W dwa tygodnie po zamachach na nowojorskie World Trade Center z 11 września 2001 r. Hamid Karzaj porzucił swój emigracyjny dom w Kwecie w Pakistanie, wsiadł na motocykl i przedarł się na południe Afganistanu, by przekonywać Pasztunów do powstania przeciw talibom. Uzbrojony jedynie w telefon satelitarny, który dostał od CIA, zebrał garstkę ochotników, ale jego oddział został wkrótce otoczony przez islamistów. Karzaja uratował przed śmiercią desant amerykańskich komandosów z Navy SEALs, którzy wywieźli przyszłego prezydenta śmigłowcem do Pakistanu. Ale legenda o brawurowym rajdzie dotarła do afgańskich dolin. Po upadku talibów Karzaj w glorii bohatera został obrany przywódcą prowizorycznego parlamentu, a kilka miesięcy później objął stanowisko tymczasowego prezydenta kraju.

Reklama

Gdy w 2004 r. nastał czas pierwszych demokratycznych wyborów, cieszył się poparciem niemal wszystkich - od Amerykanów po Pasztunów, od lokalnych watażków po afgańskich absolwentów Oxfordu. Z łatwością zapewnił sobie głosy ponad połowy wyborców, bijąc na głowę wszystkich rywali, z których najsilniejszy zebrał trzy razy mniej kart niż on. "Nie znam nikogo, kto jest bardziej szanowany pośród społeczności międzynarodowej" - komplementowała go wówczas sekretarz stanu USA Condoleezza Rice.

Zachód pokładał w nim wielkie nadzieje. Dobrze wykształcony, świetnie mówiący po angielsku, zeuropeizowany, ale jednocześnie prawdziwy pasztuński arystokrata z krwi i kości, dobrze zorientowany w specyfice regionu. Od brytyjskiej królowej otrzymał tytuł szlachecki. Wydawał się idealnym kandydatem na ojca nowoczesnego Afganistanu. Po pięciu latach niewiele pozostało z tych nadziei. "Okazało się, że on robi wszystko po to, by pozostać przy władzy, a nie, by służyć interesom ludzi" - nie ukrywa rozgoryczenia Ikbal Ali Szarwand, student uniwersytetu w Kabulu.

Nie tylko przeciętni Afgańczycy mają już dość korupcji, nepotyzmu i braku perspektyw. Rządami Karzaja zmęczył się także Zachód. Przed sierpniowymi wyborami Karl Eikenberry, nowy ambasador USA w Kabulu, unikał kontaktów z prezydentem, fotografując się za to chętnie z jego głównymi rywalami: Ashrafem Ghanim i Abdullahem Abdullahem.

Reklama



Choć prezydent Afganistanu najprawdopodobniej zapewni sobie reelekcję, jego gwiazda gaśnie. "Karzaj rządzi 28-milionowym krajem w taki sposób, jak pasztuński przywódca klanowy włada kilkoma wioskami zagubionymi w jednej z afgańskich dolin" - mówi nam Daniel Korski, były doradca rządu w Kabulu. Króluje korupcja - zaczynając od najniższych szczebli słabej prowincjonalnej administracji po Pałac Prezydencki w Kabulu. W 2005 r. Transparency International umieściła Afganistan na 117. miejscu listy szeregującej państwa pod kątem uczciwości urzędników. Dziś jest piąty od końca (na 180 krajów). Powszechne łapówkarstwo paraliżuje rozwój kraju w nie mniejszym stopniu niż talibska insurekcja. Głównymi beneficjantami procederu są najbliżsi krewni Karzaja.

Starszy brat prezydenta, 54-letni Mahmoud, wyrósł na najpotężniejszego biznesmena w kraju. Przed 2001 r. był ledwie restauratorem w USA. Teraz posiada połowę udziałów w jedynym afgańskim przedstawicielstwie Toyoty (japońskie pikapy to ulubiona marka talibów), pokaźny pakiet akcji Banku Kabulskiego (największa instytucja finansowa pod Hindukuszem) i jedyną fabrykę cementu w kraju. Dzięki układom z władzami wszedł w posiadanie atrakcyjnych terenów budowlanych w stolicy, gdzie stawia ekskluzywne osiedla. Mahmoud stoi także na czele afgańskiej izby handlowej, której prawdziwe możliwości wielokrotnie przekraczają zwyczajowe kompetencje takich instytucji. Po Kabulu krąży nawet powiedzenie, że jeśli komuś zależy na dymisji ministra, powinien udać się do starszego Karzaja.

Reklama

Korzyści z pozycji Hamida czerpie też młodszy brat, 48-letni Ahmed Wali, który zasiada we władzach Kandaharu. Od lat oskarżany jest o autorytarny, a nawet mafijny styl zarządzania prowincją. Tajemnicą poliszynela jest to, że brat prezydenta czerpie zyski z przemytu heroiny na Zachód i ma pod swoją kuratelą zwykłych bandytów. Ale jest nietykalny, bo finansował kampanie prezydenckie brata. "Tracisz zaufanie, gdy powszechnie wiadomo, że twój rodzony brat to robi (handluje heroiną - red.) i zarabia na tym miliony dolarów" - atakował Karzaja jego główny rywal do urzędu prezydenta Abdullah Abdullah.



Podobnie myśli coraz więcej Afgańczyków. Po ośmiu latach prób budowania demokratycznych instytucji w Afganistanie, nad literą prawa wciąż zwyciężają klanowe więzi i codzienna pragmatyka. Hamid Karzaj osobiście wypuszcza z więzień ludzi, nawet tych, wobec których zebrano pokaźne dowody świadczące o zaangażowaniu w przemyt narkotyków czy terroryzm. Wystarczy, że ich zwolnienie przyniesie doraźne polityczne korzyści i przychylność jednego z lokalnych baronów. Nietykalni są także najbardziej skompromitowani watażkowie, jak Abdul Rashid Dostum, uzbecki komendant oskarżany o wymordowanie w 2001 r. 3 tys. talibskich jeńców. O tym kogo ramię sprawiedliwości dosięgnie lub ominie decydują chwilowe sojusze. 16 sierpnia po roku wygnania Dostum wrócił z Turcji do ojczyzny, by zapewnić Karzajowi poparcie Uzbeków w wyborach. W zamian za nietykalność.

Wszystko dlatego, że Karzaj nie ma politycznego zaplecza - by utrzymać choć odrobinę posłuchu musi nieustannie lawirować między Amerykanami, NATO, lokalnymi watażkami i wpływowymi urzędnikami własnej administracji. "Jego rządy byłyby silniejsze, gdyby mógł oprzeć się na lojalności swoich zwolenników zebranych w jedno ugrupowanie polityczne. W dłuższej perspektywie skorzystałby na tym także Afganistan. Ale to Karzaj był architektem takiego systemu. To była jego osobista decyzja, by nie zakładać własnej partii i rządzić w oparciu o ciągłe targi i negocjacje ze zwaśnionymi liderami" - mówi Daniel Korski. Dziś Karzaj zbiera żniwo takiej polityki - już cztery razy próbowano go zabić. Po stolicy porusza się tylko nocami w kawalkadzie nieoznakowanych opancerzonych aut.

Dla Afganistanu, w którym od 30 lat nieprzerwanie trwa wojna, to zła prognoza. Gdy pod koniec 2001 r. niedobitki talibów zostały wyparte do Pakistanu, wydawało się, że kraj podnosi się z kolan. Ale po pięciu latach względnego spokoju talibska rebelia wróciła z nową siłą i rozkręcająca się od tamtej pory machina przemocy skutecznie unieruchomiła rozwój gospodarczy. - Istnieją ogromne dysproporcje między północą kraju, gdzie mimo wszystko odnotowano spory postęp, zwłaszcza w dziedzinie edukacji i infrastruktury, a zupełnie zaniedbanym południem, gdzie osiem lat rządów Karzaja nie zmieniło prawie nic - mówi nam Arne Strand, były zwierzchnik norweskich organizacji humanitarnych działających pod Hindukuszem. Niemal osiem milionów Afgańczyków cierpi z powodu głodu. Według najostrożniejszych szacunków przynajmniej 20 tys. ludzi rocznie opuszcza nielegalnie kraj, by szukać szczęścia w Europie Zachodniej.



Waszyngton także nie kryje rozczarowania człowiekiem, którego wyniósł do władzy. Jak wynika z doniesień amerykańskich mediów, Biały Dom zgodzi się wprawdzie na kolejne 5 lat rządów Karzaja, ale prawdziwa władza przejdzie w ręce "dyrektora generalnego" (afgańska konstytucja nie przewiduje powołania premiera). To nowe stanowisko realnego zarządcy kraju obejmie najprawdopodobniej Ashraf Ghani, jeden z głównych kandydatów we wciąż nierozstrzygniętych wyborach prezydenckich z 20 sierpnia. Tak zgasła nadzieja wiązana z Karzajem, zwyciężyła wojna.