p

Anne Applebaum*:

Stary kontynent może znów przegapić swoją szansę

O Jacques'u Poos, ministrze spraw zagranicznych Luksemburga, dawno by zapomniano, gdyby w 1991 roku nie wygłosił niesławnego zdania: "Oto wybiła godzina Europy". Zdanie to miało zwiastować wielki przełom. Oznaczało między innymi, że po zakończeniu zimnej wojny już nie Amerykanie, ale Europejczycy, mieli rozwiązywać konflikty, które wkrótce potem przerodziły się w wojnę w Bośni. I zapewne oznaczało również wiele innych rzeczy.

Reklama

Poos jednak się mylił. Konflikty na Bałkanach zostały w końcu rozwiązane - nie przez Europę, a Stany Zjednoczone i NATO. Wpływy Starego Kontynentu w Waszyngtonie osłabły już wtedy, i jeszcze większe osłabienie przyszło podczas prezydentury Georga W. Busha, którego administracja w dużej części uznawała samą ideę Europy za sposób na bezużyteczne rozpraszanie uwagi.

Przewińmy film do roku 2008: administracja Busha jest skompromitowana, odchodzi pozostawiając wielką, ziejącą dziurę tam, gdzie niegdyś znajdowała się polityka USA wobec Europy (albo brak tej polityki). Kolejny raz pojawia się okazja: Jak zręcznie ujął to jeden z moich przyjaciół w Waszyngtonie: nawet "trzech Mongołów i wielbłąd" byłoby w stanie wywrzeć wpływ na przyszłego prezydenta, tak bardzo nowa administracja będzie prześcigać się w produkowaniu nowych pomysłów na strategię i zmianę.

A tak najzupełniej serio rok 2009 będzie prawdziwą "godziną Europy". Rozumiem przez to, że gdyby kanclerz Niemiec, premier Wielkiej Brytanii i prezydent Francji - wsparci przez swych partnerów z Europy wschodniej, południowej i Skandynawii - wkroczyli 21 stycznia do Białego Domu i zaproponowali poważne, realistyczne nowe rozwiązania kwestii, powiedzmy, wojny w Afganistanie, odbudowy Iraku, negocjacji nuklearnych z Iranem i może nawet zmian klimatycznych, Biały Dom by ich słuchał.

Reklama

Choć być może powinnam sformułować to mocniej: Biały Dom nie tylko by słuchał, nowa administracja, republikańska czy demokratyczna, natychmiast zaproponowałaby Europejczykom "przywództwo" i "partnerstwo", których, jak często powtarzają, bardzo pragną. Miotając się między zapadającym się rynkiem nieruchomości i niebosiężnymi cenami żywności, wysokimi cenami paliwa i niskim wzrostem gospodarczym, nowy prezydent będzie miał tyle do roboty, że przywita z otwartymi ramionami Europejczyków, który pokonają Atlantyk, by obwieścić plan dla południowego Afganistanu. Założę się, że mogłabym znaleźć po tuzinie przyszłych członków obu potencjalnych administracji, którzy rozwinęliby czerwony dywan i witali ich jako wysłanników równorzędnego supermocarstwa, gdyby tak podobało się Europejczykom.

Jednak jednocześnie idę o zakład, że nie udałoby mi się znaleźć tuzina członków panujących obecnie w Europie rządów, którzy by nawet pomyśleli o proponowaniu nowych idei. Może i wybiła godzina Europy - tylko czy Europejczycy o tym wiedzą?

Sądząc z doniesień prasowych i powszechnej reakcji na wizytę Baracka Obamy w Europie - nie wiedzą. Niemal bez wyjątku każda relacja z przemówienia kandydata demokratów w Berlinie odnotowała brak aplauzu wobec słów zachęcających Europejczyków do udziału w ?wiatowych wydarzeniach typu: "Ameryka nie dokona tego sama. Afgańczycy potrzebują naszych żołnierzy i waszych żołnierzy".

To nie rozgrzało tłumu. Podobnie jak stwierdzenia w rodzaju: "Możemy zawiązać nowe globalne partnerstwo", by zwalczyć terroryzm.

Tymczasem kanclerz Niemiec Angela Merkel mówiła cierpko o "ograniczeniach" udziału Niemiec w Afganistanie, nie pozostawiając wątpliwości, że nie popiera takiego optymistycznego gadania, zaś inny wysoki urzędnik niemiecki wyraził zmartwienie, że jego koledzy "mogą nie wyjść naprzeciw jego (Obamy) oczekiwaniom i z niechęcią przyjęliby większą odpowiedzialność".

W węższym sensie podobna rezerwa jest zrozumiała: nikt nie będzie dokonywać przełomów wspólnie z wizytującym kandydatem na prezydenta. Niemniej publicznie wyrażane reakcje na Obamę wydały mi się wielce znaczące, ponieważ współbrzmią doskonale z prywatnymi opiniami, które słyszę od miesięcy.

"Nikt jeszcze o tym nie myślał" - odparł pewien europejski dyplomata, gdy zapytałam go o plany, które można by przedłożyć nowej administracji. Prawda, wyjawiona przez krótką wizytę Obamy, jest taka, że niewielu europejskich mężów stanu postrzega zmiany w Waszyngtonie jako okazję, by zaproponować coś nowego. Najprościej w świecie odczuwają ulgę, że Busha nie będzie, połączoną z niepokojem o to, co może się wydarzyć.

I wraz ze zbliżaniem się wyborów niepokój będzie wzrastał. Jakkolwiek może się to wydać dziwne, katastrofalna dyplomacja Busha była dla europejskich polityków darem. "Bush dostarczył im wyjaśnienia zjawiska radykalnego islamu: pozwolił uznać go za zrozumiałą, wręcz prawomocną odpowiedź na hipokryzję i niegodziwość polityki amerykańskiej" - napisał brytyjski felietonista Nick Cohen z "The Observer". Bush także pozwolił im winić amerykański "unilateralizm" za ich własny brak inicjatywy, używać złej amerykańskiej dyplomacji jako wymówki dla nicnierobienia.

Nic dziwnego, że schlebianie Obamie zostało przytłumione przez nutkę niepokoju. Kiedy jeden kandydat na prezydenta (Obama) mówi o "globalnym partnerstwie", a drugi (republikanin John McCain) przypomina Amerykanom, że "Stany Zjednoczone nie wygrały zimnej wojny w pojedynkę", możliwe odnowienie trans-atlantyckiego sojuszu jawi się przerażająco realnie. A wybory się jeszcze nie skończyły.

© 2008 Anne Applebaum

First published in Slate magazine

Distributed by NYT Synd. Corp.

tłum. Michał Mrugalski

p

*Anne Applebaum, ur. 1964, historyk, dziennikarka, absolwentka Yale University i London School of Economics. W latach 1988 - 1992 była korespondentką "The Economist" w Polsce. Obecnie jest komentatorem "The Washington Post". Opublikowała m.in. "Między Wschodem a Zachodem" (wyd. pol. 2001), a także "Gułag" (wyd. pol. 2005), za który otrzymała Nagrodę Pulitzera. W "Europie" nr 96 z 1 lutego 2006 r. ukazał się jej tekst "Polityka wschodnia".