Dobre są powody, by traktować nieufnie wielkie syntezy historyczne dotyczące wydarzeń wielokrotnie już opisywanych. Po pierwsze można się obawiać, że napisał ją autor, któremu nie dostaje talentu literackiego i wyobraźni. Nie umie wymyślić własnej fabuły, to sięga po wydarzenia prawdziwe, nie umie wystarczająco dobrze pisać, to nie tworzy literatury, lecz relację. Po drugie trzeba się liczyć z tym, że autor nadaje rangę tym wydarzeniom, które do tej pory były spychane w kąt nie dlatego, że dopiero teraz widać ich rangę, lecz dlatego, że tylko dzięki takim zabiegom broni się sam pomysł powstania nowej książki. Ile razy można napisać, że powiedzmy II Rzeczpospolita była zacofana gospodarczo? Lepiej napisać, że była tygrysem międzywojennej Europy, zręcznie selekcjonując fakty.

Reklama

W odniesieniu do książek Normana Daviesa obawy pierwszego typu są chyba nieadekwatne, Davies radzi sobie świetnie z narracją. Poświęcał swoje dzieła albo Polsce, wnosząc wtedy w wianie zachodni punkt widzenia, albo Europie, fascynując zachodniego czytelnika wyczuciem problemów egzotycznej tak zwanej Europy Wschodniej. Nie musiał zatem specjalnie udziwniać swojej twórczości, samo to, że oddycha dwoma europejskimi płucami, Wschodem i Zachodem, i że lekko prowadzi stalówkę, tworzy z niego oryginalnego pisarza. Kapitał, jakim dysponuje Davies, jest ogromny. Trzeba jeszcze dobrej koniunktury, by móc dokonać inwestycji. Davies nigdy nie ukrywał, że pragnie wyedukować mieszkańca Zachodu - by wiedział, że granica Europy nie jest granicą Niemiec. Czy Europejczycy mają na tyle niedopracowaną wizję dalekosiężnych efektów wojny, że potrzebują nowego wykładu swoich wojennych dziejów?

Książka wywołująca rewolucję mentalną nie musi być wielka. Z polskiego podwórka można przytoczyć przykład takich dzieł jak "Siedem polskich grzechów głównych" Zbigniewa Załuskiego czy "Sąsiedzi" Tomasza Grossa. Nie bronią się po latach jako arcydzieła, ale trafiły w odpowiedni moment i odpaliły ładunek zbiorowej refleksji. "Historia starożytnych Greków" Ewy Wipszyckiej nie rozpaliła żadnego lontu, chociaż to absolutnie niezwykła pozycja historyczna. Nowa książka Daviesa nie musi być Bóg wie czym, by zaistnieć mimo zwyczajowych krytycznych recenzji wskazujących na takie czy inne potknięcia faktograficzne. Musi trafić w czas zamętu. Davies nawołuje w "Europa walczy 1939-1945" do pewnego rodzaju rachunku sumienia. Bo Zachód wygrał wojnę, ale przesadza z uczuciem dumy. Nie docenia decydującego wkładu Związku Sowieckiego, za to konsekwentnie przemilcza moralną ohydę sojuszu z takim zbrodniarzem jak Józef Stalin. Bagatelizuje barbarzyństwo nalotów na niemieckie miasta, chociaż współczuje ofiarom amerykańskich bomb atomowych. Wyolbrzymia skalę oporu wobec Hitlera w okupowanych państwach Zachodu, zapomina o masowym i krwawo represjonowanym ruchu oporu na Wschodzie. I nic nie rozumie z komplikacji narodów, którym przyszło lawirować między okupacją niemiecką i okupacją sowiecką. Tak, przydałby się impuls do przewartościowań. Bomby spadające na Gori takim impulsem są na pewno. Europa - chociaż tego nie chciała - musi zobaczyć nową Rosję, ale także nową samą siebie. Reguła zaś jest taka, że chcąc widzieć współczesność, oglądamy się w przeszłość. Nadchodzi pięć minut Normana Daviesa?

"Europa walczy 1939-1945".
Norman Davies,
tłum. Elżbieta Tabakowska.
Znak, Kraków 2008


p

Reklama

Jan Wróbel: Właśnie ukazała się u nas najnowsza książka Normana Daviesa "Europa walczy 1939-1945. Nie takie proste zwycięstwo". Davies pisze bardzo ciekawie, wiadomo, z pasją, ale czy w ogóle jest o czym pisać? Trudno o wielką, nowatorską syntezę drugiej wojny światowej. To z zasady odgrzewane kotlety.
Antony Beevor*: Po jednym z moich wykładów w Berlinie z ust pewnego człowieka, wyglądającego zresztą jak neonazista, padło pytanie: "Herr Beevor, czy zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że oddziały Waffen SS walczące z Armią Czerwoną w Berlinie były swego rodzaju prekursorami NATO?". Wyobraża pan sobie konfuzję wszystkich polityków i dyplomatów zgromadzonych na sali...

Niemcy bronią cywilizacji Zachodu przed barbarzyńcami ze Wschodu - typowa argumentacja z ostatnich miesięcy III Rzeszy. Po 1945 roku jakoś nieobecna.
W przypadku Niemiec obserwowaliśmy wszelkie możliwe sposoby opisywania drugiej wojny światowej. Zaraz po jej zakończeniu dominowała wizja aliantów przyjmowana z pełną uległością. W latach 50. pojawiły się wspomnienia i dzienniki byłych dowódców niemieckich, w których próbowali oni wyjaśniać, dlaczego zrobili to, co zrobili. Później przez Niemcy przetoczyła się debata pomiędzy historykami starszego i młodszego pokolenia, ukazującymi przede wszystkim potworności wojny. Teraz znów się od tego odchodzi. W 2002 roku ukazała się książka Güntera Grassa na temat Prus Wschodnich i przedwojennego Królewca, w podobnym czasie wydano książkę Jörga Friedricha "Der Brand, Deutschland im Bombenkrieg 1940-1945" (Bombardowanie Niemiec - przyp. red.). Zamiast bić się w piersi, Niemcy mówią: "My także byliśmy ofiarami". To zawsze było niemieckim problemem - oni patrzą na dzieje, zupełnie nie zwracając uwagi na źródła.

Reklama

Rosjanie zdają się mieć podobny problem. Ale oni przynajmniej mogą być pewni, że wygrali.
W Rosji trwa zaprzeczanie faktom historycznym. W latach komunizmu milionom ludzi odebrano lub zrujnowano życie - zupełnie za nic. Dla większości Rosjan przyznanie tego jest psychologicznie tak trudne, że prędzej poprą odżywającą legendę ery stalinowskiej. Oczywiście jakiekolwiek porównania między komunistyczną Rosją a nazistowskimi Niemcami są uznawane za bluźnierstwo, chociaż spotykaliśmy je również u pisarzy rosyjskich, na przykład u Wasilija Grossmana w powieści "Życie i los". Tego typu porównań dokonywał także sam Stalin, który miał obsesję na punkcie każdego szczegółu dotyczącego Hitlera. Raz nawet powiedział o Berii, że ten jest jego Himmlerem. Obecne próby wyeliminowania tego typu zestawień to reakcja czysto emocjonalna.

Pod tym względem na Zachodzie nie jest lepiej. Sukcesy Armii Czerwonej przesłoniły obozy stalinowskie równie skutecznie, jak klęska Wehrmachtu odsłoniła prawdę o obozach koncentracyjnych.
Porównywanie hitlerowskich Niemiec i stalinowskiej Rosji jest nieuchronne. Cywilizacja zachodnia w posttotalitarnym wieku zafascynowała się niepojętym dla niej złem, jakim był Holocaust. Zaczęły powstawać książki, filmy fabularne i dokumentalne - w tym głośny serial "Holocaust" z 1979 roku. Gułag to zupełnie inna sprawa. W Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych ludzie wiedzieli tak mało o tym, co właściwie działo się w Związku Radzieckim, że dyskusja na temat gułagów została zredukowana do wymiany poglądów pomiędzy pracownikami naukowymi. A objaśnienie udziału Rosji sowieckiej w wojnie bez opisu i oceny zbrodni Gułagu jest równie wadliwe, jak wadliwe byłoby opisywanie udziału niemieckiego bez opisu i oceny Holocaustu.

W ostatnio wydanym rosyjskim podręczniku można przeczytać, że Stalin, chociaż był brutalny, "działał racjonalnie".
To niedorzeczne. Stalin rzeczywiście działał racjonalnie w pewnych momentach wojny. Ale na pewno nie w roku 1941, nie w latach 30., gdy dokonywał czystek w Armii Czerwonej. Nikt nie może również utrzymywać, że racjonalne było wywołanie Wielkiego Głodu na Ukrainie. Nawet patrząc na młode lata Stalina, widać wyraźnie, że był człowiekiem zaburzonym. Pewnego razu, by zaimponować swoim rówieśnikom i dziewczętom, popłynął wpław na wyspę znajdującą się pośrodku rzeki. Na wyspie uwięzione było cielę. Po dopłynięciu na wyspę Stalin połamał zwierzęciu nogi, zostawiając je tam, by zdechło. To czysty sadyzm, a nie racjonalne zachowanie. Kreml podjął próbę napisania od nowa historii okresu stalinowskiego. Putin jasno powiedział, że Rosjanie nie powinni pozwolić, by inni wzbudzali w nich poczucie winy za własną historię. A w zaskakująco dużej liczbie brytyjskich i amerykańskich uczelni znaleźć można naukowców celowo umniejszających skalę i efekty stalinowskich represji.

Nawet w Gruzji Stalin jest kimś w rodzaju bohatera narodowego. Ludzie szanują zbrodniarzy, którzy wygrali wojnę?
Uczucia ludzi w Gruzji, tak samo jak w Rosji, są na szczęście zróżnicowane - nie wolno nam zbytnio generalizować. Sam byłem co prawda zszokowany podczas mojej podróży do Gori, gdzie przeprowadzałem dla BBC wywiad z wnukiem Stalina. Wnuk stara się za wszelką cenę imitować dziadka. Ubiera się podobnie, nosi oczywiście wąsy, wywiad odbywał się w pokoju, w którym rzekomo urodził się Stalin. Wnuk Stalina oburzony mówił: "Wszyscy narzekają na czystki drugiej połowy lat 30., ale spójrzmy na poprzednie 20 lat? Gdyby nie mój dziadek, zostalibyśmy zdominowani przez Żydów. To mój dziadek rozwiązał ten problem". Ta retoryka nie różni się od tej, której używali niemieccy naziści.

Jeśli zgodzimy się, że historię drugiej wojny światowej można pisać wciąż na nowo, to co my, Polacy, możemy na tym zyskać? Zdradzeni w 1939 roku, zdradzeni w 1945, niedocenieni jako sojusznicy, opuszczeni podczas Powstania Warszawskiego...
W 1945 roku Stalin sądził, że Churchill, interweniując w sprawie Polski, czyni to na pokaz. Obiecał więc wolne wybory w Polsce, będąc przekonanym, że Churchill potrzebuje takich deklaracji, aby uciszyć opozycję w Izbie Gmin. Nie liczył jednak na to, że Churchill i Roosevelt wezmą te obietnice poważnie. Przecież Polska była po jego stronie frontu. Byliście bardzo bohaterscy podczas wojny. Powinniśmy więcej o tym mówić. Ale nie sądzę, by można było was uratować w 1939 albo 1945 roku.

*Antony Beevor, ur. 1946, historyk brytyjski, znawca historii XX wieku i drugiej wojny światowej.