Gdy myślę o drugiej wojnie światowej, przychodzi mi na myśl wiele scen z filmów. W czasach mojego dzieciństwa i młodości był to przecież jeden z głównych tematów kultury masowej.

Jedną z takich scen, poza łapankami, ulicznymi bitwami z czasów Powstania Warszawskiego, atakami partyzantów na niemiecki pociąg czy szarżą ułanów na czołgi z "Lotnej" Wajdy, jest mały fragmencik z "Eroiki" Andrzeja Munka. Oto bohater pierwszej części, Dzidziuś Górkiewicz grany przez Edwarda Dziewońskiego, dociera do swojego domu. Trwa powstanie, ale Dzidziuś mieszka pod Warszawą, tam nic się nie dzieje, choć słychać odgłosy eksplozji. Jego żona beztrosko wyleguje się w ogródku przed domem na leżaku. Jest ciepły sierpień.

Reklama

Idylla i płonąca Warszawa

Tę scenkę dedykowałbym skądinąd tym wszystkim, którzy w metaforycznej karuzeli kręcącej się przed gettem, wykorzystanej poetycko przez Czesława Miłosza, a ponoć prawdziwej, dopatrują się koronnego dowodu na obojętność Polaków na los Żydów. Tu już przecież nie Żydzi giną zaledwie parę kilometrów dalej, ale Polacy. A jednak inni Polacy szukają małej stabilizacji i nawet zapach dymu im w tym nie przeszkadza. Szukają - może z cyniczną pustką w głowie, a może w rozpaczliwej nadziei na uspokojenie.

Reklama

Ta filmowa scenka wywoływała zawsze dyskusje w moim rodzinnym domu. Mój ojciec, generalnie raczej przywiązany do wersji historii "ku pokrzepieniu serc", nie nazywał jej bynajmniej niewiarygodną. Przeciwnie, uznawał ją za prawdziwą. On, zasypany jako dziecko wraz ze swą matką w piwnicy kamienicy na warszawskim Czerniakowie, widział w niej dowód na haniebną słabość Polaków wokół Warszawy, tych, "którym się upiekło" podczas powstania. Tak się złożyło, że te uwagi były wymierzone w moją mamę, bo ona, skądinąd warszawianka z dziada pradziada, mieszkała podczas wojny we Włochach, wtedy poza miastem. I też jako dziecko oglądała płonącą Warszawę z daleka, jak bohaterowie pierwszej części "Eroiki". Nic mi nie wiadomo, aby leżały sobie z matką na leżakach w ciepłe dni. Prawdę mówiąc, wątpię, by było to możliwe - jej ojciec, a mój dziadek, zginął w 1939 roku, a one były ubogimi, przerażonymi kobietami. Ale dla ojca ten spokój podwarszawskich osiedli to była jakaś wina. Nigdy się z tym nie pogodził.

Przeciw mitologii i dydaktyce

Przypomniało mi się to nagle, kiedy trafiłem w internecie na esej Jarosława Kurskiego, wicenaczelnego "Gazety Wyborczej", poświęcony II wojnie światowej. Kurski odpowiedział na prośbę dyrektora Narodowego Centrum Kultury Krzysztofa Dudka, który namówił naczelnych głównych dzienników na swoje wokółwojenne refleksje. Znaczna część jego tekstu to ciekawa opowieść o własnej świadomości historycznej. Jest o czym pisać, to dokładnie mój rówieśnik, a więc człowiek, który wychował się jeszcze w cieniu wojny, obecnej przez lata mocno i w kulturze wysokiej, i masowej. Zarazem syn lwowskiej rodziny, który przerzucony w poniemieckie krajobrazy Gdańska miał szczególnie dużo okazji, aby dotknąć złożoności i niejednoznaczności ludzkich losów. To, co pisze o swoich wspomnieniach i doznaniach, jest bardzo prawdziwe.

Reklama

Wszakże cały tekst podporządkowany jest jednej myśli. Pojawia się najpierw pretensja do polskiej szkoły, że ulegała dydaktyzmowi, który „obsadzał Polaków w dwóch tylko rolach: bohatera i ofiary”. Potem polemika z gospodarzem tej debaty. "Dyrektor Krzysztof Dudek pisze o <dumnym oporze narodu polskiego wobec niszczących go sił> w latach 1939-1989. Wzniosłe i piękne słowa, ale ile w nich prawdy? Ile urzędowej dydaktyki? Ile czystej mitologii?".

Dalej Kurski wykłada istotę swojego poglądu: "Czyż można mówić o dumnym oporze narodu polskiego? Im dłużej żyję, z tym większą mocą ogarniają mnie wątpliwości i dochodzi do głosu pesymistyczne przekonanie, że naród w swej masie chciał zawsze przede wszystkim przeżyć. Tak było w czasie okupacji niemieckiej, i tak było w czasie PRL-u, właściwie tak było zawsze".

Rozbieranie ludzkiej pamięci

Ta uwaga nie odnosi się, jak widać, tylko do doświadczenia wojennego. Zostaje przywołany osamotniony Józef Piłsudski kołaczący ze swymi legionistami do serc Polaków w roku 1914 (poczucie tego osamotnienia było potem znakomitym tworzywem pokus antydemokratycznych - naród nie sprostał). Gdzieś w tle majaczą lata 80., gdy najpierw była "Solidarność" złożona z 10 milionów, a skończyło się w stanie wojennym na garstce konspiratorów i nieco większej grupie osób wspomagających biegających na manifestacje czy płacących składki.

czytaj dalej



Trudno tej uwagi nie zrozumieć. Zawsze byłem zwolennikiem rozbierania historii na czynniki pierwsze, przekładania jej na nieskończoną liczbę indywidualnych ludzkich doświadczeń. W tych doświadczeniach jest zapewne i klimat dziwnej idylli w pobliżu płonącej Warszawy, i praktyczna, choć nie polityczna, kolaboracja, moim zdaniem nawet bardziej masowa, niż zachowała ją ludzka pamięć. I przypadki szmalcownictwa, i zwykłego przystosowania się. I bandytyzm jednych Polaków wymierzony w innych Polaków, i mnóstwo innych zachowań niepięknych lub niebudujących, a głęboko wpisanych w naturę człowieka. Jeśli chcemy je poznać, znajdziemy odpowiednie książki, wystarczy sięgnąć choćby po wspomnienia lekarza z Zamojszczyzny Zygmunta Klukowskiego. To wszystko składało się na wojnę. Warto o tym rozmawiać, warto opisywać w książkach. Choć z upływem czasu będziemy coraz bardziej bezradnie stawać wobec pytania o typowość poszczególnych zdarzeń. O procenty, o liczby.

To jednak, że Polacy nie składali się z samych bohaterów, możemy zawyrokować już dziś. Armia Krajowa to około 380 tysięcy ludzi w apogeum jej działań. Gdy doliczyć rodziny, na ogół wiedzące, co robią ich znikający z domu na długie godziny bliscy, a narażone na straszne represje, będzie może kilka milionów. Razem z żołnierzami innych mniejszych formacji, z wojskiem walczącym na różnych frontach drugiej wojny jeszcze więcej, ale ciągle nie większość. Tylko jakie stąd wyciągnąć wnioski?

Mity, ale nie do końca

Nie do końca ma rację Kurski, pisząc o dominującej wśród Polaków mitologii. Czy propagowała ją szkoła? W szkole rzadko rozmawia się o indywidualnych ludzkich losach, operuje się uogólnieniami, ale nie ma dowodów na to, że polscy nauczyciele jakoś szczególnie upiększają przeszłość, czyniąc z nas naród bez skazy. Z pewnością na akademiach ku czci, ale czy na lekcjach? Nie ma dowodów tym bardziej, że nawet polska popkultura operowała tego typu kalkami tylko do pewnego stopnia.

Pomińmy już dzieła celowo "antybohaterskie", jak przywoływana już "Eroika", ale wystarczy obejrzeć "Nieznajomych z pociągu" Kawalerowicza, aby przekonać się, że obraz Polaków z czasów drugiej wojny daleki był od lukrowanego portreciku. Ba, nie malował go również popularny serial z lat 70. "Polskie drogi", który z pewnością miał wpływ na postrzeganie wojny przez moje i Kurskiego pokolenie. Politycznie tendencyjny (prawdziwy Polak, aby walczyć, musi wstąpić do komunistycznej Gwardii Ludowej) próbował jednak oddać okupacyjne realia i tu akurat dbał o pewną równowagę. Jeśli ekscytowaliśmy się niedawno książką Barbary Engelking "Szanowny panie gestapo" o fenomenie dość masowych donosów wysyłanych przez Polaków po to, aby pogrążyć innych Polaków, sąsiadów z jednej klatki, to zjawisko pokazano nam już wtedy, w tym skądinąd nie nadmiernie ambitnym serialu. Obok akademii ku czci.

To prawda, mamy do czynienia z fenomenem uznawania walki z Niemcami za powszechną i masową - ujawnił to ostatnio sondaż zorganizowany przez Muzeum Drugiej Wojny Światowej, a nagłośniony właśnie przez "Wyborczą". Pomijając jednak zwykły brak refleksji przy takich odpowiedziach, pytanie, co Polacy rozumieją przez powszechność. Czy absurdalne założenie, że walczyli nieomal wszyscy. Czy zjawisko względnie masowego ruchu oporu, z którym każdy mógł się spotkać. Bo konspirować mógł na przykład jeden z sąsiadów niejako "za całą klatkę" (myślę tu kategoriami dużego miasta, prowincja to oczywiście jeszcze inne zjawisko).

Ale nawet jeśli Polacy przesadzają w opisie realiów, pytanie, czy przesadza dyrektor Krzysztof Dudek, pisząc o "dumnym oporze narodu". Moim zdaniem nie.

Jak mierzyć dokonania narodu?

Co oznacza przypisywanie takich czy innych zdarzeń, czynów, osiągnięć, tytułów do chwały narodowi? Czy zdanie "Polacy wywołali powstanie styczniowe" jest prawdziwe? Skoro walczyła mniejszość, chłopi byli jej wystąpieniu w wielu rejonach obojętni, nawet niechętni, a z drugiej strony masa Polaków służyła w rosyjskim wojsku czy pracowała w rosyjskiej administracji.

Moim zdaniem tak. Nawet najbardziej masowe, już XX-wieczne zjawiska typu wojna, rewolucja, powstanie są prawie zawsze dziełem mniejszości. Aby je przypisać narodowi, trzeba sprawdzić dwie rzeczy: czy większość nie była im wyraźnie przeciwna i czy po fakcie zapanował wokół nich jakiś rodzaj konsensusu. W przypadku powstania styczniowego odpowiedź na pierwsze w tych pytań będzie skądinąd trudna. W przypadku drugiej wojny odpowiedź pierwsza brzmi jednak "nie". Druga - zdecydowanie "tak". To możemy wyłowić z najbardziej niejednoznacznych opisów tamtej rzeczywistości. Z relacji, wspomnień, z ludzkiej pamięci.

Moje kryteria są arbitralne, ale jeśli ich nie zastosujemy, nie będziemy mogli w ogóle rozmawiać o narodach jako sile sprawczej historii. Ani o ich osiągnięciach, ani o ich winach. To różnica w metodzie, ale tak naprawdę w opisie świata.

Strzelanie z brylantów, udział chłopów

W przypadku drugiej wojny mamy dodatkowe powody, aby używać takich określeń jak "dumny opór narodu". Po pierwsze masowy udział elit. Kurski jako człowiek sceptyczny wobec decyzji o wywołaniu Powstania Warszawskiego (nie wartościuję tego) zna przecież świetnie skalę zjawiska. Wie o całych klasach maturalnych dobrych szkół, które zabrała potem w różny sposób wojna. To coś, co poeta nazwał "strzelaniem z brylantów". Można różnie oceniać bilans, uznać go nawet za katastrofę. Ale choćby się do tego podchodziło krytycznie, trudno negować, że coś takiego miało miejsce.



Ale jest i zjawisko odwrotne - gigantycznego wojennego zaangażowania nowych warstw społecznych, które w XIX wieku nie identyfikowały się z polskością. Chłopski charakter partyzanckich oddziałów AK to przecież wielki sukces pedagogiczny II Rzeczpospolitej, mimo jej nie całkiem demokratycznego w sensie politycznym i w sensie społecznym charakteru. Sukces niezbyt przeze mnie lubianego Piłsudskiego, nawet jeśli w 1914 roku był osamotniony. Mitologia często jednak daje efekty.

Poniekąd finałem tego nowego trendu było to, co zdarzyło się po wojnie. Fakt, że na czele politycznego oporu przeciw komunistom stanęli na moment ludowcy, z całym swoim pragmatyzmem, ale i z patosem daremnych protestów, jest dla mnie więcej niż symboliczny. Oczywiście PSL było przez moment czymś więcej niż ruchem chłopskim, tak jak "Solidarność" była czymś więcej niż związkiem zawodowym. Ale na czele stali chłopscy politycy. Łamiący stereotypy chytrych gospodarzy patrzących tylko własnej miedzy.

Gdy czytam o jednym z posłów PSL chwytanym w 1950 roku podczas przekraczania granicy, gdy próbował wywieźć AK-owskie archiwum (nikt tego notabene dokładnie nie zbadał), myślę sobie, jak bardzo Polska się zmieniała. Jak bardzo przestała być krajem tylko ułańsko-dworkowej tradycji - jeszcze przed przemieleniem przez komunizm.

Dlaczego nie powiedzieć "niezłomny"?

Można postawić inne pytanie, którego Kurski zresztą akurat nie stawia. Czy opór byłby równie silny, a społeczeństwo równie mocno nachylone ku sprzyjaniu mu, gdyby polityka Niemców była mniej brutalna, bardziej nastawiona na "dziel i rządź", a nie na wytwarzanie w Polakach poczucia zaszczutych zwierząt. Tego sprawdzić się nie da. Dałbym jednak naiwny przykład - jeśli w dziesiątkach współczesnych filmów emocjonujemy się losem bohaterów ratujących siebie i bliźnich w obliczu zagrożenia życia (przez gangsterów albo nadlatującą kometę), to i w przypadku wojennych doświadczeń Polaków jest co opiewać, czym się chwalić. Wobec obezwładniającego niebezpieczeństwa też można zachowywać się różnie. Reagować rezygnacją, kluczeniem, próbą schowania się w mysią dziurę. W Polakach przy całym zróżnicowaniu ich postaw znajduję więcej zadziorności, przekory i, jednak nie bójmy się tego słowa, heroizmu.

Mam wrażenie, że różnica między nami, Jarku, nie polega na opisie zdarzeń, a na słowach. Słowach bardzo jednak ważnych. Warto, abyś pamiętał, że to, co dla ciebie jest wyrazem wątpliwości, sferą niejednoznaczności i rozterek, inni odbierają jako nową prawdę - prostą i zrytualizowaną. Czytałem internetowe debaty na temat Twojego artykułu. Jak zwykle klasyczna polaryzacja. Z jednej strony ci, co uznają tego typu publikacje za wyraz knowań "antynarodowej <Wyborczej>". Z drugiej wszakże ci, którzy widzą w Twoich przemyśleniach nowe objawienie. Polacy nie mają się czym chwalić. Powinni się wstydzić.

Twoja myśl ginie ostatecznie w groteskowych targach o liczby. Ile powinno walczyć, zginąć, abyśmy mogli być dumni? I to są już rozważania absurdalne. To nie prowadzi donikąd poza cynizmem lub zwątpieniem.

Dlaczego nie powiedzieć dobitnie o "niezłomnym oporze"? A potem dopiero mnożyć swoje "ale".