A jednak ta diagnoza była jednocześnie krytyką, bo Rokita uważa, iż ze swojej jednoosobowej władzy Donald Tusk nie korzysta. On się nią zadowala, gdyż nie warto "zużywać" takiej hegemonii, władzy i większościowego społecznego poparcia na ryzykowne projekty, za których realizację zawsze się w Polsce płaci. Aleksander Smolar zgadza się ze sporą częścią przedstawionej przez Rokitę diagnozy. Jednak formułuje też wobec niej dwa kluczowe zarzuty. Po pierwsze znaczna część patologii "osobistej władzy" jest w dzisiejszej demokracji nie do uniknięcia, gdyż zamiast republikańskiej autentyczności panują w niej PR, media i centralizacja. Po drugie, Rokita myli się, widząc prekursora "rządów osobistych" w Tadeuszu Mazowieckim. Zdaniem Smolara osobisty styl rządów w najczystszej postaci próbował w Polsce narzucić Jarosław Kaczyński, który także zniszczył demokratyczne życie przede wszystkim we własnej partii.

Reklama

A skoro Platforma Obywatelska, "akceptując radykalizm koncepcji IV RP i chcąc konkurować z partią Kaczyńskich", stała się "złagodzoną imitacją PiS", zatem jej lider musi być złagodzoną imitacją Kaczyńskiego.

p

Aleksander Smolar*:

Rokita niesprawiedliwie ocenia rządy PO

Reklama

Obraz polskiej polityki, który wyłania się z artykułu Jana Rokity, przygnębia. Sam mam krytyczny stosunek do obecnego premiera i jego rządu, w którym nie widzę zbyt wielu postaci wyrastających ponad marną przeciętność polskiej polityki. Ale zarazem radykalizm ocen, który dostrzegam w artykule Rokity, przywodzi na myśl słowa Talleyranda: "Tout ce qui est excessif est insignificant" (To, co jest przesadne, nie ma znaczenia).

Artykuł Jana Rokity zbudowany jest wokół dwóch tez. Pierwsza z nich głosi, że mamy dziś do czynienia z rządami osobistymi Donalda Tuska, czyli z całkowitą dominacją premiera i jego dworu. Skutkiem takiego modelu polityki jest atrofia parlamentu, Platformy Obywatelskiej oraz rządu. Druga teza mówi o tym, że zarówno premier, jak i jego ministrowie pozbawieni są jakichkolwiek idei i aspiracji. Gdyby takowe mieli, system rządów osobistych mógłby mieć jakieś zalety.

Reklama

Trudno polemizować z Rokitą, co do tezy o rządach osobistych Donalda Tuska. Istotnie, w ramach Platformy nie ma dla niego obecnie żadnej przeciwwagi, oporu, konkurencyjnej myśli. Jest Donald Tusk, jego dwór, kilka bezbarwnych postaci i wielu wykonawców. Brak krążenia idei, ich konfrontacji, wypracowywania koncepcji politycznych w wyniku twórczej dyskusji i dialogu. Co jednak pojęcie "rządów osobistych" mówi o ciągłości czy nieciągłości polskiej polityki? O efektywności rządzenia? Jak to wygląda na tle rozwiniętych demokracji? Na pewno coś zmieniło się w mechanizmie polskiej polityki w ostatnim roku, ale przecież bez porównania ważniejszą cezurą jest rok 2005. Zarówno ze względu na silne ówcześnie nastroje antydemokratyczne w społeczeństwie, jak i późniejsze dwuletnie rządy egzotycznej koalicji: PiS-Samoobrona - LPR. Nie będę tu przypominał różnych faktów ze sfery praktyki i dyskursu publicznego, które podważały, jeżeli nie literę, to ducha demokracji. Na pewno rządy osobiste przez długi czas były w większym stopniu cechą PiS niż Platformy. Jarosław Kaczyński ma bez porównania wyraźniejszy niż Tusk profil "wodza", przywódcy niedzielącego się władzą. Kieruje on formacją jednomyślną, sam bowiem ową myśl formułuje. Pozbycie się przez niego tak różnych ludzi, jak: Borusewicz, Sikorski, Ujazdowski, Marcinkiewicz, a przedtem Marek Jurek, czy "zawieszenie" Ludwika Dorna, było - niezależnie od tego, co się o tych politykach myśli - pozbywaniem się ludzi nieco inaczej myślących, mających nieco inne biografie i pewną niezależność, czyli cechę najbardziej naganną z punktu widzenia "rządów osobistych". To interesujące, że Rokita nie widzi tu problemu. A przecież godną rozpatrzenia hipotezą jest taka oto: Platforma, akceptując radykalizm koncepcji IV RP i chcąc konkurować z partią Kaczyńskich, funkcjonowała zarówno w sferze idei, jak i rozwiązań organizacyjnych jako nieco złagodzona imitacja PiS. Czy "władza personalna" w PO nie jest jednym z przejawów zarażenia się chorobą PiS?

Słabości rozumowania Jana Rokity dowodzi nie tylko nieuwzględnienie w nim PiS, ale również zaskakujące porównanie rządów Tuska do premierostwa Tadeusza Mazowieckiego - jedynego, jego zdaniem, precedensu "rządów osobistych" w Polsce po 1989 roku. Osobista władza Mazowieckiego? To był czas, gdy MON i MSW kontrolowali generałowie Kiszczak i Siwicki, prezydentem był Wojciech Jaruzelski, wojska sowieckie stacjonowały na terenie Polski, PZPR dysponowała potężnym klubem parlamentarnym, a w rządzie byli ministrowie ZSL i Stronnictwa Demokratycznego. Nadto, czy trzeba dowodzić silnej pozycji Leszka Balcerowicza, wicepremiera i gospodarczego "króla"? Albo pozycji Jacka Kuronia jako "serca" rządu? Nie mówiąc o roli i niezależności Bronisława Geremka jako szefa Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego?

To prawda, Tadeusz Mazowiecki zapowiedział, że nie będzie premierem malowanym i nie konsultował się z Lechem Wałęsą. Nie bardzo też liczył się z własnym zapleczem parlamentarnym, czyli z OKP. Miał wówczas poczucie wolności, którego nie doświadczył żaden późniejszy premier Rzeczypospolitej. Leszek Balcerowicz nazywał tę sytuację, w której istniały tak wielkie możliwości, "polityką nadzwyczajną". Ale nie dlatego, że była ona "osobista", bo to absurd, ale dlatego, że rozgrywała się w pewnej próżni, przy bardzo słabym - lub wręcz żadnym - oporze społecznym i politycznym. Do czasu "wojny na górze".

Przykład rządu Tadeusza Mazowieckiego, dla Rokity zapewne drugorzędny, pokazuje jednak słabość konceptualną jego wywodu. Poświęćmy jednak chwilę uwagi owym "rządom osobistym". Radykalna centralizacja partii politycznych jest cechą dziś dość powszechną. Dokonuje się swoista racjonalizacja i personalizacja polityki kosztem wewnętrznych mechanizmów demokratycznych. Media wypierają i rozkładają więzi organizacyjne, pozwalając na bezpośredni kontakt przywódcy z masami partyjnymi i wyborcami. Partie coraz bardziej przekształcają się w związki zawodowe ludzi aspirujących do władzy. Zanika bezinteresowne zaangażowanie. Partiami zarządza się jak przedsiębiorstwami, przy użyciu reguł public relations. Nawet jeśli cele są szlachetne i długookresowe, partia jest po to, by zdobyć władzę i ją utrzymać, móc zrealizować swój program, zaspakajając przy okazji ambicje ludzi polityki. Słabną debaty wewnętrzne. Różne kongresy i zjazdy nie służą konfrontacji idei, lecz pokazowi jedności, bojowości, woli zwycięstwa. Amerykańskie konwencje partii Demokratycznej i Republikańskiej są nieosiągalnym wzorem dla partyjnych macherów z innych krajów. Próbują je oni choć w części imitować.

Szare komórki, idee, debaty wyparowują z partii politycznych. Są one dziś często importowane z zewnątrz: z różnych klubów, instytutów, brain trustów, które tworzone są wokół polityki i partii. Również demokracja znajduje miejsce poza partiami: w możliwości wyboru między różnymi formacjami, w możliwości zaangażowania w ruchy społeczne, organizacje, kluby, w pluralizmie mediów, internecie itd.

Czy to znaczy, że nie ma problemu dworu Tuska? Na pewno jest i liczne artykuły, które się ukazały, wiarygodnie na to wskazują. Michał Boni to jedyna osoba z bezpośredniego otoczenia premiera, o której można powiedzieć, że jest kompetentna i ma doświadczenie w rządzeniu. Inni to, jak się zdaje, osoby, których jedyną kwalifikacją jest umiejętność "opowiadania", czy też wymyślania Tuskowej historii. To nie są specjaliści od rzeczywistości: od przygotowywania i podejmowania decyzji, organizowania poparcia, mediowania między konfliktowymi interesami itd. To specjaliści od gawędy, opowiadania o rzeczywistości i jej mitologizowania. Od wywierania wpływu na sposób, w jaki jest ona postrzegana przez społeczeństwo. Stąd więc owe "przekazy dnia" - instruujące polityków PO, jak należy oceniać daną sprawę i co mówić na ten i ów temat. Ale pamiętajmy też o ściągawkach rozsyłanych przez władze PiS swoim parlamentarzystom - dotyczących tego, jak mają odpowiadać na ważne bieżące pytania.

Skoncentrowani na premierze ludzie z jego otoczenia nie wiedzą, co to jest obieg dokumentów, kierowanie urzędnikami, współpraca z politykami. Nie wiedzą, co to podział zadań. Tak przynajmniej informują dziennikarze. Politycy często dla własnego bezpieczeństwa najmują współpracowników gorszych od siebie, a więc całkowicie zależnych. To nie jest zmiana systemowa - wbrew twierdzeniu Rokity - lecz odbicie ogólnych tendencji w polityce oraz cech osobistych naszego premiera.

Model organizacji i politykowania, oparty na ścisłych więziach "koleżeńskich i piłkarskich", który znakomicie zdawał egzamin w rozgrywkach wewnętrznych prowadzonych przez środowisko Donalda Tuska w kolejnych partiach politycznych, zaczął stwarzać problemy wraz ze zwycięstwem wyborczym PO. Objęcie teki premiera - pierwszej w życiu posady w instytucji państwowej i jakiejkolwiek administracji - musiało stwarzać masę problemów. Ktoś to na pewno kiedyś opisze. Już sam rozkład zajęć Donalda Tuska między Warszawą, Gdańskiem i piłką nożną, to, z kim utrzymuje kontakty i spotyka się jako premier - to tematy warte odrębnej refleksji.

Ale przecież nie tutaj tkwi najważniejsza przyczyna problemów z premierem. Istnieją poważniejsze ich źródła, które mówią coś o stanie Polski.

Tusk wygrał wybory i wygrywa kolejne sondaże popularności dlatego, że znakomicie trafia we wrażliwość rodaków. Pamiętajmy o sondażu, w którym uznano Kazimierza Marcinkiewicza za najwybitniejszego męża stanu! Dlaczego? Co takiego dokonał? Tusk jest na pewno człowiekiem większego formatu, ale takie mamy mniej więcej premierostwo.

Obywatele niewiele od niego oczekują i on ich nie zawodzi. Wysokiemu poparciu dla premiera i PO towarzyszy brak wiary w jego prawdomówność i w to, że rząd ma jakikolwiek pomysł na rozwiązanie problemów społecznych. 80 proc. Polaków nie potrafi wymienić żadnej sprawy, którą udałoby się załatwić rządowi. Ale zarazem idee utożsamiane z PO są obce zdecydowanej większości Polaków: są oni niechętni obniżaniu podatków, prywatyzacji służby zdrowia, dużym cięciom socjalnym, liberalizacji kodeksu pracy.

Co poza nastrojami społecznymi ma wpływ na kształt rządzenia? Wiadomo: premier myśli o prezydenturze, PO o następnym zwycięstwie. Nadto rząd Tuska napotyka systematyczną kontrę prezydenta, groźby Lecha Kaczyńskiego, że będzie blokować rządowe ustawy, chociaż jak dotychczas nie miał na to dużych szans. Stąd w PO rozpowszechnił się mit, że prawdziwe rządzenie zacznie się dopiero, gdy zdobędą pełnię władzy: gdy Tusk będzie prezydentem, zaś PO będzie mieć większość w Sejmie i swój rząd. Może tak będzie, choć to bardzo mało prawdopodobne.

Rokita pisze o braku ambicji, nieobecności projektu dla Polski. Trudno się z nim nie zgodzić. Choć pamiętam jego słowa w Fundacji Batorego sprzed roku, tuż po wyborach, o końcu koniunktury na wielkie zmiany. Istniała ona podobno w 2005 roku, ale szansa na PO-PiS została zmarnowana. Wkroczyliśmy - mówił Rokita za Brzozowskim - w etap "Polski zdziecinniałej". I trzeba będzie długo czekać na następną okazję. Była w tych słowach szybko sprawdzająca się przepowiednia, ale też i błąd. Otóż stawiam hipotezę, że zarówno PiS, jak i PO są partiami konserwatywnej reakcji na czasy traumatycznych głębokich przemian. Polskiego żubra nie trzeba było "gryźć w d…ę" (wyszukana metafora poety Jarosława Marka Rymkiewicza, który w roli owego wychwalanego gryzonia obsadził Jarosława Kaczyńskiego). Polska weszła w chaos geopolityczny, w rynek, demokrację i chaos poznawczy; zaczęła uczyć się nowych reguł życia zbiorowego, pluralizmu. Zakwestionowane zostały też oczywiste normy codziennej rutyny. Polska weszła do NATO, Unii, otworzył się kraj i gospodarka; trzeba się było uczyć częstych zmian cen, kart kredytowych, nowych hierarchii wartości i prestiżu, komputerów, podatku VAT itd. Dla słabo wykształconego i nieznającego Zachodu społeczeństwa była to głęboka trauma.

Rządy PiS, przy pozorach rewolucyjności, dokonały głębokiej petryfikacji struktury ekonomicznej i społecznej. Nie zrobiły też niczego pożytecznego dla zreformowania państwa - przeciwnie, tu i ówdzie psuły. PiS chciało tylko panować nad "podrzeczywistością" służb "jawnych, tajnych i dwupłciowych" oraz "nadrzeczywistością" społecznej percepcji, pamięci i świadomości.

Spójrzmy z tej perspektywy na rządy PO. Co słyszymy? Że język reform jest nie do przyjęcia: jest pusty i na dodatek nie należy straszyć społeczeństwa. Że ustawy trzeba eliminować, a nie wprowadzać nowych. Zapanował kult zmian małych, by nie powiedzieć - marginalnych. Mówi się nam, że okres reform i reformatorów, którzy przez swoje reformy przegrywali władzę, mamy za sobą. Ale zarazem - to drugi poziom dyskursu PO - naprawdę zaczniemy rządzić, jak już wszystko wygramy i pozbędziemy się obecnego prezydenta.

Rokita, jeden z radykalnych krytyków lat 90., napisał (w swoim blogu) zaskakujące słowa, przeciwstawiające przywódców tamtej dekady (a właściwie okresu aż do Millera), którzy "czegoś chcieli, mieli jakiś plan, coś byli gotowi zaryzykować" - Kaczyńskiemu i Tuskowi, "od których oczekiwano jeszcze więcej". Ale zamiast tego mieliśmy "pustą i bezmyślną kampanię nienawiści, wkrótce zastąpioną równie pustą i bezmyślną propagandą miłości". Mniejsza o Kaczyńskiego, czy usprawiedliwiona jest jednak tak surowa ocena Donalda Tuska?

Na początku rządów PiS Donald Tusk wnikliwie i z goryczą przedstawił oczekiwania Polaków, które ujawniły się w wyborach 2005 roku i były źródłem klęski PO: "ma być bezpiecznie, spokojnie, bez ścigania się z innymi krajami. To jest oczekiwanie na wielki zbiorowy odpoczynek, a hasło naszych czasów może brzmieć: odsapnijmy". Jeżeli wyjrzymy poza nasze podwórko, zobaczymy, że i w innych krajach regionu występuje podobna posttransformacyjna reakcja: zmęczenie i chęć odpoczynku. Poczucie, że już nie musimy, bo jesteśmy w Unii i ona nam może "naskoczyć". Jarosław Kaczyński mówił o tym otwarcie.

Donald Tusk nie zapomniał o swoich ówczesnych diagnozach. I pozostał im, jak się wydaje, wierny. W odpowiedzi na krytykę braku wyników jego rządów Tusk do najważniejszych dokonań zaliczył: "usunięcie Kaczyńskiego, Leppera i Giertycha", "uporządkowanie relacji międzynarodowych", wyeliminowanie wewnętrznej agresji i stanu gorącej wojny politycznej w Polsce oraz "usunięcie wiązanych z państwem źródeł społecznych lęków". I słusznie podsumował, że w ten sposób "wypełniamy to najważniejsze wobec nas oczekiwanie".

Jan Rokita chciał dalszych zmian. I miał rację. Przyszłość Polski tego wymaga. Miał też dużo dobrych pomysłów. Tyle że Rokita, człowiek inteligentny, ma dość abstrakcyjny stosunek do ludzi i słabe zrozumienie dla ich emocji. Tusk z kolei, który dopiero uczy się państwa, doskonale wyczuwa ludzkie emocje i świetnie umie na nich grać (nazywa to "odpowiedzialnym populizmem"). Przeszłe klęski jego i jego środowiska wyostrzyły jego wyczucie granic odporności Polaków - na wszelki wypadek hamuje więc znacznie wcześniej, niż się one pojawią. To prawda, nie jest to postawa wielkich aspiracji i cywilizacyjnego pchnięcia Polski do przodu.

W "Czekając na Godota" padają słowa: "Nie mówmy o naszej epoce źle, nie mówmy też dobrze, w ogóle o niej nie mówmy". Rzeczywiście, nie ma zbyt wiele poważnych rozmów na temat naszej epoki w dzisiejszej antypolitycznej Polsce. Janku, mów. Twój głos może być ważny. Ale zachowuj dystans i poczucie sprawiedliwości. Jesteś teraz komentatorem, a nie politycznym przywódcą. Różnica jest taka, że dla komentatora, analityka słowo powinno służyć przybliżaniu czytelników do prawdy. Dla polityków słowo jest przede wszystkim narzędziem politycznego oddziaływania, realizacji zamierzonych celów. Mieszanie gatunków może tylko podważać wiarygodność.

Aleksander Smolar

p

*Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, publicysta, pracownik naukowy CNRS - francuskiego odpowiednika PAN, prezes Fundacji im. Stefana Batorego. W przeszłości pełnił m.in. funkcję doradcy ds. polityki zagranicznej premierów Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej; był też członkiem rady politycznej Unii Wolności. W "Europie" nr 224 z 19 lipca br. opublikowaliśmy jego tekst "Jazgot i terapia snem".