Sosnowski jest typem inteligenta konserwatywnego, ceniącego umiar i zdrowy rozsądek. Jastrun z kolei reprezentuje model inteligenckości ironicznej i prowokacyjnej. Te dwa główne gatunki polskiego inteligenta - powściągliwego moralisty oraz szydercy - w pierwszej dekadzie niepodległości zostały zepchnięte na daleki plan. Ich miejsce zajęły nowo powstałe inteligenckie substytuty: oświeceniowy heretyk i rycerz wiary. Figury umysłowo żałosne.

Reklama

Ten pierwszy układał diagnozy proste jak cepy - mamy do wyboru ateizm albo państwo wyznaniowe, wieszanie komunistów albo służenie im. Heretyk uważał, że naród i tradycja są passé, a staroświecki wolterianizm wydawał mu się krzykiem intelektualnej mody.

Po drugiej stronie stanęli pucułowaci ministranci, którzy postanowili urządzić nad Wisłą konserwatywną kontrrewolucję. Żadnego kopiowania Zachodu - takie było ich credo. Demokracja ma być chrześcijańska, prawo naturalne, wolność pozytywna, sens życia głęboki, konsumpcja powściągliwa, kultura patriotyczna, a seks katolicki. Zachodnią prawicę nazywano zgniłą.

W tej ponoć inteligenckiej dyskusji nie używano pojęć rozładowujących napięcie, negocjujących z drugą stroną kompromis. Odwrotnie, ceniono wyrazistość poglądów, ich ostrość i jednoznaczność. Fanatyzm uważano za normę. Wątpliwość za zdradę. Było się albo za całkowitym zakazem aborcji, albo za pełnym przyzwoleniem na nią. Myśl o porozumieniu się gdzieś pośrodku uważano za kapitulację.

Reklama

To nie było starcie racjonalnie przyjętych poglądów, ale fanatycznie wyznawanych politycznych religii. W ogóle cały proces instalowania w Polsce demokracji i państwa prawa odbył się w atmosferze religijnej wojny. Ponieważ nie było nocy św. Bartłomieja i nie doszło do rzezi hugenotów ani katolików, łatwo nam przychodzi o tym zapomnieć. Tak samo łatwo zrodziło się przekonanie, że obecny ideowy pokój jest czymś trwałym. Tymczasem coś, co wygląda na kompromis w sprawach takich jak aborcja, religia czy rozliczenie przeszłości, nie jest efektem porozumienia, ale wykrwawienia się obu stron. Być może chwilowego.

Warto tę osobliwość 20-lecia wyraźnie dostrzec. Nie było żadnego rozejmu. Nie było traktatu pokojowego. Nikt się z nikim nie porozumiał, heretycy i ministranci nie usiedli razem do stołu, nikt ze swoich dawnych ambicji jeszcze nie abdykował. Dzisiejszy pokój społeczny nie jest efektem świadomie przeżytej liberalnej konwersji, zrozumieniem przez obie strony tego, że trzeba się cofnąć, że prawie w każdej sprawie trzeba oddać przeciwnikowi połowę pola. Dzisiejszy pokój jest jedynie efektem zmęczenia dawną wojną oraz zużycia się jej historycznych liderów.

Ten stan może się utrwalić, ale nie musi. Obie strony wojny na górze zawsze dowodziły, że pewne karty historii trzeba oficjalnie zamykać. Prawica mówiła, że aby pożegnać się z komunizmem, nie wystarczy jego upadek, potrzebne jest głęboko przeżyte przez społeczeństwo jego odrzucenie. Lewica z kolei twierdziła, że dopóki Polacy nie przemyślą swoich win wobec Żydów, antysemityzm wciąż będzie żywy. Mam dziś podobne odczucia wobec obu stron wojny na górze. Pamiętam ich niedawną pasję, a dziś widzę ich nadal w sile wieku, z dużymi wpływami i reagujących w taki sposób, jakby ich świadomość porządkowały dawne idee.

Reklama

Dziś polska inteligencja w swojej większości na nową wojnę za nimi nie pójdzie. Ma już dosyć wojen i dawnych proroków. Jednak powody tej niechęci nie zostały przekute w wyraźną tożsamość. Liberalizm - ów historyczny produkt wojen religijnych - nie został w Polsce przeżyty jako polityczny morał. Ideowy kompromis, choć w epoce rządów PO milcząco akceptowany, nie jest traktowany jako wyrazista tożsamość, lecz raczej jako jej brak.

Na Zachodzie większość inteligentów pytana o swoje ideowe pozycje odpowie, że jest liberałem konserwatywnym albo liberałem lewicowym. Pojęcie liberalizmu jest akceptacją dla kompromisu, dobrem tak samo ważnym jak kierunek, w którym ten kompromis chcą budować. W Polsce natomiast liberalizm jest pojęciem martwym. Być może dlatego, że nad Wisłą nie był on krzewiony liberalnymi metodami. Lewica go wprowadzała z finezją talibów, prawica go przyjmowała z obłudą jezuitów. Pierwsi zrobili z niego ideologiczną maczugę służącą piętnowaniu wrogów. Drudzy nauczyli się zatem, że liberalizm jest maską, którą się publicznie nosi, by wewnętrznie nią gardzić.

Efekt jest taki, że po 20 latach polskiej wolności liberalizm nie jest stabilnym politycznym wyborem, lecz tylko chwilowo stosowaną praktyką.