>>>W Polsce dzieci trafiają do psychiatryków za karę

Renata Kim: Zetknął się pan z podobnymi przypadkami?
Krzysztof Sarzała*: Wielokrotnie. Sam znam wychowawców, którzy wysyłali niesforne dziecko do zakładu w nadziei, że je tam "naprawią".

Reklama

Naprawili?
Oczywiście, że nie. Ale to takie kuszące: kiedy nie potrafimy rozwiązać jakiegoś problemu, wyślijmy dziecko do "wariatkowa", niech je tam przebadają. I jeśli nawet lekarze nie wykryją niczego, to przynajmniej przez miesiąc będzie spokój. Dodatkowa korzyść polega na tym, że taki wychowanek już na zawsze dostanie łatkę "psychicznego". A stempelek wbity przez szpital psychiatryczny można wykorzystać w najróżniejszy sposób. Na przykład tłumaczyć, dlaczego nastolatek ucieka, prostytuuje się, a wychowawca nie daje sobie z tym rady. Przecież wszyscy widzą, że "ma coś z głową"!

Jak to możliwe, że w ten sposób myślą pedagodzy?
Dom dziecka bywa swoistym "zsypem", w którym znajdują zatrudnienie ludzie nie posiadający kwalifikacji, by pracować w bardziej prestiżowych lub lepiej opłacanych miejscach. Albo zwyczajnie starzy, którzy chcą tam doczekać spokojnej emerytury. Są często wypaleni, źle opłacani, nie widzą przed sobą perspektyw. Podopieczni ich wkurzają, a trzeba pamiętać, że te dzieciaki potrafią nieźle dać w kość. Więc są mocno sfrustrowani.

Reklama

I dlatego wysyłają dzieci do psychiatryka?
To, co robią wychowawcy, to tylko oznaka totalnej, strukturalnej niemocy domów dziecka. To chora instytucja, która lata świetności miała w Polsce powojennej, a obecny personel zmuszony był nauczyć się sztuki przetrwania w niej. Nauczył się odcinać od własnych emocji, bo inaczej byłoby im niezwykle trudno obcować na codzień z wszechobecnym poczuciem krzywdy, sieroctwem, przemocą. To powoduje, że zaczynają dzieci traktować przedmiotowo. Pewnie nie byli tacy od początku, ale zagubili gdzieś sens tej pracy.

Więc może lepiej byłoby zamknąć domy dziecka? Przekształcić je w rodzinne?
To banał. Nie jest łatwo zamknąć stare, zakotwiczone w strukturach samorządów i mentalności społecznej instytucje i znaleźć idealne domy zastępcze dla wszystkich dzieci. Powiem okrutną rzecz: zapewne musi wymrzeć starsze pokolenie pracowników, by w domach dziecka cokolwiek się zmieniło. Bo najbardziej doświadczeni pracownicy domow dziecka uczyli się pedagogiki z postsowieckich podręczników i nie wiedzą nawet, że powinni być dla dziecka wychowawcą - terapeutą. Takim, który przeprowadzi je przez najtrudniejszy okres, pomoże zabliźnić niezaleczone rany i będzie wychowywać.

Ale do tego chyba potrzebne jest poczucie misji...
Ja tego nie nazywam misją tylko profesjonalizmem. Na miły Bóg, zacznijmy wreszcie wymagać od ludzi, którzy biorą pieniądze za wychowywanie dzieci, by robili to dobrze.

*Krzysztof Sarzała, kierownik Centrum Interwencji Kryzysowej PCK w Gdańsku