p

Robert Kagan*:

Europa traci na znaczeniu

Zaledwie dwa lata temu brytyjski eseista Mark Leonard opublikował książkę zatytułowaną "Dlaczego Europa będzie rządziła XXI wiekiem". Dzisiaj można się zastanawiać, w jakim stopniu Europa będzie w ogóle uczestniczyła w XXI wieku. I nie chodzi tylko o potężny cios, jaki UE zadała Irlandia, odrzucając traktat lizboński. Sześć z ostatnich ośmiu lat spędziłem w stolicy Unii Europejskiej. W tym okresie zauważyłem w Europie stopniową utratę wiary w siebie, zamykanie się na świat i narastający pesymizm.

Reklama

Chociaż wszyscy skupiają się na niedomaganiach gospodarki amerykańskiej, niewielu Europejczyków ma dzisiaj poczucie, że odziedziczy po Amerykanach światową hegemonię. Gospodarka niemiecka szybko się ostatnio rozwija, ale jest to zjawisko wyjątkowe, a poza tym sami Niemcy mają obawy co do trwałości tego rozwoju. Radość ze słabego dolara i mocnego euro pozwala na chwilę przestać myśleć o tym, że azjatyccy giganci przeganiają Europę w ekonomicznym wyścigu. Kolejnym źródłem lęków jest wielki sąsiad Europy. Nie ma dnia, by jakiś europejski polityk czy urzędnik nie agitował za wspólną polityką energetyczną w obronie przed drapieżnymi rosyjskimi monopolistami, ale też nie ma dnia, by Rosjanie nie dobili jakiegoś targu wygrywającego jedne europejskie interesy przeciwko drugim.

Bardziej niż przed moim przyjazdem na Stary Kontynent Europejczycy przejmują się dziś takimi sprawami, jak imigracja i tożsamość kulturowa. Temat imigracji i asymilacji pojawia się w prawie wszystkich kampaniach wyborczych. Większość ludzi, z którymi o tym rozmawiam, wątpi, by nowi imigranci rzeczywiście się zintegrowali. Nawet sekularyści wyrażają obawy, że nieustanny napływ muzułmanów i kultury muzułmańskiej podcina korzenie "chrześcijańskiej" Europy - stąd oburzenie, jakie wywołała umiarkowana sugestia arcybiskupa Canterbury sprzed kilku miesięcy, by włączyć szariat do brytyjskiego prawa. Kolejna sprawa to jedność Europy, która cały czas wisi na włosku. Wynika to przede wszystkim z tego, że największe państwa pilnie strzegą własnych prerogatyw w polityce zagranicznej, zwłaszcza - co zrozumiałe - gdy w grę wchodzi wysłanie wojsk w jakiś niebezpieczny region świata.

Żeby było jeszcze smętniej, panuje powszechne przekonanie, że Europie brakuje silnego przywództwa. Gordon Brown uchodzi za polityka pozbawionego cech przywódczych. Angelę Merkel krępuje koalicyjny gorset. Wielu Amerykanów i Włochów lubi Silvio Berlusconiego, ale większość Europejczyków spoza Półwyspu Apenińskiego nie podziela tej sympatii. Kiedy - jak przystało na typowego Amerykanina - mówię, że Nicolas Sarkozy wniósł powiew świeżego powietrza, ludzie albo milczą zażenowani, albo się obruszają. W Wielkiej Brytanii i Niemczech Sarkozy jest postrzegany jako showman, który ma na względzie wyłącznie interesy Francji, nie Europy. Zresztą w powszechnym odczuciu dobro poszczególnych krajów triumfuje wszędzie nad dobrem wspólnym.

Reklama

Traktat lizboński miał rozwiązać niektóre z tych problemów. Przewidywał powstanie dwóch urzędów - prezydenta i ministra spraw zagranicznych - które mogłyby wykreować prawdziwych unijnych przywódców. Nazwiska pojawiające się na giełdzie kandydatów - od Tony'ego Blaira po Carla Bildta - pozwalały mieć nadzieję, że przy całej atmosferze zwątpienia Europa zacznie odgrywać większą rolę w świecie. Dla euroentuzjastów nowa konstytucja była lekarstwem na bolączki Europy i kolejnym krokiem w stronę globalnego przywództwa. Ale co zrobić w sytuacji, gdy traktat jest już martwy?

Nie są to dobre wiadomości dla Stanów Zjednoczonych. W świecie, w którym do rangi wielkich mocarstw urastają dwa autorytaryzmy, Ameryce powinno zależeć na tym, by bratnie demokracje były jak najsilniejsze. Chociaż czasem się ze sobą nie zgadzamy, w interesie USA jest zjednoczona i sprawna Europa. Zdecydowanie wolałbym, żeby XXI wiekiem rządziła Europa, a nie Rosja Władimira Putina czy Chiny Hu Jintao.

Fiasko traktatu grozi tym, że sojusznicy Ameryki, łącznie z Wielką Brytanią, przestaną się liczyć na globalnej scenie. W Londynie już pojawiają się głosy, że tak byłoby najlepiej. Gideon Rachman z "Financial Times" napisał, że większość Europejczyków - chociaż nie europejskich polityków - woli, by Europa się nie liczyła. To lepsze niż los Stanów Zjednoczonych, które mają zobowiązania na całym świecie. "Bycie supermocarstwem może być uciążliwe i krwawe". Słabość Europy jest rodzajem "nirwany".

Rachman z pewnością ma rację, gdy mówi, że wielu Europejczyków chciałoby takiej właśnie Europy. Stary Kontynent zaczyna przypominać chór z greckiej tragedii: komentuje działania bohaterów, ze szczególnym upodobaniem piętnując ich pychę, ale ma niewielki wpływ na rozwój wydarzeń. Niewykluczone, że Europa pozbawiona przywództwa, a teraz również nowego traktatu, jest jaka jest, ponieważ ludzie właśnie tego sobie życzą. Jeśli tak, to XXI wiek, rządzony na pewno nie przez Europę, będzie bardzo trudny dla Stanów Zjednoczonych.

By Robert Kagan

© 2008 Robert Kagan (Distributed by The New York Times Syndicate)

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Robert Kagan, ur. 1958, politolog, jeden z najbardziej znanych neokonserwatywnych publicystów, ekspert w Carnegie Endowment for International Peace oraz w German Marshall Fund. Autor bestselleru "Potęga i raj. Ameryka i Europa w nowym porządku świata" (wyd. pol. 2003). W czasie prezydentury Ronalda Reagana pracował w Departamencie Stanu. Publikuje m.in. w "The New Republic", "Washington Post" i "Weekly Standard". Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 220 z 21 czerwca br. zamieściliśmy jego tekst "Czy demokracja wygrywa?".