Reakcja na wojnę w Gruzji dowodzi, że Unii grozi dziś rozpad

To, że Europa nie jest i nigdy nie będzie supermocarstwem, dość boleśnie zrozumieliśmy już dość dawno temu. Poniedziałkowy szczyt Unii Europejskiej w sprawie Gruzji nie przyniósł więc ani żadnego zaskoczenia, ani niestety przełomu. Był co najwyżej kolejnym potwierdzeniem oczywistej prawdy, że Unia nie jest państwem, ale zaledwie wspólnotą państw opartą na kompromisie. Wybór takiej struktury politycznej został dokonany świadomie i to on implikuje tę słabość. Wcześniej, równie boleśnie, ujawniła się ona podczas wojny w Jugosławii. Choć dziś Unia jest w zdecydowanie lepszej kondycji, głównym jej celem pozostaje zachowanie jedności i uniknięcie wewnętrznych tarć.

Reklama

Właśnie dlatego w rozmowach z Rosją i na temat Rosji Europa nie może opowiadać się za czymkolwiek innym niż miękki kompromis. Z tego punktu widzenia szczyt był sukcesem, ponieważ Unia zrobiła najlepsze, co mogła w obecnych okolicznościach. Niestety, imperium, którym niewątpliwie do dziś dnia pozostaje Rosja, odbiera tę kompromisowość jako kładzenie uszu po sobie. Stąd arogancja w zachowaniu Putina i Miedwiediewa. Na dobre stosunki z Rosją kładziono w czasie szczytu szczególnie silny nacisk i istnieje szansa, że wysiłek ten nie pójdzie na marne. Nie sądzę, by rację mieli ci, którzy twierdzą, że wchodzimy ponownie w erę zimnej wojny. Oczywiste jest, że Europa potrzebuje Rosji z wzajemnością i że nie chodzi tylko o ekonomię. Żyjemy w świecie o wiele bardziej skomplikowanym niż w czasach sprzed 1989 roku, gdy łatwiej było utrzymywać twarde stanowisko wobec Rosji dominującej nad zupełnie obcą sferą wpływów. Obecnie Rosja, choć nie jest naszym przyjacielem, nie jest też wcale najgorszym z naszych wrogów. Ponieważ chcemy wywierać presję na nowe potęgi, takie jak Chiny czy Iran, potrzebujemy Rosji. I to musimy brać pod uwagę. Nie przeczę jednak, że istnieją powody, by odczuwać strach.

Po pierwsze, nie wolno zapominać o naturze Rosji. Wbrew popularnemu przekonaniu, komunizm był w dziejach Rosji tylko epizodem. Opozycja pomiędzy rosyjskim komunizmem a dzisiejszą formą rosyjskiej demokracji nie jest aż tak oczywista. Tak samo jak istniała wyraźna kontynuacja pomiędzy Rosją carską i komunistyczną, istnieją podobieństwa pomiędzy Rosją komunistyczną i Rosją Putina. Prawdziwym prorokiem w kwestii rosyjskiej nie był bynajmniej Sołżenicyn, ale Wasilij Grossman, pierwszy, który dostrzegł tę ciągłość. Warto będzie o niej pamiętać podczas negocjacji z Rosją, które Nicolas Sarkozy będzie prowadził podczas swej wizyty w Rosji.

Reklama

Po drugie, nie należy ulegać argumentom Rosji dotyczącym Abchazji i Osetii. Miedwiediew bardzo lubi powtarzać, że mamy tutaj prostą analogię wobec przypadku Kosowa. To prawda, że uznanie niepodległości Kosowa było precedensem. Jednak sytuacja nie jest w żadnym stopniu analogiczna. Kosowo nie jest i nigdy nie było częścią "wielkich Niemiec", "wielkiej Francji" ani żadnego innego imperium, które odrywałoby je od Serbii, żeby przyłączyć do siebie. Kosowo jest republiką, o którą musi dziś zatroszczyć się Europa i NATO. Nie jest to dla nich prezent, ale wręcz przeciwnie - poważne obciążenie. Tymczasem Osetia i Abchazja nie stanowią dla Rosji żadnego ciężaru. W istocie Moskwa jest bliska decyzji o ich przyłączeniu. A więc analogię stanowi tu nie Kosowo, ale Austria z 1938 roku. Oczywiście, trzeba postępować z takimi porównaniami ostrożnie. Rosja nie ma w planach zaatakowania Europy, a Miedwiediew i Putin to nie Hitler. Pamiętajmy jednak, że Rosji nie chodzi o niepodległość Abchazji i Osetii, ale o ich aneksję. I ta różnica w stosunku do przypadku Kosowa musi być wyraźnie przypominana, jeśli chcemy rozsądnie ocenić sytuację i rzetelnie poprowadzić negocjacje z Rosją.

Po trzecie, to, że Europa jest strukturą opartą na kompromisie, nie musi oznaczać, że należy zrezygnować z poważnej dyskusji na temat jej przyszłości i jej stosunków ze światem. Niechęć do takiej dyskusji ujawniła się szczególnie przy okazji problemów z traktatem lizbońskim, jednak mieliśmy powtórkę tego samego przy okazji wojny w Gruzji. Chociaż podczas szczytu Unii Europejskiej udało się ostatecznie wypracować kompromis, wcześniej mieliśmy do czynienia z zupełnie niezrozumiałym i szalonym zachowaniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi. Można byłoby wytłumaczyć je szczególnym stosunkiem, jaki do Rosji mają państwa znajdujące się w byłej radzieckiej strefie wpływów, gdyby nie to, że w Europie Środkowo-Wschodniej tylko część państw zachowuje się podobnie jak Polska, inne zaś zachowują dystans wobec tego konfliktu, a nawet okazują pewną sympatię dla Rosji, jak na przykład Czechy. W Europie występuje więc niebezpieczny paradoks. Jesteśmy wszyscy Europejczykami, stanowimy wspólnotę, jednak niemal nie rozumiemy ani nie znamy się nawzajem. Brakuje prawdziwej dyskusji i pracy ekspertów, którzy mogliby tłumaczyć, z czego wynikają dramatyczne różnice w polityce zagranicznej poszczególnych państw członkowskich UE. Na razie Europa to wspólnota zbudowana na wzajemnej ignorancji. Jeśli to się nie zmieni, szybko czeka nas poważny kryzys i być może rozpad Unii.

oprac. Karolina Wigura

Reklama

p

*Alain Finkielkraut, ur. 1949, filozof. Jeden z najważniejszych myślicieli wyrosłych z pokolenia francuskiego Maja 1968 roku, dzisiaj zdecydowany krytyk tej tradycji. W Polsce ukazały się m.in.: "Porażka myślenia" (1992) i "Zagubione człowieczeństwo" (2000). W "Europie" nr 185 z 20 października ub.r. opublikowaliśmy jego głos w ankiecie "Koniec podziału lewica - prawica".