Od kilkunastu dni w fotograficznym światku wrze. Londyński "Guardian", Barceloński "Periodico di Catalunya", "New York Times" opublikowały artykuły, z których wynika, że jedno z najsłynniejszych zdjęć w dziejach fotografii "Śmierć hiszpańskiego republikanina" Roberta Capy jest falsyfikatem.

Reklama

Zdjęcie wykonane w czasie wojny domowej w Hiszpanii było kamieniem milowym w rozwoju fotografii wojennej. Tysiące reporterów ryzykowało wszystkim, żeby wcielić w życie sformułowaną przez Capę definicję, która głosiła: "Jeżeli twoje zdjęcie nie jest dość dobre, to znaczy, że nie byeś wystarczająco blisko". Wiele wskazuje, że (przynajmniej w tym przypadku) słynny fotografik był za blisko.

Przypadkowy sołdat zamiast trupa

Legendarny współzałożyciel agencji Magnum miał całą sytuację zaaranżować. Zgodne z prawdą jest tylko to, że fotografia została wykonana podczas wojny domowej w Hiszpanii. Reszta pozostaje fikcją. Powołując się na ustalenia profesora Jose Manuela Susperregui z Uniwersytetu Baskijskiego, gazety donoszą, że Capa zrobił je nie na linii frontu w Cerro Muriano, jak utrzymywał, lecz we wsi Espejo oddalonej od tego miejsca o 25 mil. Capa utrzymywał, że praca uwiecznia śmierć żołnierza, w rzeczywistości Amerykanin namówił nudzącego się żołnierza do pozowania. O tym, że mamy do czynienia z oszustwem, świadczyć ma ułożenie ciała rzekomo postrzelonego, brak w kadrze innych walczących oraz różnice w krajobrazie obu okolic.

Reklama

Całej sprawie pikanterii dodaje fakt, że w barcelońskim Museu Nacional D’Art de Catalunya trwa właśnie wystawa fotografii Capy z lat 20. i 30. zatytułowana "To jest wojna", na której można oglądać inkryminowane zdjęcie. "Wszyscy jesteśmy w to zaangażowani. Staramy się dotrzeć do prawdy" - uspokaja Willis Hartshorn, szef placówki.

"W tamtych czasach fotografia miała ogromny wpływ na masy. Nie wynaleziono jeszcze telewizji, a zdjęcia stanowiły jedyną formę obrazowego przekazywania informacji. Ludzie nie zdawali też sobie sprawy z tego, że takim obrazem można manipulować. Dziś jest inaczej - każdy wie, że za pomocą Photoshopa można ze zdjęciem zrobić wszystko" - mówi znany polski fotografik.

Fotograf Nicolas Grospierre, nagrodzony na Biennale Architektury w Wenecji, dodaje: "Moim zdaniem dziś rola fotografii zmieniła się - nie jest ona już obrazem rzeczywistości, lecz interpretacją świata. Nieetyczna jest manipulacja w fotografii informacyjnej, która zmienia sens zdjęcia. Jednak estetyczna moim zdaniem jest OK. Sam, gdy gałąź wlazła mi w kadr, to ją usuwam".

Reklama



Bo flaga była za mała

Problem inscenizowania bądź podrabiania zdjęć pojawia się najczęściej wtedy, kiedy wielka historia i polityka z impetem wkracza w życie jednostek. Dzieckiem wojny jest jedna z najczęściej reprodukowanych fotografii XX wieku przedstawiająca marines zatykających flagę Stanów Zjednoczonych na odbitej w 1945 roku z rąk Japończyków wysepce Iwo Jima. Do fałszerstwa by nie doszło, gdyby Joe Rosenthal, fotograf agencji AP, się nie spóźnił. Kiedy bowiem Amerykanin przybył na wzgórze Suribachi, zastał tam odpoczywających żołnierzy i łopoczący na wietrze sztandar z gwiazdami. Dla reportera to był spalony temat, zwłaszcza że proporzec miał niewielkie rozmiary i nie prezentował się tak, jak przystało na symbol zwycięskiego mocarstwa. Rosenthal przekonał jednak dowódcę marines, żeby podwładni podmienili flagę na większy egzemplarz. I właśnie fotografia przedstawiająca zainscenizowany moment jego zatknięcia trafiła do podręczników i encyklopedii.

Znacznie częściej w fałszywkach celowali fotografowie sowieccy. Koronnym przykładem ideologicznego retuszu made in USSR jest słynna fotografia przedstawiająca moment zawieszenia czerwonego sztandaru na gmachu Reichstagu.

Nie dość, że Jewgienij Chaldej sam zaciągnął na dach trzech krasnoarmiejców i pokazał im, jak mają pozować, a z innego zdjęcia przekleił bitewne dymy, to jeszcze zdjął głównemu bohaterowi zegarek z ręki. Chodziło o to, że dziarski wojak nosił czasomierze na obu rękach, co zbyt dosłownie sugerowało, że zwycięska armia dokonywała na berlińczykach klasycznego szabru i kradzieży. "Miałem do czynienia z radzieckimi żołnierzami w Gdańsku, którzy chwalili się swoimi łupami - na przegubach mieli po kilka zrabowanych zegarków. Rzecz jasna, na propagandowym zdjęciu zegarki nie mogły się pojawić!" - wspomina Tadeusz Rolke.

Lincoln bez tułowia

Komuniści byli mistrzami fotooszustwa. Ze zdjęć usuwano nie tylko nieprawomyślne przedmioty, ale przed wszystkim wrogów ludu. Czytelnicy sowieckich gazet przecierali oczy ze zdumienia, kiedy na nowych reprodukcjach ilustrujących obchody minionych świąt państwowych w towarzystwie Stalina brakuje jego ówczesnych zauszników. Generalissimus kazał wymazywać ze zdjęcia aparatczyków, którzy popadli w niełaskę. Podobne metody stosował także Mao Tse Tung. I tak ze wspólnej fotografii z satrapą wyparowali członkowie tak zwanej bandy czworga.



"Pamiętam, że w latach 70. w piśmie francuskim opublikowano zdjęcia Komitetu Centralnego KPZR. Właściwie było to jedno zdjęcie, tylko zmieniane - ktoś znikał, a inny się pojawiał. W jednej wersji na miejscu wymazanej osoby pojawiła się nawet palma! Retuszowano niecenzuralne twarze towarzyszy, którzy nie byli już pożądani. Dzięki temu ludzie orientowali się, że w partii coś jest nie tak" - wspomina fotografik Wojciech Tyszko.

Tak naprawdę fotografia utraciła niewinność w ojczyźnie nowoczesnej demokracji. Zrobione w 1860 roku przez Matthew Brady’ego legendarne zdjęcie prezydenta Abrahama Lincolna, którego reprodukcja wisi w każdej amerykańskiej szkole, jest mistyfikacją. Prawdziwa jest tylko... głowa ojca narodu. Korpus należy do innego polityka z tego okresu Johna Calhouna. Podobnie rzecz ma się z ikonicznymi reportażami Brady’ego z wojny secesyjnej. "Ogromna większość z nich była zretuszowana lub reżyserowana. On prawdopodobnie przesuwał ciała ofiar, żeby całość wyglądała bardziej dramatycznie" - mówi DZIENNIKOWI profesor Hany Farid z Dartmouth College w amerykańskim Hanowerze.

Ojczyzna fotooszustwa

Ciekawe, że to w Stanach Zjednoczonych miały miejsce największe footomistyfikacje ostatnich lat. Sprawcą bodaj największego skandalu był reporter opiniotwórczego "Los Angeles Timesa". Brian Walski skompilował dwie różne fotografie w jedną. W efekcie gazeta zamieściła zdjęcie, na którym brytyjski żołnierz podczas oblężenia Basry w 2003 roku celuje z karabinu do Irakijczyka trzymającego na rękach dziecko. Fotograf, przeciwnik dalekowschodniej polityki administracji George’a Busha, chciał w ten sposób przyczynić się do zakończenia wojny. Został zwolniony z pracy, kiedy manipulacja wyszła na jaw.

Dziś łatwiej niż w czasach Capy złapać fotografa na oszustwie. Pomógł w tym rozwój techniki - Brian Walski wpadł, bo fotoedytor, który poddawał obróbce jego zdjęcia przypadkiem je powiększył i odkrył, że piksele z obrazka różnią się od siebie. "Dziś zdjęcia nie mają już tak wielkiej siły propagandowej" - podsumowuje Tadeusz Rolke. "Oszustwa nie dotyczą już więc raczej polityki, a kolorowych pism, które stwarzają iluzję innego, lepszego świata".