Student zażądał - i przy oficjalnym poparciu uczelni otrzymał - materiałów pomocniczych z archiwum KC PZPR oraz archiwów bratnich partii z ZSRR, NRD i Czechosłowacji. Chodziło o fotografie niezliczonych portretów współzałożyciela Pierwszej Międzynarodówki gęsto rozsianych po imperium sowieckim. Z tej obfitości brodatych głów - zresztą zastanawiająco niepodobnych do siebie - Bednarski dokonał syntezy w postaci idealnego rzeźbiarskiego portretu. Monumentalny portret Marksa został odlany w cemencie i ustawiony na prostym rusztowaniu murarskim w towarzystwie 12 następnych, identycznych, tyle że zrealizowanych w skali naturalnej. Całość została pokazana w 1978 roku jako "Portret totalny Karola Marksa".

Reklama

Od tamtego czasu Bednarski sypał z głów autora "Kapitału" kurhany i budował z nich kolumny. Tworzył Marksów antycznych i galaktycznych, plastikowych i betonowych; przebierał w maski i urządzał w nich gniazda dla ptaków. Uprzedmiotowiona głowa została oderwana od ideologicznego ciała, by pojawiać się we wciąż nowych kontekstach i wcieleniach. W Bytomiu trwa wystawa podsumowująca trzy dekady tej fascynacji. Okazuje się, że Karol Marks, nie zmieniając niezłomnego wyrazu twarzy, może zagrać każdą rolę na chybotliwej scenie znajdującej się pomiędzy sztuką a polityką.

Stach Szabłowski: Od 30 lat gra pan w sztukę głową Karola Marksa. Marks jednak jest wiecznie żywy?

Krzysztof M. Bednarski: Kiedy w roku 1977 wybrałem jako temat dyplomu portret Karola Marksa, nie mogłem przypuszczać, że stanie się moją obsesją. Nie zajmowałem się nim wtedy jako filozofem, raczej ikoną reżimu komunistycznego. Moja krytyka była skierowana przeciw rzemiosłu rzeźbiarskiemu - a może nawet całej sztuce będącej na usługach systemu. Okazało się jednak, że Marks powracał na kolejnych zakrętach historii, zmieniał się tylko mój stosunek do niego, od ironiczno-dramatycznego u schyłku epoki gierkowskiej aż do rzymskiego allegro ma non troppo w witrynach alta moda. A na początku tego stulecia pojawił się jakby odmłodzony…

Reklama

W swoim biogramie napisał pan: "Ojciec: komunista, matka: katoliczka, syn: artysta".

Dialektyczna wersja mojego życiorysu w pigułce jest bliska prawdy, choć trudno mi powiedzieć, czy ojciec naprawdę wierzył w komunizm. Za mało go znałem. Raczej wątpił, skoro skrócił sobie życie. Był wojskowym, ale wiem, że miał niespełnione ambicje artystyczne, po wojnie przez krótki okres studiował rzeźbę u Dunikowskiego. Mama była osobą głęboko wierzącą, ale nie dewotką. A skoro jesteśmy przy dialektyce, to mam w swoim dorobku dzieło "Ćwiczenia z dialektyki". To trzy głowy Marksa: czerwona reprezentuje tezę, zielona - antytezę, a syntezą jest głowa zielona z czerwonym nosem. Ta z czerwonym nosem kojarzy się z kłamczuchem Pinokiem.

Przeczuwał pan, że system, choć w okresie późnogierkowskim robił solidne wrażenie, jest w rzeczywistości politycznym zombi, któremu obumarł mózg tkwiący kiedyś w głowie Marksa?

Reklama

Nie będę udawać, że tak. Mój projekt traktowałem raczej jako manifestację frustracji młodego artysty. Od 1976 roku spędzałem coraz więcej czasu we Wrocławiu, gdzie współpracowałem przy projektach parateatralnych Jerzego Grotowskiego. Rok przeddyplomowy z rzeźby u prof. Jerzego Jarnuszkiewicza zaliczyłem za mojego nowo narodzonego syna Jakuba, którego pokazałem, deklarując, że to najlepsza rzeźba, jaką w życiu zrobiłem. I wszystko być może potoczyłoby się inaczej, gdyby nie dziekan wydziału prof. Gustaw Zemła, który zaapelował do studentów o podjęcie tematów zaangażowanych w socjalistyczną rzeczywistość. Sprowokował mnie. Czułem potrzebę zadania kilku pytań, podstawowe dotyczyło postawy, jaką mam przyjąć wobec rzeczywistości, w której przyszło mi żyć. I stąd wziął się Marks, którego chciałem użyć jednorazowo, a wyszło na to, że on użył mnie…

Jak pana dyplom trafił do Muzeum Historii Polskiego Ruchu Rewolucyjnego?

Moja praca była na owe czasy dużą prowokacją, ale profesorowie tworzący komisję zachowali twarze pokerzystów. "Portret totalny..." deprecjonował zawód rzeźbiarza pojmowanego jako usługowy wobec władzy. Podważał uczciwość postawy artystycznej wielu twórców, wliczając w to niektórych akademików. Byłem jednak kryty przez nich samych, inaczej musieliby się przyznać, że grają fałszywymi kartami. Portret Marksa sam w sobie, bez skonstruowanej przeze mnie otoczki interpretacyjnej, był tylko dobrą konwencjonalną rzeźbą. Konsekwentnie podrzuciłem więc to śmierdzące jajo Muzeum Historii Polskiego Ruchu Rewolucyjnego. Nie mieli Marksa w zbiorach, więc automatycznie zostali zobligowani do zakupu.

W instalacji "Dzieła zebrane Karola Marksa" ustawia pan zamiast książek na bibliotecznych regałach ciągnące się bez końca głowy filozofa. W innej pracy dokonuje pan trepanacji tej głowy, co w niej pan znalazł?

Przez absurdalne zwielokrotnienia replik portretu Marksa doprowadzałem do dewaluacji jego wizerunku, a w konsekwencji do unicestwienia "oryginału". Poddawałem go różnym zabiegom, również symbolicznym trepanacjom, pokazując, że jest tylko martwym przedmiotem, pustym znakiem, dającym się swobodnie manipulować. Cykl "Trepanacji" to także moja mała wendeta za ubezwłasnowolnionych opozycjonistów zamykanych w szpitalach psychiatrycznych, za wieloletnie wymóżdżanie społeczeństwa… Biblioteczny regał z "Dziełami zebranymi" pokazałem ponownie po kilku latach, tylko że zupełnie pusty - przypominał o pustych pułkach sklepów…

W II połowie lat 80. zamieszkał pan we Włoszech. Jak pana operacje na Marksie były przyjmowane w tzw. wolnym świecie, w którym emblematy lewicowości znaczyły przecież coś innego niż na Wschodzie?

Nie dawałem sobie przyczepić etykietki opozycjonisty. We Włoszech Marks zyskał nowe życie, paradoksalnie stał się przedmiotem sztuki, choć nie dla wszystkich. Dorobiłem mu antyczne pochodzenie. Uformowałem kolumny z brązowych odlewów głów, z wyraźnymi śladami destrukcji. Miały one pochodzić z fikcyjnej Tempio Marksa, jako jedyna pozostałość po zaginionej cywilizacji. W kontekście ruin rzymskich stawały się przedmiotem archeologii. Jednocześnie stworzyłem nowe Marksy, tym razem z kolorowego plastiku. Świetnie funkcjonowały jako gadżety w reklamie i stały się dobrym towarem, do czego w Polsce nigdy by nie doszło… Choć zdarzyło mu się - i to w 2008 roku! - być ocenzurowanym. Biskup Salerno nie dopuścił do jego wystawienia i wydał wyrok nieodwołalny: "Marks nie postawi stopy na ziemi Kościoła!". I nie pomogło tłumaczenie kuratora wystawy, że to dzieło o wymowie antykomunistycznej.

Dwa razy pokazał pan głowę Karola Marksa u źródeł, czyli w Niemczech, w dodatku Wschodnich. I dwukrotnie napotkał na opór.

Jedna praca została zniszczona, druga ocenzurowana. Co ciekawe, obydwie realizacje miały miejsce wiele lat po upadku Muru... W 1996 roku uczestniczyłem w Ostseebiennale w Rostocku. Stworzyłem tam w parku rzeźby socrealistycznej instalację pod tytułem "Wolna przestrzeń dla Rostocku". Były to cztery prowizoryczne ściany, anektujące we wnętrzu parkową rzeźbę - leżący akt kobiecy. Dołożyłem do tego falliczną kolumnę z głów Marksa. Ściany od wewnątrz były wyklejone czterema olbrzymimi zdjęciami, które zrobiłem nieopodal. Na jednym z nich widać przejeżdżający tramwaj z reklamą banku. Można było przeczytać tylko początek reklamy: "Wir machen den Weg frei!...", a w tle widoczna była brama stoczni z pozostawionym transparentem strajkujących w 1991 roku przeciw jej zamknięciu - minimalistyczne: "Arbeit - um zum Leben!". Zbitka tych dwóch haseł nieuchronnie ewokowała slogan z innej bramy - obozowej…

Dzień przed wernisażem udzieliłem wywiadu dla telewizji. Dziennikarkę zajmowała wyłącznie obecność Marksa w mojej instalacji. Zapytała, czemu może jeszcze służyć Marks, którego epoka się skończyła. Ja na to, wskazując na gniazda, które jaskółki uwiły sobie w podziurawionych głowach filozofa, że choćby temu, iż nadal jest siedliskiem wolnej myśli! Nie wiem, czy wypowiedź była na tyle niefortunna, czy nawiązanie do Oświęcimia sprawiło, że jeszcze tej samej nocy przed wernisażem wszystko zostało doszczętnie zniszczone, przy użyciu łomów i młotów.

Drugi z pana "niemieckich" Marksów nosił maskę Pulcinelli, to typek dość nieludzki i samolubny. Kim był ten zamaskowany filozof?

Rzeźba "Marks-Pulcinella", odlana w brązie, powstała w 2003 roku na zamówienie teatru neoawangardowego w Schloss Brolin w byłym NRD. Składa się z dwóch głów Marksa patrzących na siebie, jedna z nich ma nałożoną maskę. Nie zwiodło to czujności postenerdowskiej administracji prowincjonalnej, oczywiście ekskomunistów, którzy wbrew zarządowi teatru odmówili zapłacenia artyście za zamówione dzieło.

W jednej z prac wsadził pan Marksa na taczki. W rzymskim butiku Fendi z kolei wprowadził go pan do obrotu towarowego, razem z eleganckimi butami. Była to jednak wyprzedaż. Czy chciał pan dać do zrozumienia, że marksizm to ideologia poprzedniego sezonu?

Dokładnie tak. W 1999 roku, w witrynach sklepu Fendi, wystawiłem zmultiplikowane Marksy podczas posezonowych saldi. Był to dla Marksa zupełnie nowy kontekst: twórca podstaw ekonomii komunistycznej był potraktowany jako towar z 50-procentową obniżką ceny. Moje plastikowe kopie warte były mniej więcej tyle co buty alta moda. Od czasu wystawy wartość moich multipli wzrosła wielokrotnie - Marks stał się dobrą inwestycją, czego nie mogłem przewidzieć w 1977 roku...

Pod koniec 2008 roku postanowiłem wywieźć Marksa na taczkach. Czyli dokonałem kolejnego podejścia do zamknięcia tematu. Wywożony na taczkach Marks skrywa w swym wnętrzu małego Marksa. Mały żarzy się jak lawa, zwiastując swój rychły powrót, odrodzenie. Zupełnie jak u wieszcza: "Nasz marksizm jak lawa/ Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia i sto lat nie wyziębi/ Plwajmy na te skorupę i zstąpmy do głębi…". Taka wiara pewnie przyświeca dziś młodym romantycznym marksistom.

Nie zazdrości pan im tej wiary? Może nie w projekt polityczny, ale w utopię, romantyczne zaangażowanie, które dziś wydaje się niemożliwe.

Prawdą jest, że formowałem się na wzorcach traktujących twórczość jako coś więcej niż rzemiosło lub sposób na życie. Całkowite poświecenie się jednemu celowi, równoznaczne z przyjęciem imperatywu wyrzeczenia i przekraczania siebie - taką drogę wybrał mój mistrz Jerzy Grotowski. Z kolei Joseph Beuys postulował porzucenie sztuki na rzecz bezpośredniego zaangażowania się w politykę. Jeden i drugi reprezentował postawę ekstremalną. Mimo podziwu dla nich, nie próbowałem ich naśladować. Nie stać mnie było na dokonywanie wyborów równie radykalnych. Grotowski często mi powtarzał: "Walcz z sentymentami", choć sam nie potrafił się od nich wyzwolić… Patrząc w przeszłość, zdaję sobie sprawę, że w mojej twórczości uprawiałem rodzaj gry, która pozwoliła mi zachować bezpieczny dystans wobec pokus i pułapek związanych zarówno z zaangażowaniem politycznym, jak i z zupełnym oddaniem się sztuce.

Czy dziś artysta wciąż musi bronić swojej politycznej niepodległości? Może nikt już nie robi zakusów na artystów?

Nie zgadzam się, artysta zawsze w jakiś sposób jest uwikłany. Ale przecież to niejedyny powód, dla którego zająłem się Marksem…Mój Marks nigdy nie był jednoznacznie deklaratywny, prowokował bardziej, niż dawał odpowiedzi. Moja świadomość przez te wszystkie lata wzrosła niepomiernie, ale nadal gdy wątpię, wolę posłużyć się Marksem, niż samemu być fałszywym profetą.

Wystawa "Portret Totalny Karola Marksa 1977 - 2009" w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu do 31.10