Klara Klinger: Często krytykuje pan polską szkołę, dlaczego?
Jan Hartman: Bo nie uczy nawet pisania i czytania. To powinien być główny cel nauczania, tymczasem liczni młodzi ludzie opuszczają szkołę bez tych umiejętności. Nic nie czytają i nie potrafią napisać kilku zdań z sensem. Trudno to zmienić, skoro ktoś odgórnie postanowił, że prawie wszyscy uczniowie mają przechodzić z klasy do klasy, a następnie zdać maturę. Jeżeli przyjmuje się taki plan, to trzeba przecież znaleźć również sposób jego wykonania: tak aby dyplom otrzymali także ci mniej zdolni uczniowie, a nawet ci, którzy w ogóle się nie uczą.

Reklama

Ale może to dobrze, że edukacja stała się w Polsce tak powszechna?
Nie jestem przeciwnikiem masowej edukacji. Tyle tylko, że przyjęta jej logika fatalnie odbija się na jakości całego nauczania, bo wymagania programowe i egzaminacyjne obniża się do poziomu najsłabszych uczniów. Bez tego nie dałoby się osiągnąć zamierzonego celu, jakim jest wyposażenie w maturę prawie wszystkich, którzy trafią do szkoły. Ten system to jedna wielka hipokryzja.

Dlaczego?
Bowiem z góry wiadomo, że każdy uczeń powinien zdać egzamin dojrzałości. W związku z tym powstaje pewna niepisana umowa, że ostatecznie i tak przejdzie przez kolejne egzaminy i etapy szkolne. Ta fikcja jest niszcząca dla edukacji i demoralizująca dla całego społeczeństwa. Bo uczniowie bardzo wcześnie dowiadują się, że życie społeczne i działanie instytucji publicznych polega na grze pozorów. To bardzo niebezpieczne.

Więc co pana zdaniem należałoby zrobić? Jak można uzdrowić sytuację?
Bardzo prosto: nie należy się bać zostawiania uczniów na drugi rok w tej samej klasie. Trzeba też stawiać im wysokie wymagania na maturze. A że przez te wymagania nie zda więcej osób? Że statystyki będą gorsze? Tym lepiej, bo matura nabierze realnej wartości. Jeśli zły uczeń powtórzy klasę, to dostanie dobrą nauczkę, a jednocześnie drugą szansę, ażeby się czegoś nauczyć. Jeśli zaś chodzi o maturę, to jej obecny kształt szkodzi szkolnictwu. Można ją zdać bez umiejętności poprawnego pisania po polsku, wymóg przygotowania prezentacji na egzamin z polskiego stanowi zachętę do oszukiwania (kupowania gotowych prac), a wymagania matury na poziomie podstawowym są żenująco niskie. I będzie jeszcze gorzej, jeśli władze chcą, by maturę zdawało 80 proc. młodzieży, a więc również młodzież o zdolnościach znacznie poniżej przeciętnej. Na dodatek, cały ostatni rok liceum marnuje się na przygotowania do matury, zwykle mające mało wspólnego z rzeczywistą nauką.

Reklama

Uważa pan, że oblewanie uczniów na maturze rozwiąże problemy polskiej szkoły?Przynajmniej niektóre. W szkołach panuje strach przed złymi wynikami egzaminów gimnazjalnych i matur: bo szkoła spadnie w rankingu, a odpowiedzialność poniosą dyrektorzy i nauczyciele, którzy jakoby nie potrafili dzieci niczego nauczyć. Właśnie dlatego obniżane są realne wymagania aż do poziomu absurdu, mimo że programy szkolne teoretycznie są bardzo ambitne. Ponieważ zaś w rezultacie świadectwo maturalne otrzymuje niemal każdy, stało się ono bezwartościowym dokumentem. Dobrze, że matura jest ujednolicona i ma rangę egzaminu państwowego, ale trzeba jasno powiedzieć, że teraz bazuje ona na złych przesłankach. Szkoła zaś zamiast uczyć, przygotowuje uczniów do aktu zdawania egzaminu. A to nie to samo.

I - jak powtarzają wykładowcy akademiccy, którzy obserwują kolejne roczniki nowych studentów - zupełnie nie zmusza do samodzielnego myślenia.
Tu akurat jestem wstrzemięźliwy. Ludzie powinni umieć samodzielnie myśleć i wydawać krytyczne sądy. Ale samodzielność sama przez się niewiele znaczy, jeśli nie jest poparta wiedzą. Co więcej, można myśleć samodzielnie, ale głupio. Należy uczyć młodzież logicznego myślenia, poprawnego posługiwania się językiem i po prostu konkretnej wiedzy. Dlatego koniecznie trzeba wprowadzić na maturę także przedmioty ścisłe. Fetyszyzowana samodzielność myślenia staje się tarczą, za którą często kryje się ignorancja. Na maturze zaś owej samodzielności myślenia nie da się obiektywnie wymierzyć i na przykład odróżnić od aroganckiego wymądrzania się. Matura powinna być popisem wiedzy, a nie inwencji. Inaczej będzie niesprawiedliwa.

Od przyszłego roku wszyscy będą obowiązkowo zdawać matematykę.Całe szczęście. Ale jeśli będzie to matematyka na poziomie czterech działań i liczenia procentów, to niewielki z niej będzie pożytek. A jaka ma być, skoro ma ją zdać w założeniu do 80 proc. uczniów? Prawdziwa nauka matematyki to nie przelewki. A matura powinna być nagrodą dla ludzi inteligentnych i pilnych. Solidna nauka to jest pot i łzy, a nie dobra zabawa w „zrób to sam” albo w „wyklejanki z internetu”. Na szczęście świat i tak będzie należał do tych, co się uczą, a nie do tych, co się każdego dnia tylko bawią i piją piwo.

A więc może to nie szkoła jest winna, tylko sami uczniowie?
Mniej się uczą, mniej czytają, ciekawi ich tylko internet. Na pewno powinni więcej pracować. My, dorośli, płacimy za ich edukację, a oni powinni sumiennie wypełniać swoje obowiązki, czyli m.in. uczyć się. Tylko że sama cnota obowiązkowości zanika w społeczeństwie. A to już nie jest wina młodzieży. Obowiązkowość musimy więc wymusić instytucjonalnie. Gdybym miał sam ustanawiać wymagania maturalne, nie bałbym się zrobić wstępnego testu z wiedzy ogólnej oraz dyktanda dopuszczającego do matury. Test sprawdzałby elementarną wiedzę, a także to, czy uczeń po prostu potrafi pisać i czytać, czy zna gramatykę i ortografię języka polskiego. Do takiego testu nie można by się przygotować w miesiąc. Byłby świadectwem tego, że dany uczeń przez kilkanaście lat naprawdę choć trochę się uczył i rozwijał. A jednak testu ani dyktanda nie będzie. Wszak maturę mają zdać wszyscy!