. zerwali z marksizmem. Na różnych etapach swoich politycznych odysei Daniel Bell, Daniel Patrick Moynihan i Francis Fukuyama z podobnymi skutkami porzucili neokonserwatyzm. W książce "Political Pilgrims" Paul Hollander opowiada o tym, jak lewicowi intelektualiści, którzy idealizowali komunizm, reagowali na zetknięcie się z twardą rzeczywistością ZSRR Stalina, Chin Mao, Wietnamu Ho Szi Mina i innych utopii.

W latach 30. i 40. debata polityczna miała osobisty charakter, obfitowała w spory dotyczące zmian stanowisk, zarzuty intelektualnej zdrady i naciągane argumentacje służące uzasadnieniu linii partyjnej. W ostatnich latach można było odnieść wrażenie, że powracamy do tamtej tradycji. Wielu dzisiejszych intelektualistów wpisuje się w obecną kulturę medialną opartą na kulcie celebrytów i zamiast przedstawiać swoje idee w książkach i esejach, woli wykrzykiwać swoje poglądy na antenie FOX News i MSNBC.

Stawka jest być może równie wysoka jak w latach 30. - podobnie jak ilość wylewanej żółci. Ale pod względem poziomu merytorycznego debaty zdecydowanie odstajemy od George'a Orwella i jemu współczesnych. Dzisiejsze spory często przypominają intelektualne obrzucanie się pomidorami, a niekiedy służą wyłącznie autopromocji. Lionel Trilling powiedział kiedyś, że powołaniem intelektualisty jest uważne myślenie - dzisiaj intelektualiści jako swoje powołanie traktują myślenie o tym, jak zwrócić na siebie uwagę. W porównaniu do swoich poprzedników, którzy całą duszą angażowali się w spory o faszyzm, stalinizm czy imperializm, dzisiejsi secesjoniści są zwykłymi epigonami.

W latach 30. i 40. niewielka grupa amerykańskich intelektualistów spierała się o świat. Na początku epoki powojennej Sidney Hook, Irving Howe, Daniel Bell, Lionel Trilling oraz James T. Farrell dokonali secesji i przystąpili do krucjaty przeciwko komunizmowi, która w wyniku kontrofensywy ich wrogów z czasem stała się sporem o antykomunizm i antyantykomunizm. Skupieni wokół czasopisma "The Nation" postępowcy tacy jak Lillian Hellman potępili świeżo upieczonych liberalnych antykomunistów jako zdrajców. Tak powstał zarzut, który stawiano późniejszym secesjonistom: że zamieniają jeden ekstremizm na jego przeciwieństwo.

W książce "Part of Our Time" Murray Kempton skarżył się, że "ekskomunista z lat 50. broni swego stanowiska równie agresywnie, mściwie i natarczywie, jak to robił w latach 30. i podobnie jak wtedy uważa, że tylko on rozumie świat, a wszyscy pozostali to apatyczne mięczaki". Towarzyszył temu zarzut, że zmiana obozu - zwłaszcza jeśli przebiegała z lewa na prawo (a tak było w przytłaczającej większości wypadków) - oznaczała zdradę ideałów. Najbardziej znany ówczesny uciekinier z komunistycznej utopii po wystąpieniu z partii nigdy nie znalazł prawdziwego intelektualnego domu i do końca życia dźwigał brzemię apostazji. Mając więcej wspólnego z doświadczeniami, które Arthur Koestler opisał w "The God That Failed" (Bóg, który zawiódł - do dzisiaj jest to biblia secesjonistów), niż z nowojorskimi intelektualistami, którzy zmieniali poglądy równie często jak dziewczyny. Whittaker Chambers w końcu został stalinistą i szpiegiem, dzięki czemu stał się przedmiotem fascynacji i zazdrości takich intelektualistów jak Trilling (który znał Chambersa od 20 lat, kiedy obsadził go w roli głównego bohatera swojej powieści "The Middle of the Journey" z 1947 roku).

Chambers został przez komunistów i ich poputczyków potępiony jako renegat za denuncjację Algera Hissa, a ponieważ Hiss był u boku Roosevelta w Jałcie, także za rozpętanie paranoi, która doprowadziła do zimnej wojny. Dla Chambersa secesja nie miała nic wspólnego z tabloidowym systemem wsparcia, z którego korzystają takie dzisiejsze sławy jak Christopher Hitchens. Była to raczej ponura i pesymistyczna wędrówka w otchłań. Jak pisał Chambers w swoich wspomnieniach, przeszedł z "obozu wygrywającego do przegrywającego". Obok świadectw Koestlera, André Gide'a, Ignazia Silonego i innych, którzy zawiedli się na bogu komunizmu, odyseja Chambersa stała się wzorcem z Se`vres, który przykładano do doświadczeń przyszłych pokoleń dezerterów. Życie intelektualistów, którzy dzisiaj są oskarżani o drobne zdrady - nie wobec partii, lecz wobec intelektualnej mody - jest sielanką w porównaniu z życiem Chambersa, który w pewnym okresie ukrywał się ze strachu, że wytropią go agenci Stalina. A kiedy już wyszedł z podziemia, był gnębiony przez wszystkie strony konfliktu, co pogłębiło jego kompleks męczennika.

Pierwsze pokolenie nowojorskich intelektualistów uwielbiało podniosłe idee i gorące spory. Lionel Abel wspominał, że na przyjęciach często uciekał do łazienki, bo bał się, że go werbalnie zasztyletują. Norman Podhoretz i inni kronikarze tego ruchu porównywali go do rodziny ze wszystkimi patologiami, waśniami i zmianami sojuszy. Interesowało ich, jaka jest ich własna pozycja w rodzinie, ale w gruncie rzeczy nie dbali o to, jak ich postrzega świat zewnętrzny. Nowojorscy intelektualiści chcieli, by w ich imieniu przemawiały ich dzieła. Hannah Arendt wyrobiła sobie nazwisko swoją analizą korzeni totalitaryzmu, a Richard Hofstadter swoim studium paranoicznego stylu radykalnej prawicy. Ich stosunki z innymi członkami intelektualnej rodziny stały się przedmiotem zainteresowania dopiero wiele lat po ich śmierci. Jak odnotował Daniel Bell: "Szczyciliśmy się tym, że ważne są dla nas idee, a nie sława". To zmieniło się wraz z nadejściem Nowej Lewicy. Największe osobistości intelektualne lat 60. miały świadomość, że pozostają w cieniu lat 30. i czasem próbowały wzorować swoje debaty na tamtym stylu, ale był to przykład historii powtarzającej się jako farsa. Bell napisał później, że lata 60. były wielkim wydarzeniem medialnym. Żeby przystąpić do dyskusji, potrzebna była tylko skrzynka i mikrofon.

Intelektualiści Nowej Lewicy wymierzyli ostrze swojego pisarstwa i ulicznej retoryki w liberalny centryzm, który zaledwie dziesięć lat wcześniej przeżył atak z prawicy. Pełną pasji argumentację z lat 30. zastąpiły manifesty dotyczące rewolucyjnej przemocy, Black Power i imperializmu. Kilku członków starej gwardii przystąpiło do kontrofensywy. Irving Howe zarzucił Tomowi Haydenowi, że "skompromitował pojęcie oportunizmu". Większość pozostałych uległa nowej tendencji. Doszło do tego, że niedługo po zamieszkach w Newark "New York Review of Books" wydrukował przepis na koktajl Mołotowa.

Wkrótce wymiar osobisty stał się polityczny nie tylko w obrębie Nowej Lewicy, ale także w bardziej ugruntowanych kręgach intelektualnych. Jak pokazał Tom Wolfe w "Radical Chic", powiew gazu łzawiącego dotarł na nowojorskie salony. Intelektualiści stali się nałogowcami sławy i kariera takich ludzi jak Norman Mailer przestała się różnić od kariery Abbiego Hoffmana i innych niskobudżetowych narcyzów. Lata 60. wyznaczają początek epoki intelektualisty-celebryty, który przeskakuje z tematu na temat, epatując prowokacyjnymi hasłami.

Pod względem merytorycznym była to odwrotność lat 50., kiedy "Time" opublikował okładkowy artykuł o pojednaniu intelektualistów z Ameryką. Teraz zerwanie z Ameryką otwierało drogę do sławy, jak pokazała na przykład kariera Normana Podhoretza. Na początku lat 60. Podhoretz, który miał nosa do zmian intelektualnych trendów, wyczuł, że polityka skręci bardziej na lewo. Na jakiś czas został zimnowojennym rewizjonistą i potępił Trillinga, Hooka i innych nowojorskich intelektualistów jako ludzi, którzy utracili kontakt ze swoją epoką. A najpiękniejsze w tej secesji było to, że doskonale przygotowała ona Podhoretza do kolejnego zerwania - tym razem z radykalizmem zabijającym liberalny centryzm - które ściągnęło na niego jeszcze więcej uwagi. Głównym powodem dezercji Podhoretza z lewicowego obozu była negatywna recepcja jego książki "Making It" (w której przyznał, że żądza sławy dorównuje u niego żądzy sukcesu w świecie idei) w kręgach manhattańskich literatów. Książka ta, ujawniająca brzydkie tajemnice nowojorskiej rodziny, znakomicie ucieleśniała narcyzm lat 60. W odróżnieniu od Lionela Trillinga Podhoretz nie chciał być ceniony za głębię swoich idei, tylko sławny. Głównym tematem jego tekstów były osobiste dzieje i stosunki. O swojej apostazji opowiedział w kilku książkach wspomnieniowych, w których nie stronił od takich tematów, jak doznane w dzieciństwie upokorzenia czy seksualne nienasycenie.

Oprócz względów autopromocyjnych za kolejną secesją Podhoretza kryło się jednak również autentyczne przerażenie, jakie budziła w nim kontrkultura. Uważał ten ruch za antyamerykański, radykalizujący intelektualistów i przywracający do łask poglądy, które, jak sądzono, na zawsze zniknęły z amerykańskiego horyzontu idei wraz z fascynacją stalinizmem. Mary McCarthy i Susan Sontag napisały książki apoteozujące Wietnam Północny, a John Updike naraził się na ostracyzm, ponieważ miał czelność popełnić esej zatytułowany "Dlaczego nie jestem gołębiem".

Uosobieniem tego zjawiska jest Dwight Macdonald. Pod koniec lat 30. zerwał z marksizmem (na pożegnanie został poczęstowany następującym komentarzem Lwa Trockiego: "Każdy ma prawo być głupi, ale towarzysz Macdonald nadużywa tego przywileju") i przyłączył się do powojennego nurtu zajadłego antykomunizmu. W połowie lat 60. postanowił zabalować z kontrkulturą. Na proces członka Czarnych Panter Bobby'ego i Seale'a przyszedł z wpiętym w klapę hasłem Eldridge'a Cleavera: "Jeśli nie jesteś częścią rozwiązania, jesteś częścią problemu". W 1968 roku brał udział w zamieszkach na Uniwersytecie Columbia, nazywając nihilistyczne przedsięwzięcie studentów dobroczynnym zaburzeniem.

Intelektualiści prawicowi mieli wtedy spore problemy. Z "National Review" Williama F. Buckleya dezerterowali kolejni ludzie: Gary Wills, John Leonard, Arlene Croce i Joan Didion, przechodząc na wygrywającą stronę, jak to nazwał Chambers. Zjawisko secesji z obozu prawicowego do lewicowego nie miało jednak charakteru syndromu, ponieważ konserwatyzm w odróżnieniu od swego przeciwieństwa nie był świecką religią, która za zwątpienie karała ekskomuniką.

Śledząc meandry intelektualnej mody, socjolog Nathan Glazer, były trockista, pytał: "Jak radykał - umiarkowany radykał, ale w dalszym ciągu ktoś, kto pod koniec lat 50. czuł się bliższy autorom i politykom radykalnym niż liberalnym - na początku lat 70. zostaje konserwatystą, umiarkowanym konserwatystą, ale w dalszym ciągu kimś bliższym ludziom, którzy nazywają się konserwatystami niż ludziom, którzy nazywają się liberałami?".

Pytanie nie było wcale takie trudne. Obok wybryków środowiska intelektualnego mieliśmy również nowe pokolenie studenckich radykałów rozkochanych w Ho Szi Minie, przewodniczącym Mao i Fidelu Castro. Wywołało to falę nowych dezercji wśród niegdysiejszych radykałów takich jak historyk Eugene Genovese czy przedstawiciele Nowej Lewicy Peter Collier i David Horovitz. Kiedy oznajmili, że bóg lat 60. zawiódł, spotkały ich kalumnie i ostracyzm ze strony dawnych towarzyszy. Jeden z owych towarzyszy, który od tego czasu zdążył już zerwać z lewicą (chociaż nie przeszedł na prawo), a mianowicie Christopher Hitchens, dosyć jednoznacznie wypowiadał się o dezerterach: "Komu jest potrzebna kolejna grupa bijących się w piersi pokutników, tym razem spowiadających się z grzechów terroryzmu, przestępczości i konfliktów rodzinnych?".

W pierwszej epoce dezercji na intelektualistów apostatów spadał grad publicznych potępień. Na drugim etapie, w latach 60., wciąż wymagało to niemałego męstwa i odwagi. Dzisiaj jednak dezercja stała się kolejną branżą przemysłu, i to całkiem lukratywną. Wynika to z kilku powodów. Nie istnieje już Kościół linii partyjnej, który wszcząłby procedurę ekskomuniki. Intelektualistów nie posyła się już do politycznego czyśćca za krytykowanie dawnych współbraci, lecz nagradza kartą wstępu do tabloidowego raju. Nasza kultura po prostu nie traktuje już idei zbyt poważnie. Intelektualny przemysł gwiazdorski nie umie odsiewać idei od wątków osobistych. Ciemna noc duszy, którą ukazuje Chambers w swoich wspomnieniach, dziś bardziej przypomina casting do amerykańskiego "Idola".

Wykaz intelektualistów, dla których zmiana stanowiska była nie większą traumą niż zmiana ubrania, jest imponująco długi. Damon Linker, były współpracownik teokonserwatywnego czasopisma "First Things", został dyżurnym liberalnym specjalistą od chrześcijańskiej prawicy. Kevin Phillips, były doradca Richarda Nixona, obecnie jest lewicowym ekspertem od konserwatyzmu. Lawrence J. Korb, który za Reagana pracował w Pentagonie, agituje za gigantycznymi cięciami budżetu obronnego. Jim Sleeper, były sympatyk ruchu neokonserwatywnego krytykujący akcję afirmatywną i poprawność polityczną, przedzierzgnął się w lewicowego publicystę "The Nation". (W tym miejscu złożę samokrytykę i powiem, że również należę do kategorii nieskruszonych apostatów, ponieważ napisałem ostatnio krytyczną książkę o neokonserwatyzmie, chociaż kiedyś w wielu punktach popierałem neokonserwatywną politykę zagraniczną).

Są to jednak płotki w porównaniu z zawodnikami wagi ciężkiej, którzy zerwali okowy dawnych afiliacji po wydarzeniach z 11 września. Jednym ze skutków ubocznych tych zamachów było to, że intelektualiści otrzymali nowe poczucie misji. Wyrwali się z marazmu lat 90., kiedy oprócz procesu O.J. Simpsona zupełnie nie było się czym emocjonować. Po atakach na World Trade Center publicysta Charles Krauthammer napisał: "Okazało się, że dekadencja i apatia (lat 90.) była tylko strojem na lato, który wszyscy błyskawicznie z siebie zrzucili". W pierwszych szeregach nowych misjonarzy maszerował oczywiście Norman Podhoretz: "Poza zemstą pragniemy odrodzenia naszej niegdysiejszej wiary w siebie samych i w >>Piękną Amerykę<<. Jest wszakże tylko jedna droga do tego cudownego stanu ducha, prowadząca przez >>bezwarunkową kapitulację<< wroga, jak to nazywali Roosevelt i Churchill". Szykowała się "Czwarta wojna światowa" (pojęcie autorstwa Podhoretza), która zrodziła w świecie intelektualnym nowy wielki sojusz między liberalnymi jastrzębiami i neokonserwatystami.

Paul Berman zareagował na ten kryzys poważnymi książkami, takimi jak "Terror and Liberalism". Należał jednak do wyjątków. Zamiast pisać książki o sytuacji Ameryki w czasach terroryzmu, większość intelektualistów wolała występować w telewizji i kreować się na nowego George'a Orwella. Dyskusja o tym, kto zasługuje na schedę po Orwellu, toczyła się od prawie 20 lat. W 1983 roku Irving Howe napisał artykuł do "The New Republic" zatytułowany "Czy Orwell miał rację?" i ocenił, że autor "Roku 1984" byłby krytycznie ustosunkowany do intelektualnych aparatczyków wschodnioeuropejskich. Tydzień później Norman Podhoretz opublikował esej "Gdyby Orwell żył dzisiaj", w którym dowodził, że gdyby Orwellowi przedstawiono pełny zestaw dzisiejszych opcji politycznych, z pewnością wybrałby neokonserwatyzm. Zirytowało to Christophera Hitchensa, który zripostował, że Orwell był niezależnym lewicowcem, podobnie jak sam Hitchens. Do autora "Folwarku zwierzęcego" odwołuje się też Andrew Sullivan, który cytatem z Orwella opatrzył swój blog ("Widzieć to, co się ma przed nosem, jest nieustannym wyzwaniem"). Ron Rosenbaum uważa, że między Hitchensem i Sullivanem toczy się rywalizacja - być może podświadoma - o to, który z nich jest Orwellem epoki po 11 września. "Jeśli tak, to moim zdaniem zasługują na podzielenie się tym zaszczytem - za zdobycie swojej bazy politycznej".

Orwell, archetyp intelektualnego samotnego wilka, nigdy nie miał swojej bazy politycznej, ale nietrudno zrozumieć, dlaczego ludzie, którzy postrzegają się jako autentyczni apostaci, widzą w nim swego patrona. Ten niezależny umysł walczył nie tylko słowem, ale i czynem. W Hiszpanii wojował zarówno ze stalinistami, jak i faszystami i o mało nie przypłacił tego życiem. Po powrocie do kraju zajął z gruntu niemodne stanowisko antystalinowskie i w 1938 roku opublikował "W hołdzie Katalonii". Od tej pory był pariasem, któremu często zaglądała w oczy bieda. Hitchens i Sullivan, którzy zamienili zielone karty na złote karty kredytowe, nie mają za sobą tego rodzaju doświadczeń.

Richard Posner upatruje przyczyny obniżenia się poziomu debaty publicznej w pragnieniu sławy, jak również zwiększonych możliwościach jej zdobycia dzięki radiowym i telewizyjnym talk-shows oraz internetowi. "Dokonania intelektualistów stały się mniej interesujące i mniej istotne".

Dobrym przykładem tego zjawiska jest właśnie Sullivan. Lee Siegel oświadczył w 2001 roku, że po zamachach z 11 września Sullivan stracił panowanie nad mentalną kierownicą, kiedy napisał, że lewicowe enklawy stanowią niebezpieczną piątą kolumnę. Siegel wyśmiał przekonanie, że "sporadyczne szaleństwa lewicy spod znaku Chomsky'ego, której żałosną bezsilność Sullivan postrzega jako zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego", można uznać za działania piątej kolumny.

W każdym razie kiedy sytuacja w Iraku zaczęła zmierzać w złym kierunku i pojawiły się podejrzenia, że wojska i władze USA stosują tortury, Sullivan zdezerterował z tonącego okrętu i oświadczył, że konserwatyzm się zagubił. W listopadzie 2006 roku uznał, że prezydent stracił rozum (choć wcześniej porównywał go do Churchilla). Teraz Sullivan zajmuje się płodzeniem peanów na cześć Baracka Obamy. Bardziej intrygujący jest przypadek Hitchensa, który od początku był swoistym lewicowym renegatem. (W nieopublikowanych wspomnieniach Melvin J. Lasky pisze o pierwszym spotkaniu z Hitchensem pod koniec lat 60., po którym przewidywał, że Hitchens porzuci trockizm na rzecz konserwatyzmu). Hitchens zdążył potępić między innymi Henry'ego Kissingera, Dalajlamę, Matkę Teresę i Winstona Churchilla, a Normana Podhoretza nazwał "moralnym i intelektualnym chuliganem". Paul Hollander, który uważnie śledzi peregrynacje amerykańskich intelektualistów, ocenia, że "Hitchens nie aspiruje do zniuansowanych sądów". Hollander twierdzi również, że Hitchens uważa się za nowego Orwella: "Jego szacunek dla >>zwykłych ludzi<< przypomina postawę Orwella".

I rzeczywiście po 11 września w twórczości Hitchensa pojawiły się hołdy dla "silnych, nieuskarżających się na nic, stoickich obrońców, którzy wypruwali sobie żyły pośród manhattańskiego gruzowiska i rzezi". Pojawia się jednak również motyw osobistej mobilizacji, poczucia obowiązku walki. "W całej gamie emocji, od gniewu do mdłości, odkryłem w sobie także inne uczucie: uniesienia. Oto zobaczyłem przed sobą przerażającego wroga - teologiczne barbarzyństwo". Kluczowe jest tutaj słowo "uniesienie". Dzisiejsi intelektualiści potrzebują nieustannej ekscytacji. Zamachy z 11 września dostarczyły Hitchensowi dramatu dziejowego, w którym nareszcie mógł wystąpić w gwiazdorskiej roli. Hitchens jest zbyt przebiegły, by przyznać, że opuścił lewicę albo że zamieszkuje teraz ziemię niczyją niemieszczącą się w tradycyjnych kategoriach ideologicznych. Mimo to stał się ulubionym obiektem nienawiści dla części osób, które kiedyś nazwałyby go swoim towarzyszem. Brytyjski parlamentarzysta George Galloway, który w ubiegłym roku przyjechał do USA, by bronić się na forum Kongresu przed zarzutami nielegalnych transakcji finansowych z Saddamem Husajnem, podczas tej wizyty nazwał Hitchensa "cholernym trockistowskim pajacem". Ale tego rodzaju napaści Hitchensowi i jemu podobnym dodają tylko animuszu. Ataki dawnych braci utwierdzają ich w przekonaniu, że są samotnymi męczennikami prawdy - klasyczna postawa intelektualisty od czasu, gdy Sokrates wypił cykutę.

Pogorszenie się sytuacji w Iraku było dla Hitchensa poważnym sprawdzianem. Czy będzie miał odwagę bronić swoich przekonań? W listopadzie 2007 roku napisał: "Jako osoba, która stanowczo opowiadała się za wyzwoleniem Iraku, jestem bardzo rozczarowany i zrażony, kiedy patrzę na degenerację tej walki". Opowiadając na łamach "Vanity Fair" o swoich wyrzutach sumienia, że niechcący przyczynił się do śmierci młodego człowieka, który po lekturze jego antyterrorystycznych tekstów postanowił zaciągnąć się do wojska i zginął w Iraku, Hitchens znowu sięgnął po Orwella: "Jeśli w Ameryce rodzą się tacy ludzie jak Mark, to znaczy, że obrona ojczyzny jest tutaj traktowana jako obowiązek obywatelski, a nie biurokratyczny. Zacytujmy słowa, które wypowiedział George Orwell, kiedy po raz pierwszy zobaczył rewolucyjną Barcelonę: >>Natychmiast zrozumiałem, że to jest coś, o co warto walczyć<<". Kilka numerów później Hitchens przerzucił się na nieco lżejsze tematy, a mianowicie rozmaite zabiegi kosmetyczne, którym się poddał, m.in. maseczki i plasterki ogórka na powiekach.

W chwili, gdy Whittaker Chambers porzucił ruch komunistyczny, był przekonany, że ZSRR wygra zimną wojnę. Intelektualiści pokroju Hitchensa i Sullivana chcieli zmienić obóz na zwycięski, jednak również postawili na złego konia. Ale pod jednym względem rzeczywiście przypominają Orwella: sprawa, w którą się zaangażowali (w ich wypadku wojna iracka), zmusiła ich do rewizji poglądów, chociaż nadal czekamy na "W hołdzie Katalonii" w ich wydaniu.

Kilkadziesiąt lat temu Dwight Macdonald mimowolnie uchwycił połączenie pompatyczności i frywolności, które cechuje wielu intelektualistów. Nie godząc się na to, by nazywać go dziennikarzem, zapytał: "Kto to jest dziennikarz? Niestety, to ignorant i człowiek powierzchowny, kibic, a nie oddany prawdzie człowiek czynu". Od tej pory dążenie zwaśnionych amerykańskich intelektualistów do szczerej autentyczności stało się jeszcze bardziej autentycznie nieszczere. Dla tych dumnych uciekinierów ze świata prawdziwych idei tylko jedno przekonanie wydaje się niezmienne: zawsze warto pokazać się na wizji.

Jacob Heilbrunn

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się na łamach "World Affairs". WorldAffairsJournal.org

Przełożył Tomasz Bieroń

p

*Jacob Heilbrunn, amerykański publicysta i pisarz polityczny. Był redaktorem "The New Republic", pracował też dla "Los Angeles Times". Jego teksty ukazywały się m.in. na łamach "New York Timesa", "National Interest" i "Washington Monthly". Niedawno wydał szeroko komentowaną historię ruchu neokonserwatywnego "They Knew They Were Right: The Rise of the Neocons" (2008). Śledzi w niej przemiany neokonserwatyzmu od jego początków w latach 30., kiedy grupa zwolenników Trockiego postanowiła odciąć się zdecydowanie od stalinistów, aż po chwilę obecną, kiedy neokonserwatyści wywalczyli sobie mocną pozycję na mapie politycznej Stanów Zjednoczonych.