Długotrwałe rządy jednej partii politycznej nie stanowią bowiem zagrożenia dla demokracji, o czym świadczą przykłady brytyjskich konserwatystów w latach 1979 - 1997 oraz niemieckiej koalicji CDU - CSU - FDP w latach 1982 - 1998. Problemem, według Szawiela, jest natomiast jakość polityki Platformy. Kiedy PO doszła w roku 2007 do władzy, okazało się, że brakuje jej pomysłów. Szawiel zarzuca Platformie "zamulanie dyskursu publicznego", polegające na składaniu przez nią deklaracji, które później nie są realizowane. Tak jest w wypadku projektów dotyczących zmiany konstytucji, zrównania podatków czy ustawy reprywatyzacyjnej. Tym niemniej, według Szawiela, przynajmniej pod jednym względem PO służy polskiej demokracji. Stara się ona bowiem być, tak samo jak PiS, partią polityczną z prawdziwego zdarzenia. Oba te ugrupowania, stając się trwałymi elementami sceny politycznej, zmuszone są do brania odpowiedzialności za długofalowe decyzje.

Reklama

p

Tadeusz Szawiel*:

Problemem nie jest dominująca pozycja Platformy Obywatelskiej, lecz brak pomysłów tej partii w rządzeniu

Tekst Ireneusza Krzemińskiego "Dryfowanie pod wodzą hegemona" opublikowany w ostatniej "Europie" jest symptomatyczny. Krzemiński krytycznie ocenia dwuletnie rządy koalicji PO - PSL. Oczywiście głosy krytyki pojawiają się z różnych stron, ale fakt, że robi to autor należący niejako do zaplecza intelektualnego PO, zmienia wagę sprawy. Od razu zaznaczę, że parę rzeczy widzę inaczej.

Reklama

Po pierwsze, Krzemiński pisze o obawach przed monopolem PO w polityce, które moim zdaniem są nieuzasadnione. Oczywiście w demokracjach zdarza się, że jedna opcja bądź jedna partia rządzi bardzo długo. W Europie mamy co najmniej dwa takie przykłady: brytyjskich konserwatystów, którzy rządzili przez 18 lat bez przerwy (od roku 1979 do 1997) oraz koalicję CDU - CSU i Wolnych Demokratów, która rządziła w Niemczech tylko nieco krócej, bo od roku 1982 do 1998. To się zdarza, ale nikt wtedy nie mówi o monopolu. Można tu przypomnieć elementarz: demokracja oznacza podział władz, który wyklucza monopolizację.



Reklama

Po drugie, PO jest partią nową: powstała w 2001 roku, u władzy jest od dwóch lat, więc obawy o monopolizację są tym bardziej bezzasadne. Po trzecie, ewentualne połączenie rządów Platformy i prezydentury Tuska wcale nie musi oznaczać wzmocnienia pozycji PO. Już raz mieliśmy taką sytuację w latach 1995 - 2005, kiedy prezydent i premier często byli z jednej opcji, ale okazywało się to niezbyt korzystne dla "partii władzy". Nie zmniejszało problemów, nie podnosiło jakości projektów legislacyjnych ani nie przynosiło poważnych reform. Nie tylko ze względu na afery i publiczną deprecjację SLD w 2003 roku, ale także ze względu na różnice interesów między ośrodkiem prezydenckim a ośrodkiem premiera. Nie można wykluczyć, że i tym razem zamiast współpracy będziemy mieli co najwyżej "szorstką przyjaźń".

Krzemiński twierdzi także, że zarówno PiS, jak i PO stały się partiami wodzowskimi. Nazywa nawet Tuska i Kaczyńskiego autorytarnymi przywódcami. Moim zdaniem pod tym względem PO i PiS niczym nie różnią się od partii zachodnich. W walce z konkurentami z własnego ugrupowania nie ma niczego złego (Angela Merkel też eliminowała swoich konkurentów politycznych, a przed nią to samo czynił Helmut Kohl). Pod warunkiem że przywódca, który eliminuje swoich konkurentów, jest zdolny do wygrywania wyborów. Jeśli je wygrywa, oznacza to, że zasadniczy sens funkcjonowania partii politycznej jest zachowany.

Przyczyny rozczarowania

Należałoby natomiast spytać, skąd wzięło się powszechne rozczarowanie rządami PO. Bo przecież profesor Krzemiński nie jest tu żadnym wyjątkiem. Moim zdaniem główna przyczyna polega na tym, że zgłaszano zbyt wysokie oczekiwania pod adresem Platformy. PO po prostu brakuje sensownych pomysłów. W 2007, po przejęciu władzy, okazało się, że Platforma ma puste szuflady. Myślę zresztą, że tym, co negatywnie wyróżnia PO na tle innych partii, jest zamulanie dyskursu publicznego pomysłami, które trudno brać na poważnie i których sama PO nie ma zamiaru realizować.



Myślę tu nie tylko o pomysłach doraźnych, takich jak choćby kastracja pedofilów, wprowadzenie euro w 2012 roku czy pozostanie Tuska na czele partii po wygranych wyborach prezydenckich. Myślę także o rzeczach znacznie poważniejszych, jak choćby o projekcie zmiany konstytucji, wcześniejszym pomyśle zmiany ordynacji wyborczej na okręgi jednomandatowe czy też pomyśle zmiany konstytucyjnych uprawnień premiera i prezydenta. Pomijam już problem, że zmiany instytucjonalne same w sobie nie gwarantują rozwiązania problemów. Często za to powodują nowe kłopoty, być może poważniejsze od tych, na które miały być lekarstwem. Ważniejsze jest co innego. Poważne zmiany konstytucji niosące ze sobą także trudne do przewidzenia następstwa nie powinny być rezultatem wyłącznie decyzji elit, choć formalnie wystarcza większość dwóch trzecich w Sejmie. Powinny być poprzedzone procesem politycznym zakończonym referendum. Konstytucja jest fundamentem demokracji, nie powinna być narażana na podważenie legitymizacji, kiedy na przykład okaże się, że znaczna część elektoratu nie znajdzie reprezentacji w wyborach przeprowadzonych wedle ordynacji większościowej i nie jest gotowa się z tym pogodzić. Wystarczy przypomnieć, co działo się po wyborach w 1993 roku, kiedy jedna trzecia elektoratu nie znalazła swoich przedstawicieli w Sejmie. Po czterech latach nastąpiła korekta, ale w przy ordynacji większościowej taka korekta nigdy nie nastąpi. Odpowiedzialna polityka musi brać pod uwagę przygotowanie obywateli na konsekwencje poważnych zmian konstytucji, inaczej podważa fundamenty demokracji.

Przykład z innej sfery to - bądź co bądź zasadniczy - projekt zrównania podatków w myśl formuły 3 x 15, stanowiącej sedno kampanii wyborczej PO w 2005 roku. Co się potem stało z tym 3 x 15? Dlaczego ten pomysł wyparował? Tu nie chodzi nawet o to, że w zmienionej sytuacji gospodarczej pewne pomysły są nieaktualne bądź o to, że trudno pomysł 3 x 15 zrealizować w koalicji z PSL. Chodzi o to, że PO nieustannie zapomina o własnych pomysłach. Jeśli 3 x 15 był jakimś sztandarowym projektem, to przynajmniej powinno się nad nim popracować. Ale takiej pracy nie widać, stąd dominujące wrażenie miałkości tej partii. A co za tym idzie, oddanie inicjatywy mediom. Bo media zagospodarowują tę pustkę: skoro nie ma poważnych debat ani poważnych projektów, dziennikarze wymyślają "poważne tematy" na poczekaniu.



PO zaniechała nawet tej sfery działań, w których temu środowisku niewątpliwie nie brakuje kompetencji. Nie dokończyła ustawy reprywatyzacyjnej. To jest kwestia fundamentu - brak uregulowania stosunków własności zawsze będzie ciążyć. Kolejne rządy nie były w stanie tego z różnych powodów zrobić, Platforma też to zapowiadała, ale na zapowiedziach się skończyło. PO nie dokończyła też prywatyzacji. Tymczasem wydawało się, że w wypadku Platformy jest to sprawa absolutnie oczywista. W niezliczonych publicznych wypowiedziach jej liderzy dawali temu wyraz. Ostatnio omawiane przez rząd projekty prywatyzacyjne to rezultaty presji okoliczności mające charakter wymuszonego doraźnego działania.

Brak politycznej konkurencji

Pozostaje oczywiście pytanie: "Dlaczego po dwóch latach rządów PO ma wciąż tak wysokie notowania?". Zacznę od tego, że PO - podobnie jak wcześniej PiS - odcina kupony od inwestycji, które poczynili ich poprzednicy. Cztery reformy AWS stworzyły stabilny fundament na tyle, na ile w Polsce w ogóle można go stworzyć. Jeżeli tego fundamentu nadmiernie się nie psuje, to jest to kapitał, z którego można żyć.

Drugim zasadniczym atutem jest straszak w postaci PiS i "strasznych Kaczyńskich". To niewątpliwie nadal działa: Jarosław Kaczyński na początku roku rzucił co prawda hasło zmiany tego wizerunku, ale za tym hasłem nie poszły żadne realne działania. PiS jest zresztą w trudnej sytuacji, ponieważ hasła i program, pod którymi szło do wyborów w 2005 roku, po części zostały zrealizowane, powstały nowe instytucje, ale styl władzy, styl jej sprawowania czy sposób komunikowania się ze społeczeństwem rozmijały się z wrażliwością Polaków. Poza tym z PiS odeszła znaczna grupa polityków, którzy mogli być wsparciem politycznym, jeśli chodzi o jakiegoś rodzaju elektorat centrowy, co jest niewątpliwą stratą. Nie widać nowego otwarcia. Jednocześnie grupa przywódcza PiS nie ma pomysłu, jak na razie, na kampanię wyborczą do parlamentu, nie mówiąc już o kampanii prezydenckiej. SLD z kolei nie ma szczęścia do przywódców: ani Olejniczak, ani Napieralski nie spełnili pokładanych w nich początkowo dużych nadziei. To nie są liderzy, dzięki którym SLD mógłby osiągnąć w wyborach poparcie, które wynika z dzisiejszej mapy preferencji partyjnych, czyli około 20 procent głosów.



Z kolei SD to jedna wielka zagadka - o tej partii nie potrafię powiedzieć niczego poza tym, że ma jakiś majątek i musi się dostosować do regulacji ustawowych. Paweł Piskorski w połączeniu z Andrzejem Olechowskim żadnej nowej jakości nie tworzą. To nie jest nic nowego: tematy, które poruszają Piskorski z Olechowskim są obecne w polskim życiu politycznym od bardzo dawna i w nikim nie wzbudzają już zainteresowania. Konkurencja dla PO jest więc bardzo słaba. Być może wynika to z głębszych czynników: kariera polityczna jest w Polsce mało atrakcyjna, a dopływ talentów zablokowany. Nie dlatego, że nie można się zgłosić do partii, tylko dlatego że forma funkcjonowania polityki w polskiej przestrzeni publicznej raczej zniechęca do brania w niej udziału. Ta degeneracja dyskursu publicznego jest zresztą zjawiskiem nowym. Oczywiście dyskurs polityczny zawsze był brutalny. Jednak mniej więcej do roku 2005 ta brutalność ograniczała się do ataków na pomysły polityczne konkurentów, a jeśli krytykowano brutalnie polityków, dotyczyło to głównie ich roli politycznych. Natomiast po roku 2005 zaczęto lubować się w atakach mających wyłącznie charakter osobisty, uderzających w godność. To wydaje mi się czymś bardzo niepokojącym, czymś, co zniechęca nie tylko do udziału, ale nawet do śledzenia życia politycznego. Bo polityka naprawdę zaczęła być obrzydliwa.

Nie chciałbym jednak być wyłącznie pesymistą. Niewątpliwą wartością z punktu widzenia polskiej demokracji jest to, że mamy co najmniej dwa podmioty polityczne, które postrzegają się jako partie polityczne z prawdziwego zdarzenia i cieszą się znaczącym poparciem - nie rzędu 10 - 12 procent, ale co najmniej 20 - 30. To jest niewątpliwe dobre. Naturalne myślenie o partiach w Polsce było do niedawna takie, że niemal wszystkie jutro się rozpadną i znikną. Nic w tym dziwnego: w końcu rzeczywiście rozpadały się i znikały. Dziś możemy myśleć o czymś więcej niż tylko o przetrwaniu partii: o tym, na ile udana będzie sukcesja po Jarosławie Kaczyńskim i po Donaldzie Tusku. I czy ta sukcesja będzie wsparta nowymi pomysłami politycznymi, które zapewnią obu partiom znaczącą pozycję w dłuższym okresie. Jeśli tak będzie, oznacza to, że mimo wszystko mamy w Polsce całkiem przyzwoite życie polityczne.

Tadeusz Szawiel

p

*Tadeusz Szawiel, ur. 1950, socjolog, pracownik Instytutu Socjologii UW. Zajmuje się socjologią polityki, socjologią religii, a także badaniem instytucji społeczeństwa obywatelskiego. Opublikował m.in. (wspólnie z M. Grabowską) książkę "Budowanie demokracji: podziały społeczne, partie polityczne i społeczeństwo obywatelskie w postkomunistycznej Polsce" (2001). W "Europie" nr 194 z 22 grudnia 2007 roku opublikowaliśmy zapis debaty z jego udziałem "Woja religii z nowoczesnością?".