Zdaniem naszego dzisiejszego rozmówcy, znanego ekonomisty i byłego kremlowskiego doradcy Andrieja Iłłarionowa, kryzys pokazał przede wszystkim, że cała "modernizacja" z czasów Putina była wielką propagandową fikcją. Nie dokonano bowiem tego, co stanowi sedno wszelkich modernizacyjnych procesów: reformy instytucji politycznych i gospodarczych mających bezpośredni wpływ na życie społeczne. Stopa życiowa wprawdzie znacząco wzrosła, ale w sferze instytucjonalnej następuje raczej regres, który bardzo boleśnie zemści się w przyszłości. Państwo stało się domeną zorganizowanych grup byłych przestępców i byłych funkcjonariuszy sił specjalnych. Ta swoista elita przy pomocy armii posłusznych urzędników trzyma w swoim ręku większość zasobów kraju i rozporządza nimi wedle własnego uznania. Życie publiczne charakteryzuje całkowity brak reguł - prawo stało się martwą literą w sytuacji, gdy jego przepisy nie obowiązują uprzywilejowanych grup związanych z władzą. Jakiś rodzaj "modernizacji" - zauważa Iłłarionow - dokonuje się jedynie w sferze prywatnej działalności obywateli, którzy coraz lepiej przyswajają zachodnie normy i wzorce. Oni także jednak czują na plecach oddech pazernej pseudoelity pragnącej kontrolować wszystkie aspekty rzeczywistości.

Reklama

p

Filip Memches: Czy kryzys ekonomiczny doprowadził do klęski putinowskiego modelu modernizacji?
Andriej Iłłarionow*: Mam poważne zastrzeżenia co do zastosowania terminu "modernizacja" wobec ustroju społeczno-politycznego i częściowo gospodarczego, jaki ukształtował się u nas w ciągu ostatnich 10 lat. Gdybym już miał ten porządek jakoś określić, użyłbym hasła "siłowicy". Jeśli modernizacja oznacza rozwój od archaiczności do nowoczesności, to w przypadku Rosji mamy proces odwrotny.

To brzmi jak poważne uproszczenie. Wystarczy pojechać do Moskwy czy Sankt Petersburga, by się przekonać, że Rosjanie chcą naśladować zachodni styl życia, a nie zamykać się w tradycjonalistycznej autarkii.
Zgoda. Modernizacja dokonuje się w tych sferach życia, które pozostają w miarę niezależne od państwa - tam, gdzie sektor prywatny zajmuje się tym, czym powinien się zajmować, czyli przystosowaniem Rosji do wymagań krajowego i światowego rynku, usprawnianiem mechanizmów wymiany towarów i usług, tworzeniem nowych technologii. Tam dokonuje się modernizacja nie tylko gospodarcza, technologiczna i naukowa, ale także ta polegająca na powstawaniu społeczeństwa obywatelskiego. Natomiast w sektorze państwowym, a więc w tej części sfery publicznej, w której działa obecny reżim polityczny, mamy do czynienia z degradacją nowoczesnych instytucji do poziomu jakichś archaicznych struktur.

Reklama

To oznacza dwie możliwości: albo Rosja cofa się w hybrydalną, carsko-komunistyczną przeszłość, albo wypracowuje jakiś własny specyficzny model nowoczesnego autorytaryzmu, sprawiający jedynie wrażenie powrotu do przeszłości.
Istotą tego modelu jest symbioza "siłowików", ludzi trenowanych i wychowanych przez państwo do używania przemocy wobec obywateli z jawnymi bandytami, którzy również odruchowo używają przemocy wobec obywateli, tyle że bez legitymacji państwa. Doszło do spotkania "siłowików" działających w ramach prawa z "siłowikami" stojącymi poza prawem. Mamy więc u władzy grupę ludzi, których łączy stosowanie przemocy do osiągania celów politycznych i ekonomicznych. Dla nazwania tego zjawiska trzeba posłużyć się trudnym do przetłumaczenia na inne języki słowem "bezpredieł". To nie jest zwykła anarchia czy pospolity bandytyzm. To coś więcej: bezprawie polegające na tym, że jednych obowiązuje prawo, a innych nie. W społeczeństwach feudalnych rozmaite warstwy społeczne miały różne prawa, ale każdy człowiek wiedział, co mu wolno, a czego nie. W dzisiejszym społeczeństwie rosyjskim nikt tego nie wie. Zakres praw określa wojna wszystkich ze wszystkimi. Ktoś, kto dzisiaj jest oligarchą, jutro może być już więźniem lub emigrantem pozbawionym swojej własności.

Powiedział pan, że modernizacja w Rosji ma miejsce w niezależnym od państwa sektorze prywatnym. Ale czy "siłowicy" mogą jakąkolwiek sferę pozostawić poza swoją kontrolą?
Obserwujemy oczywiście inwazję nie tyle państwa jako takiego, co mafijno-siłowych grup korzystających z państwowych zasobów na prywatne struktury - partie polityczne, przedsiębiorstwa, media, ośrodki naukowe czy instytucje religijne. W przypadku tych ostatnich mamy do czynienia z dyskryminacją tak zwanych "religii nietradycyjnych", do których w Rosji zalicza się m.in. katolicyzm.

Przedstawia pan jednostronny, ponury obraz Rosji. W świecie jednak dość mocno ugruntowało się przekonanie, że Władimir Putin próbował wprowadzić specyficzny, uwarunkowany czynnikami lokalnymi wariant autorytarnej modernizacji.
W okresie prezydentury Putina podwoiła się stopa życiowa Rosjan. Każdy pozbawiony uprzedzeń obserwator musi dostrzec istotne zmiany, jakie w ciągu minionej dekady przeorały oblicza rosyjskich miast. Liczba samochodów osobowych na tysiąc mieszkańców wzrosła czterokrotnie. Widać zmiany, gdy chodzi o posiadanie mieszkań, domów czy działek. Rosjanie zaczęli masowo podróżować po świecie. I nie chodzi tu o oligarchów, którzy są wdzięcznym tematem dla zachodnich mediów, lecz o zwykłych obywateli. Takiej koniunktury w dziejach Rosji jeszcze nie było. Ten fakt w istotny sposób decyduje o wizerunku kraju poza jego granicami. Ale jest jeszcze coś. Generalnie we wszystkich krajach Zachodu wzrost gospodarczy traktuje się jako efekt wysiłku polityków, biznesu, społeczeństwa. Przyjmuje się, że dotyczy to także reszty świata. Tymczasem są kraje, które osiągają bogactwo nie dzięki pracy swoich obywateli czy innowacjom technologicznym, lecz w postaci renty uzyskiwanej z monopolu na unikalne surowce. Wkład renty w podnoszenie stopy życiowej okazuje się w takim przypadku najbardziej znaczący. I tak też było z Rosją. Kiedy w ten sposób bogacą się małe kraje, chociażby Kuwejt czy Wenezuela, nikomu nawet do głowy nie przychodzi myśl, że zawdzięczają one swoje bogactwo pracy ich mieszkańców. Natomiast Rosja jest traktowana, z całą swoją specyfiką historyczno-kulturową, jako część Zachodu. I na tym właśnie polega błąd psychologiczny, który nie pozwala dostrzec prawdziwych przyczyn rosyjskiej koniunktury. Bo modernizacja pojmowana jest najczęściej w kategoriach ekonomicznych, jako podniesienie poziomu życia obywateli.

Reklama

Z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba - zarówno w Rosji, jak i na Zachodzie - to chyba nie jest błędne przeświadczenie?
Ale bardziej trafne określenie modernizacji, jakie spotykamy w naukach społecznych i politycznych, dotyczy jakościowej zmiany funkcjonowania instytucji. Wtedy modernizacja będzie też oznaczać równość obywateli wobec prawa, niezawisłość sądów, trójpodział władz, podporządkowanie wojska i organów siłowych cywilnym władzom państwa, wolne media i wolną konkurencję gospodarczą. Są to elementy będące gwarancją osobistych i politycznych praw i swobód obywateli. Taka formuła modernizacji nie pasuje do Rosji. Przykład Zachodu pokazuje, że w ślad za bogaceniem się społeczeństw następuje także modernizacja instytucji politycznych i obywatelskich. To zachodni paradygmat myślenia o polityce, który przyjął się w wielu byłych krajach komunistycznych. Ale w Rosji on się nie sprawdza.

Jako ekonomiczny doradca Putina przez pierwsze 5 lat jego urzędowania firmował pan politykę Kremla.
Pierwsze dwa lata prezydentury Putina to czas wielkich reform gospodarczych: obniżenia i spłaszczenia podatków, wprowadzenia kodeksu pracy i kodeksu ziemskiego, reformy systemu emerytalnego oraz częściowo służby zdrowia i edukacji. Chociaż wszystkie te reformy miały swoje plusy i minusy, to jednak słusznie odbierano je jako krok ku modernizacji instytucji ekonomicznych. Ale ten etap zakończył się w roku 2003, wraz z atakiem na Jukos, wsadzeniem do więzienia Płatona Lebiediewa i Michaiła Chodorkowskiego oraz kolejnymi podobnymi wydarzeniami. Od tamtej pory minęło 6 lat, ale niektórym dziennikarzom, których pamięć historyczna jest nawet całkiem niezła, zdarza się do dziś twierdzić, że Kreml przypuszczalnie nadal coś w kierunku modernizacji robi, jednak umknęło to ich uwadze, więc tego nie odnotowali...

Kiedy mówi pan o nieprzetłumaczalnym słowie "bezpredieł" i fałszywym zachodnim postrzeganiu rosyjskiej koniunktury, przychodzi mi na myśl tradycyjna niemożność zrozumienia przez ludzi Zachodu ponadczasowego rdzenia rosyjskiej polityki. Może rządy "siłowików" to w istocie nieprzezwyciężalne dziedzictwo opryczniny? Może Rosja nigdy nie stanie się demokratycznym krajem na modłę zachodnią? Aleksander Kiereński tego nie pojmował i został w roku 1917 obalony. Z kolei Borys Jelcyn być może to pojął i dlatego w roku 1999 płynnie przekazał władzę autorytarnemu następcy.
W dziejach każdego kraju można znaleźć mroczne karty. Znamy przypadki przodujących pod względem demokracji krajów o kwitnącej kulturze, które nagle cofały się do najciemniejszych etapów historii ludzkości. Weźmy Niemcy, kraj będący dla Polaków dziś i w przeszłości wzorem nowoczesnego rozwoju. Tymczasem w latach 30. XX wieku w Niemczech przy przyzwoitym wzroście gospodarczym nastąpiła potworna degradacja instytucji politycznych i społecznych. Pod pewnymi względami obecny przypadek Rosji przypomina tamtą sytuację. Na razie szczęśliwie nie doszliśmy do takiego etapu, do jakiego Niemcy doszli w roku 1939, ale jesteśmy być może na etapie roku 1938, czyli konferencji w Monachium. Świadczy to o jednym: w obu potężnych krajach europejskich - w Niemczech w latach 30., a w Rosji teraz - można zauważyć obecność elementów archaiczności i narzuconych z zewnątrz elementów nowoczesności. Te elementy nieustannie się ze sobą ścierają. Zadaniem narodu rosyjskiego jest zahamowanie politycznej degradacji własnego kraju.

Tyle że w wielu rosyjskich środowiskach opiniotwórczych może to uchodzić za narzucanie społeczeństwu niezgodnych z historyczno-kulturowymi uwarunkowaniami rozwiązań z importu. Pan jako prozachodni liberał bywa oskarżany o służenie wrogom Rosji. Z tego może płynąć wniosek, że pańskie postulaty napotkają na opór nie tylko kremlowskiej elity, ale i społeczeństwa, którego większość może i nie popiera z entuzjazmem obecnego obozu władzy, ale alternatywy dla niego na razie nie dostrzega.
Jak pan widzi, dyskusje między słowianofilami a zapadnikami znajdują swoją kontynuację także w dzisiejszej polityce rosyjskiej. Istota sporu się nie zmienia, pojawiają się tylko jego nowi uczestnicy, nowe argumenty i kontrargumenty. W roku 1945 w Niemczech doszło do gwałtownej westernizacji - narzucenia zachodniego modelu państwa, gospodarki i społeczeństwa. Przypomnijmy, że to narzucenie dokonało się za pośrednictwem zbrojnych działań państw okupacyjnych. Mam nadzieję, że takie mechanizmy nie okażą się konieczne w przypadku Rosji. Tym niemniej historia świata skłania nas do brania pod uwagę rozmaitych wariantów przebiegu westernizacji.

W czerwcu tego roku alarmował pan, że może dojść do powtórki zeszłorocznych działań wojennych między Rosją a Gruzją. Czy takie niebezpieczeństwo wciąż jest realne?
W mojej wypowiedzi chodziło o to, że po 6 lipca, czyli po zakończeniu manewrów armii rosyjskiej na Kaukazie, wzrasta ryzyko powrotu do intensywnego stadium wojny rosyjsko-gruzińskiej. Nadal tę opinię podtrzymuję. Zwłaszcza że nie mija się ona z prawdą. Każdy obiektywny obserwator mógł w ostatnim czasie zauważyć gwałtowne zaostrzenie stosunków rosyjsko-gruzińskich. Pojawiło się mnóstwo agresywnych komunikatów ze strony rosyjskich polityków i wojskowych zapowiadających ingerencję w wewnętrzne sprawy Gruzji.

Po co Kremlowi to demonstracyjne prężenie muskułów, skoro Gruzja właściwie stoi na straconej pozycji? Trudno się spodziewać, że Zachód udzieli jej pomocy.
W Rosji polityka zagraniczna w tym przypadku ściśle wiąże się z polityką wewnętrzną. Nie jest przecież tajemnicą, że pewne cele werbalnego ataku w skali międzynarodowej są wybierane nie po to, by później zaatakować je fizycznie, ale żeby kontrolować własnych obywateli. Rozbudzanie nastrojów nacjonalistycznych, nienawiści do takich narodów jak Gruzini, Estończycy, Łotysze, Litwini, Ukraińcy czy Polacy jest jednym z najbardziej skutecznych sposobów sprawowania kontroli nad społeczeństwem rosyjskim.

p

*Andriej Iłłarionow, ur. 1961, rosyjski liberalny ekonomista, obecnie ekspert w waszyngtońskim Cato Institute. W latach 90. pracował dla rządów Jegora Gajdara i Wiktora Czernomyrdina. Od 2000 do 2005 roku był głównym doradcą ekonomicznym prezydenta Władimira Putina oraz jego osobistym przedstawicielem przy grupie G8. Zrezygnował z tych stanowisk w proteście przeciwko zaostrzeniu politycznego kursu Kremla. W późniejszym okresie stał się ostrym krytykiem rosyjskich władz - wielokrotnie kwestionował np. oficjalną wersję wydarzeń na Kaukazie w sierpniu 2008 roku.