p

Maciej Nowicki: Najważniejsza zmiana ostatnich lat to bardzo szybki rozwój Chin i Indii. Nieustannie czytamy, że tworzy się nowy ład światowy, w którym najistotniejsze decyzje będą zapadały nie tylko w Waszyngtonie, ale również w Pekinie i New Delhi. Pan tymczasem twierdzi, że Indie nie mają najmniejszych szans, by stać się superpotęgą...
Pankaj Mishra*: Wielu Hindusów, zwłaszcza wyłaniająca się klasa średnia, chce być za wszelką cenę przekonanych, że XXI wiek będzie wiekiem Indii, podobnie jak XX wiek był wiekiem amerykańskim. Żyje snem o narodowym bogactwie i narodowej potędze. Te fantazje hinduskiej klasy średniej są natychmiast podchwytywane przez zachodnią prasę. Z prostego powodu: ponieważ odzwierciedlają dominujący mit, zgodnie z którym zachodni neoliberalny kapitalizm dokonał cudów we wszystkich częściach świata, do których zawitał i sprawił, że tamtejsza ludność jest dziś znacznie bliżej amerykańskiego czy europejskiego stylu życia.

Reklama

Nie ulega jednak wątpliwości, że wzrost gospodarczy jest dziś w Indiach znacznie szybszy niż wcześniej. Nigdy przedtem nie wynosił osiem czy dziewięć procent... Czy się to panu podoba, czy nie, widać wyraźną różnicę między tym, co nastąpiło po roku 1991 - gdy dokonano liberalizacji gospodarki - a tym, co było wcześniej...
Nie kwestionuję tego, że rozwój jest dziś znacznie szybszy niż w latach 70. czy 80.. Chodzi mi o coś innego. Po pierwsze, mit indyjskiej superpotęgi opiera się na założeniu, że wolny rynek stanowi rozwiązanie wszystkich problemów, że nic innego się nie liczy, a liberalizacja rynku stanowi początek historii. Zachodni ekonomiści uwielbiają natrząsać się z naszego pierwszego premiera Nehru, ponieważ wybrał socjalistyczną, protekcjonistyczną gospodarkę i nie chciał wolnego rynku. Ale te wszystkie decyzje muszą być postrzegane także w kontekście kraju, który dopiero co wyzwolił się spod kolonialnego panowania. Czy byłoby naprawdę lepiej, gdyby Nehru prowadził politykę nieregulowania rynku? Za czasów kolonialnych dawała ona roczny wzrost na poziomie procentu. Tymczasem w pierwszych latach po roku 1947 tempo wzrostu wynosiło średnio 3,5 procent rocznie. Po drugie, należy spojrzeć na podstawowe fakty. Indie są krajem, gdzie setki milionów ludzi nadal żyją w gigantycznej biedzie, jednej z najgorszych na świecie. Założenie, że w ciągu następnych dwóch czy trzech dekad dojdą oni do poziomu zamożności porównywalnego z zachodnią klasą średnią, zakrawa po prostu na absurd. W Indiach PKB w przeliczeniu na mieszkańca - około 750 dolarów rocznie - jest porównywalne z Afryką subsaharyjską. Mimo wzrostu ekonomicznego co roku umiera z głodu 2,5 miliona dzieci. Poziom szkolnictwa podstawowego obniżył się w wielu częściach kraju - oficjalne statystyki mówiące o tym, że 61 procent populacji potrafi czytać i pisać, opierają się na założeniu, że każdy, kto potrafi napisać swoje imię i nazwisko, nie jest analfabetą...

Mówi pan, że Indie są przeraźliwie biedne. Ale Chiny także są przeraźliwie biedne - Guy Sorman powiedział mi, że bieda chińska jest jeszcze gorsza niż indyjska, ponieważ chiński biedny nie może liczyć na niczyją pomoc. Więzi wspólnotowe czy religijne zostały zniszczone przez komunizm, a państwo nie zapewnia nic w zamian, żadnej opieki... I mimo to Chiny nadal idą do przodu.
Chiny są dziś manufakturą świata. Symbolem sukcesu Indii jest branża informatyczna, ale w branży tej zatrudnione jest tylko niecałe półtora miliona ludzi - na 400 milionów pracujących. W Indiach nie ma żadnego boomu produkcyjnego - mój kraj nadal więcej importuje, niż eksportuje. A żaden kraj nie stał się superpotęgą, nie przechodząc wcześniej przez etap intensywnej industrializacji. Indie nie doznały zmian na skalę chińskich rewolucji. To dawało pewną ciągłość, gwarantowało większą stabilność niż w Chinach. Demokracja - choć niedoskonała - uratowała nas przed takimi szaleństwami jak wielki skok czy rewolucja kulturalna. Ale oznaczało to jednocześnie, że reforma rolna nigdy nie została przeprowadzona do końca, że dawne struktury społeczne, kastowe czy ekonomiczne pozostały nienaruszone w ogromnej części kraju. I jeszcze coś: być może Indie mogłyby stać się superpotęgą, gdybyśmy mogli tak jak Zachód podbijać inne terytoria - bo przecież sukces Zachodu był w ogromnej części oparty na kolonializmie. Podobnie zresztą jak sukces Chin - myślę o wewnętrznej kolonizacji Tybetu i Xinjiangu. Ale my nie mamy kogo podbijać, a już dziś rozpaczliwie brakuje nam przestrzeni... Nie mamy tej przewagi, która ukształtowała potęgę Zachodu w XIX wieku.

Reklama

W poświęconym Szanghajowi artykule "Getting Rich" napisał pan, że indyjska klasa średnia bardzo zazdrości Chinom szybszego rozwoju gospodarczego i doszła do wniosku, że wszystkiemu winna jest demokracja, która jedynie spowalnia zmiany...
Widać wyraźnie, że Hindusi mają dziś coraz mniej cierpliwości w stosunku do demokracji. Gardzą stworzoną przez Nehru wizją równości gospodarczej i sprawiedliwości społecznej, wskazując reformy Deng Xiaopinga jako dowód, że należy zacząć od tworzenia bogactwa narodu, a dopiero potem można zająć się walką z biedą, epidemiami czy analfabetyzmem. Klasa średnia jest absolutnie przekonana, że gdyby w Indiach nie istniała demokracja, można byłoby wszystko przyspieszyć - narzucając reformy ekonomiczne, ograniczając władzę związków zawodowych, tworząc specjalne strefy ekonomiczne, odbierając ziemię prawowitym właścicielom pod budowę lotnisk. Bo w Chinach to jest szalenie łatwe - KPCh może nakazać dosłownie wszystko. Wyobrażenia Zachodu, że pojawi się klasa średnia i wszystko się zmieni, ponieważ zacznie ona walczyć o prawa obywatelskie, są po prostu śmieszne. Twierdzenie, że klasa średnia będzie się troszczyć o resztę społeczeństwa, było romantyczną fantazją nawet na Zachodzie - tyle że w wypadku Zachodu ta fantazja nie została unicestwiona dzięki kilku dekadom bogactwa i stabilności. Ale dziś tamten świat znika na naszych oczach - z powodu wzrostu cen ropy, z powodu tego, że zachodnia supremacja coraz wyraźniej należy do przeszłości. A Zachód za wszelką cenę chce ocalić swoje złudzenia, twierdząc, że Indie poradzą sobie, bo kochają demokrację, a Chiny upadną, bo są komunistyczne. Ale to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, to jest jedynie wyraz zagubienia Zachodu. W oczach Hindusa czy Chińczyka wygląda to na jakiś kiepski żart.

Jak wygląda Zachód w oczach Hindusów? Jakie ma dla nich znaczenie?
Dla indyjskiej klasy średniej Ameryka czy Europa nie są dziś żadnym wzorem. Ci ludzie zainteresowani są jedynie wzorcami autorytarnymi, takimi jak Singapur, który stanowił zresztą także pewnego rodzaju laboratorium dla zmian w Chinach. To im się najbardziej podoba - reżim autorytarny, który całkowicie wyzbywa się przeszłości, równa wszystko z ziemią, odnosząc jednocześnie sukces ekonomiczny. I to jest także przyczyną sukcesu BJP (Bharatiya Janata Party, Indyjska Partia Ludowa - przyp. red.) - partii do niedawna sprawującej władzę w Indiach. BJP nie miała w latach 80. większego znaczenia. Dopiero późniejsza liberalizacja gospodarki stworzyła dla tej tradycyjnie probiznesowej partii nową bazę wyborczą, czyli rodzącą się klasę średnią. BJP miała pod ręką gotową ideologię - ogłosiła, że dotychczasowy wzorzec świeckiego państwa okazał się klęską i należy go zastąpić nacjonalizmem opartym na hinduizmie.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że mimo swych archaicznych elementów hinduski nacjonalizm jest przede wszystkim ideologią modernizacji. W Europie XIX czy XX wieku to właśnie nacjonalizm był takim samym czynnikiem kształtowania się nowoczesnego państwa...
Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Nic dziwnego, że hinduski nacjonalizm nasilił się w ciągu ostatnich 20 lat, gdy modernizacja nabrała tempa. Wszystko się tutaj łączy - narodziny klasy średniej, nacjonalizm i zmiany gospodarcze. W Indiach jest bardzo silne poczucie, że hinduski nacjonalizm będzie użytecznym narzędziem tworzenia nowoczesnego, skutecznego państwa narodowego. Że stanowi spoiwo, którego przez bardzo długi czas brakowało. Politycy BJP mówią rzeczy, które na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie śmieszne. Sprawiają wrażenie oszalałych bigotów. Twierdzą na przykład, że Indie nie istniałyby bez krów i że krowie mleko oraz łajno stanowią fundamenty naszej tożsamości narodowej. Jednak tak naprawdę wielu ludzi powiązanych z BJP wcale nie jest religijnych, oni w ogóle nie są zainteresowani hinduizmem. Hinduizm jest dla nich jedynie narzędziem sprawowania władzy. Wiedzą, że większość państw stała się nowoczesna, zrywając z dawną etniczną i kulturową różnorodnością, narzucając swym obywatelom - często w sposób całkowicie niedemokratyczny - jednolite wartości i sposoby zachowania.

Reklama

Ashis Nandy, jeden z największych współczesnych indyjskich myślicieli i wielki przeciwnik modernizacji, mówi, że Indie są krajem, gdzie nowoczesność to tylko niewielkie wysepki otoczone przez świat przednowoczesny i dlatego jej krzewienie wymaga nadzwyczajnych środków...
Jak mówiłem, Indie są pod tym względem całkowicie różne od Chin, gdzie potężni modernizatorzy systematycznie niszczyli stare tradycje w ciągu ostatnich stu lat i doprowadzili do tego, że ich kraj stał się - w znacznie większym stopniu niż Indie - naśladowcą zachodnich wzorców opartych na pracy i konsumpcji. Indie do dziś nie doświadczyły westernizacji. Zachodnie towary nie mają tu większego znaczenia. A na jeden hollywoodzki film przypada 20 indyjskich. Ideologia modernizacji musi tu nieustannie rywalizować ze starymi - i z jej punktu widzenia szkodliwymi - tradycjami ascetyzmu czy bezgranicznej religijności. A promująca ją klasa średnia jest malutka - jest niczym w porównaniu z rolnikami, robotnikami czy (ogromną w Indiach) klasą wiecznych biedaków pozbawionych zarówno pracy, jak i wszelkiej własności. I ta dysproporcja sprawia, że klasa średnia staje się całkowicie bezlitosna - aby osiągnąć swoje, musi nieustannie sięgać po przemoc...

Podkreśla pan związek między modernizacją a przemocą. Można bardzo nie lubić nowoczesności, ale trudno uznać, że przemoc została wymyślona dopiero przez nią. Zresztą w Indiach przemoc ta wybuchała zazwyczaj na tle podziałów religijnych...
Czy przemoc ma w Indiach przede wszystkim źródła religijne? To prawda, ale tylko z pozoru. Rzeczywiście dochodzi do zamieszek między wyznawcami hinduizmu i muzułmanami. Ale gdy przyglądamy się historii koegzystencji wyznawców hinduizmu i muzułmanów w Indiach, nie znajdujemy prawie żadnych świadectw krwawych zamieszek czy walk. Także w czasach gdy muzułmanie rządzili znaczną częścią Indii. Przemoc religijna pojawiła się wraz modernizacją i występuje wyłącznie w strefach miejskich. Weźmy choćby najbardziej krwawe zamieszki w roku 2002, gdy zginęło ponad dwa tysiące muzułmanów. Miały one miejsce w zamożnym stanie Gudżarat, słynnym z szybko rozwijającego się biznesu. Atakujący tłum składał się ze zmodernizowanych hinduistów ubranych w koszulki Benettona i nierzadko poruszających się japońskimi samochodami. Celem modernizacji było zniszczenie synkretycznej przeszłości, zburzenie meczetów, zduszenie wszelkich mniejszości. Liderzy BJP usprawiedliwiali te morderstwa, przedstawiając je jako element wojny z terrorem islamistów prowadzonej przez amerykański rząd. Tymczasem muzułmańskie kobiety były gwałcone, zanim je zabito i spalono, z brzuchów ciężarnych kobiet wyrywano płody, a potem ciskano je w ogień. Wszystko skończyło się wygraną BJP w lokalnych wyborach - nieufność hinduistycznej klasy średniej do muzułmanów sprawiła, że lincze pomogły tej partii je wygrać... Zachód ma obsesję na punkcie przemocy zawartej w islamie, ale nikogo nie interesują tam dwa tysiące osób zabitych przez hindusów w Gudżaracie.

Jak wszyscy wiemy, napięcia między muzułmanami a hindusami doprowadziły w 1948 roku do ludobójstwa na wielką skalę i oddzielenia się Pakistanu od Indii. Jednak do dziś w Indiach żyje trzecia co do wielkości muzułmańska wspólnota na świecie. Myśli pan, że relacje między nimi a hindusami będą się pogarszać?
Na razie będą się pogarszać. Muzułmanie w Indiach to nie tylko religia. Stanowią oni także najmniej uprzywilejowaną, najbiedniejszą część społeczeństwa. Arjun Appadurai twierdzi, że globalizacja wytwarza swego rodzaju impulsy ludobójcze w stosunku do najbiedniejszych wspólnot - uważam, że to jest bardzo słuszna teoria. Doskonale było to widać choćby w Gudżaracie, gdzie zabito dwa tysiące ludzi, uzasadniając ten mord mniej więcej tak: "Oto ludzie niepotrzebni w nowej fazie rozwoju. Wyeliminujmy ich". To jest związane z procesem kreowania nowych elit, który w ogromnym stopniu sprowadza się do tego, że elity walczą z tymi, którzy nie mają żadnych przywilejów. A nacjonalizm BJP na pewno nie polepsza sytuacji.

V.S. Naipaul, największy chyba żyjący pisarz hinduskiego pochodzenia, twierdzi, że obecność muzułmanów w Indiach stanowi coś w rodzaju kulturowej katastrofy. Z tym że on przedstawia muzułmanów, tak jak pan przedstawia hinduskich nacjonalistów: jako śmiertelnych wrogów odwiecznego indyjskiego pluralizmu. Różnica polega jedynie na tym, że pana zdaniem BJP chce ten pluralizm zniszczyć w imię modernizacji, a muzułmanie - zdaniem Naipaula - w imię obskurantyzmu...
Myślę, że wielki błąd Naipaula polega na poszukiwaniu jakiegoś wydumanego stanu czystości. Jego zdaniem muzułmanie pogwałcili tę mityczną czystość. Tymczasem Indie nigdy nie były czyste. Czy islam zagroził różnorodności Indii? Urodziłem się w rodzinie należącej do hinduskiej klasy braminów, moje wychowanie było bramińskie. I dopiero z wiekiem zrozumiałem, jak wiele zawdzięczam islamowi: jedzenie, muzykę itd. W naszym rodzinnym domu obok portretu Ramy, do którego modlił się ojciec, wisiało zdjęcie sufickiego świętego. I to dotyczy setek milionów Hindusów, którzy czczą jednocześnie hinduistyczne i muzułmańskie świętości. Naipaul zbyt krótko mieszkał w Indiach, by zauważyć absolutnie podstawową rzecz: wszyscy Hindusi z północy, czy tego chcą, czy nie, są - kulturowo rzecz biorąc - muzułmanami. Nieustannie przemieszczają się między religiami, prowadząc niezwykle pluralistyczne życie. Naipaul nie chce zrozumieć - podobnie jak Brytyjczycy, gdy pojawili się w Indiach - tego pluralizmu ludzkich tożsamości. Kolonizatorzy popełnili gigantyczną pomyłkę, twierdząc, że ktoś może być tylko muzułmaninem lub hindusem. Dla mieszkańców Indii sytuacja, gdzie jedna osoba może mieć tylko jedną tożsamość, była czymś absolutnie nie do pomyślenia. Religia nie stanowiła w żaden sposób o naszej tożsamości. To jest ten sam błąd, który popełnia dziś Zachód, gdy w wyniku szoku wywołanego 11 września zaczyna zaprzeczać wszelkim wpływom islamu na historię Europy.

Pan mówi o Brytyjczykach tak, jakby ich jedynym celem było przeciwstawienie sobie wspólnot religijnych czy etnicznych. Ale przecież Europejczycy określali siebie w taki sam sposób - przez religię czy przynależność etniczną...
Ale to nigdy wcześniej nie było istotne w historii Indii. Mało tego - nawet gdyby pan powiedział: "Ten należy do większości, a ten do mniejszości", nikt by tego nie zrozumiał. Takie pojęcia po prostu nie były stosowane. To jest zresztą jeden z problemów związanych z wprowadzaniem demokracji do Indii. Bo przecież nie sposób mówić o demokracji, o parlamencie, o systemie przedstawicielskim, nie operując pojęciami takimi jak większość czy mniejszość. I to stanowi ciemną stronę demokracji w Indiach: grupy, które przez setki lat żyły spokojnie obok siebie, dziś zaczynają sięgać po przemoc, ponieważ wybory w Indiach opierają się na bankach wyborczych apelujących do poszczególnych wspólnot, do ich rozbieżnych interesów. Na jeszcze większą skalę widać to w Iraku, gdzie próbuje się wprowadzać demokrację. Zawsze były problemy w relacjach między sunnitami i szyitami - ale nigdy na taką skalę jak teraz. Tak więc demokracja doprowadza do różnych efektów. Także w Europie. Wszyscy wiemy, co się stało z Żydami w Europie wkrótce po tym, jak wprowadzono powszechne głosowanie... Stali się przedmiotem antysemickiej wyborczej mobilizacji, a potem był Holocaust.

Dziś w Indiach - i to od czterch lat - rządzi Partia Kongresowa. A pan się zachowuje tak, jakby ona właściwie nie istniała. Przywołuje pan wyłącznie BJP...
Ponieważ BJP jest dziś najważniejszą partią w Indiach. To oni ucieleśniają modernizację, kulturę konsumpcyjną - wszystko, co nowe i istotne w dzisiejszych Indiach. Indyjski Kongres Narodowy jest teraz u władzy, ponieważ BJP popełniła gigantyczne błędy propagandowe - prowadząc na przykład swą kampanię wyborczą pod hasłem "Indie są pełne blasku", co było idiotyzmem, wyglądało po prostu na kpinę w kraju, gdzie z głodu umierają miliony ludzi. W rezultacie biedni wyborcy doszli do wniosku, że zostaną wykluczeni z tej całej historii wzrostu ekonomicznego. I zagłosowali na Kongres, który został zwycięzcą ku własnemu zaskoczeniu. Jeśli ktoś się nie spodziewał zwycięstwa Kongresu, to przede wszystkim oni sami. Ale na dłuższą metę jest to partia skazana na klęskę - zewsząd widać sygnały jej zmierzchu. Z potężnej niegdyś partii pozostała jedynie nazwa. Kongres jest niezwykle sfragmentaryzowany: lokalni bossowie nieustannie buntują się przeciwko centrum, a sami są z kolei atakowani przez aktywistów bazy. Kongres nie ma dziś żadnej spójnej chwytliwej ideologii do zaproponowania. Ich program ekonomiczny jest z grubsza taki sam jak program BJP - zresztą premier Singh należał do grupy technokratów, którzy inicjowali reformy ekonomiczne w roku 1991. Jeśli widać dziś jakieś różnice w stosunku do okresu, gdy władzę sprawowała BJP, to przede wszystkim dlatego, że w wyborach w roku 2004 komuniści poradzili sobie znacznie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej i Singh musi robić pewne rzeczy, aby uniknąć ich weta - a BJP nie miała tego rodzaju ograniczeń. Jednak nie należy z tego wyciągać wniosku, że Singh jest bardziej na lewo. Tutaj chodzi jedynie o ocalenie władzy, którą Kongres i tak zresztą niebawem straci - wszyscy są przekonani, że w następnych wyborach wygra BJP i będzie prowadzić tę samą politykę, co dawniej.

Wspomniał pan o wyborczych sukcesach komunistów. To bardzo dziwna partia. Jej głównym tytułem do chwały są dziś niezwykle radykalne reformy rynkowe w Kalkucie i okolicach - reformy, które trudno kojarzyć z komunizmem...
Komuniści są partią o podwójnej twarzy. Na poziomie kraju nieustannie sprzeciwiają się liberalizacji gospodarki. Jednak na poziomie lokalnym postępują często zupełnie odwrotnie. Zwłaszcza w Bengalu Zachodnim, gdzie znajduje się Kalkuta. Bengal Zachodni wlecze się za wieloma innymi stanami i dlatego komuniści postanowili tam grać w tę samą grę, co chińska partia komunistyczna - przyciąganie zagranicznych inwestycji zagranicznych, tworzenie specjalnych stref ekonomicznych itd. Robią to w ten sam sposób, co KPCh - nie przebierając w środkach. Zaczęli robić rzeczy naprawdę straszne - jak choćby strzelanie do rolników, którzy protestowali przeciwko projektom industrializacji. Dlatego wielu ludzi, którzy byli związani z lewicą przez dekady, zerwało z partią komunistyczną.

Są także naxalici - maoistowskie bojówki - w wiejskich regionach Indii...
To bardzo ważna siła. I jedno z największych zagrożeń dla przyszłości Indii. Naxalici nie uczestniczą w wyborach i dlatego ich obecność w świadomości narodowej (a tym bardziej w świadomości Zachodu) nie jest tak wyraźna.

Wrócę jeszcze raz do Naipaula, który opisał ich w bardzo sarkastyczny sposób w "Magic Seeds". Przypominają tam południowoamerykańskich guerillos tuż przed ostateczną klęską. Ich działalność sprowadza się do aktów bandyckich pod pretekstem rewolucji, która dawno spaliła na panewce...
Im się udało znacznie więcej niż guerillos w Ameryce Południowej. Choćby dlatego że z zasady unikają potyczek zbrojnych z indyjską armią. Są aktywni na terenach, gdzie państwo indyjskie zawsze było słabe, a administracja lokalna niemal nie istnieje. W rezultacie przejęli niemal wyłączną kontrolę nad ogromnymi połaciami w północnych i północno-wschodnich Indiach. I nic nie wskazuje, by się to miało wkrótce zmienić - bo państwo nawet nie usiłuje z nimi konkurować.

Ostatnie pytanie: Indie nigdy nie były państwem narodowym w zachodnim sensie tego słowa. Nie mają wspólnego języka, kultury ani niczego, co można nazwać wspólną tożsamością narodową. Są zdecydowanie bardziej zróżnicowane społecznie, religijnie czy kulturowo niż narody, które składają się na Europę... Co właściwie trzyma tych wszystkich ludzi razem? Czy istnieje jakiś wspólny mit założycielski sprawiający, że Indie jako takie w ogóle istnieją?
W Indiach żyje nieskończenie wiele wspólnot bez niemal żadnej interakcji, bez aspirowania do jakiejś wspólnej narodowej idei. Mit jedności nie istnieje i wydaje się, że nigdy nie był potrzebny. Zresztą nawet gdy Indie stanowiły część imperium brytyjskiego, znaczna część terytoriów i wspólnot nie była do tego imperium włączona. Prowadziły one zupełnie oddzielne życie. Ta sytuacja wywołuje wiele problemów - choćby te, o których mówiliśmy. To dlatego nacjonalizm jest tak ściśle powiązany z przemocą, bo jest tu czymś obcym. I dlatego demokracja jest generatorem przemocy - chcąc wygrać wybory, używa się resentymentu hindusów przeciwko muzułmanom. Jednak to właśnie dało Indiom relatywną stabilność - są one przecież bardzo stabilnym krajem w porównaniu z większością krajów postkolonialnych. I to nas najbardziej różni od Zachodu. Zawsze jestem zaskoczony tym, że ludzie na Zachodzie uciekają przed innością, chcą unifikować za wszelką cenę. Pluralizm wywołuje w nich strach, podczas gdy dla mieszkańca Indii jest czymś zupełnie naturalnym.

p

*Pankaj Mishra, ur. 1969, indyjski pisarz, eseista, krytyk literacki. Jego pierwsza powieść "The Romantics" (2000) odniosła ogromny sukces i została przełożona na kilkanaście języków. Mishra współpracuje z najważniejszymi i najbardziej prestiżowymi zachodnimi pismami, m.in.: z "New York Times", "The Guardian" i "The New York Review of Books". Interesują go przede wszystkim problemy tożsamości ludzi rozpiętych między kulturą Zachodu i rodzimą tradycją. W 2006 roku wydał głośną książkę "Temptations of the West", w której opisywał kulturowe dylematy związane z modernizacją i globalizacją w Indiach, Pakistanie i krajach Azji Południowo Wschodniej. W "Europie" nr 173 z 28 lipca ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Demokracja i konflikty religijne".