Jak wielka jest skala zjawiska, widać w internecie. Wystarczy wstukać w wyszukiwarce hasło "kupię, sprzedam pracę magisterską”, by otrzymać ponad 100 tys. odpowiedzi. Postanowiliśmy sprawdzić jedną z ofert. Telefon odebrał mężczyzna. "Praca ma być gotowa czy pisana od nowa?" - zapytał rzeczowo. I wyjaśnił, że gotowe opracowania może dostarczyć w ciągu trzech dni. "Kosztują od 250 do 350 złotych, ale tych tańszych nie polecam, bo są kiepskie" - ostrzegł.

Reklama

"A skąd mam pewność, że nie były jeszcze używane?" - zaniepokoiliśmy się.

"Każdą wysyłamy tylko raz do jednego miasta, więc jeśli pani jest z Warszawy, to dostanie pani listę tych, które jeszcze w stolicy nie były" - uspokoił nas sprzedawca.

"A ile kosztuje napisanie nowej magisterki?" - dopytywaliśmy dalej.

"30 złotych za stronę, razem z badaniami. Ale to byłoby gotowe dopiero na wrzesień czy październik" - odparł. I dodał zachęcająco: "To naprawdę tanio".

Reklama

Eksperci nie mają wątpliwości: oferowane w internecie prace są tanie, bo nikt ich samodzielnie nie pisze - są sklejane z innych tekstów. W Polsce od kilku lat jest dostępny program Plagiat, który skutecznie wykrywa takie oszustwa. Kłopot jednak w tym, że choć blisko 70 wyższych uczelni wykupiło licencję, korzystają z niego rzadko, bo uważają, że problemu nie ma. "Wieloletnie tradycje uczelni i relacja mistrz - uczeń sprawiają, że praca powstaje w dialogu pomiędzy magistrantem a promotorem. I wszystkie "zapożyczenia” są wyłapywane" - twierdzi rzeczniczka Uniwersytetu Warszawskiego Anna Korzekwa. Z kolei władze Uniwersytetu Jagiellońskiego uważają, że... skala plagiatowania nie jest duża.

Problem, i to poważny, widzi jednak Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. "Chcemy, by z programu do wykrywania plagiatów już od października mogła korzystać Państwowa Komisja Akredytacyjna. A w przyszłości mamy zamiar go kupić. Serwer znajdowałby się w ministerstwie, a do systemu stopniowo mogłyby włączać się także szkoły wyższe" - mówi DZIENNIKOWI minister Barbara Kudrycka.

Reklama

To dobry pomysł, bo programy antyplagiatowe, z których teraz korzystają niektóre uczelnie, są zupełnie nieskuteczne. "Porównywanie prac z jednego ośrodka akademickiego nic nie daje, bo zawsze można kupić pracę z innego miasta. Wyłapać fałszerstwo potrafi jedynie wspólny system" - mówi szef Państwowej Komisji Akredytacyjnej, profesor Marek Rocki.

p

Winę za plagiaty ponoszą uczelnie

RENATA KIM: Jak wielka jest skala plagiatowania prac magisterskich w Polsce?
SEBASTIAN KAWCZYŃSKI*:
To zależy od kierunku i uczelni. Im mniej liczny i bardziej elitarny kierunek, tym częściej prace są pisane samodzielnie. Studenci dokonują plagiatów wtedy, gdy jest niewielka szansa, że ktoś czyta ich prace, zna teksty, z których plagiatują. Plagiaty są prawdziwą plagą m.in. na wydziałach pedagogiki - tam aż kilkadziesiąt procent prac ma fragmenty zapożyczone” z innych opracowań.

Kiedy wiadomo, że mamy do czynienia z plagiatem?
Zawsze wtedy, gdy "pożyczony” fragment nie jest oznaczony jako cytat albo przypis.

A jak jest z wykrywalnością?
W ciągu pierwszych dwóch lat od wprowadzenia w 2005 r. do ustawy o szkolnictwie wyższym zapisu o plagiacie ukarano oficjalnie zaledwie osiem osób. W zeszłym roku nie było lepiej, choć z pewnością liczba plagiatów co roku się powiększa.

A może szkodliwość społeczna plagiatów nie jest zbyt wielka?
Nie wolno w ten sposób myśleć. Plagiatorzy omijają ważne zadanie, jakie stawia im system edukacyjny. Zbieranie informacji, porządkowanie ich i pisanie pracy magisterskiej czy licencjackiej pomaga w rozwoju intelektualnym. Tu chodzi też o sprawiedliwość oceniania. Bo jeśli ja pracowałem i dostałem trzy z plusem, a kolega kupił pracę i otrzymał piątkę, to nie jest sprawiedliwe. System edukacyjny powinien promować uczciwość, tymczasem pokazuje, że można oszukać i świetnie na tym wyjść.

Plagiaty są więc po części winą uczelni?
Tak. Bo uczelnie nie potrafią sprawdzać, czy to, co każą robić swoim studentom, jest rzeczywiście ich oryginalną pracą. Studenci zawsze ściągali, ale dopóki nie było internetu, było to trudniejsze. Bo zawsze istniało ryzyko, że promotor złapie na gorącym uczynku. A teraz wystarczy skopiować coś, wkleić i tekst gotowy!

dr Sebastian Kawczyński, prezes spółki Plagiat.pl, która dostarcza polskim uczelniom program do wykrywania plagiatów



Plagiatorów trzeba łapać na gorącym uczynku

Plagiatowanie nie powinno się w ogóle zdarzać na dobrych uniwersytetach. Ale kiedy studia stają się masówką, jak to się dzieje na lokalnych uczelniach czy niektórych mocno oblężonych wydziałach prawa, to bardzo trudno jest sensownie tym wszystkim zarządzać. Profesor nie ma żadnej szansy, by dobrze poznać swoich studentów. A jeśli młody człowiek przychodzi do szkoły wyższej i nie chce się uczyć, bo woli przepisywać i kraść cudze prace, to znaczy, że jest zwykłym idiotą. To jego wybór i powinien wiedzieć, że sam sobie szkodzi najbardziej.

Ale złodziei cudzych prac należy łapać. I właśnie dlatego w Polsce pilnie potrzebny jest ulepszony program antyplagiatowy. Taki, który będzie sprawdzać nie tylko prace magisterskie i licencjackie, ale także roczne, bo to właśnie one są najczęściej plagiatowane. Jeśli 120 studentów co roku pisze takie prace i za każdym razem sprawdzają je różni wykładowcy, to nie ma żadnego sposobu, by zapamiętać, kto i co napisał kilka lat wcześniej.

Nieco łatwiej jest z pracami magisterskimi, ale też tylko wtedy, gdy promotor ma nie więcej niż kilku magistrantów. Bo jeśli ma kilkudziesięciu, to nie zawsze wyłapie plagiat. I na tym właśnie polega problem - uczelnie nie są w stanie skutecznie wyłowić oszustów.

Marcin Król, filozof i historyk idei, profesor Uniwersytetu Warszawskiego