Wszystko zaczęło się w okolicach Wielkanocy 1990 r. – Od naszego źródła w Kuwejcie dostałem informację, że coś wisi w powietrzu. Zamiast, jak co roku, ściągać rodziny do Iraku, Amerykanie, Anglicy, a przede wszystkim Rosjanie odsyłali je do swoich krajów – opowiada w rozmowie z DGP płk Andrzej Maronde, który wtedy przyjechał do Iraku. Oficjalnie jako kierownik wydziału konsularnego ambasady. Nieoficjalnie – jako nowy rezydent wywiadu. Pułkownik poinformował Warszawę o sytuacji. Ale wtedy, w maju, trwała reorganizacja służb i depesza przeszła bez echa. – Prawdę mówiąc, Amerykanie też nie przeczuwali zagrożenia. W tym rejonie świata wszyscy liczyli na spokój, po niedawno zakończonej wojnie irańsko-irackiej – wspomina.
Ostatni ambasador PRL wrócił do kraju. Nowy jeszcze nie przybył. Na czele ambasady stał Maronde jako chargé d'affaires. W nocy z 1 na 2 sierpnia 1990 r. obudził go telefon. Dzwonił pracownik polskiej firmy w położonej na południu Iraku Basrze: – Ruszyli! – powiedział. Wojska Husajna wjechały do Kuwejtu.
W drugiej połowie sierpnia Maronde jadł kolację z działaczem saddamowskiej partii Baas. – Spytałem, czy nie boją się reakcji Zachodu? Usłyszałem, że nie, bo Irak ma tarczę: zakładników, obywateli innych krajów, umieszczonych w obiektach, które w pierwszej kolejności mogły zostać zbombardowane – opowiada. – Uruchomiliśmy kierowników firm polskich i zagranicznych. Szybko dostałem potwierdzenie, że są grupy ludzi, np. w elektrowni w Bagdadzie, które nawet na posiłki są eskortowane.
W ten sposób polski wywiad nie tylko dowiedział się o istnieniu żywych tarcz, ale także ustalił miejsca ich przetrzymywania. Tę informację dostało CIA. W połowie września, po międzynarodowym nacisku, Saddam uwolnił zakładników. Ale dopiero kolejne wydarzenie miało zdecydować o losach regionu.
Reklama

60 kg szkiców

Reklama
Był koniec września 1990. – Dostałem zapytanie z naszej centrali wywiadu, czy istnieje możliwość zdobycia szczegółowej mapy Bagdadu – opowiada Maronde. Wiedział, że Irakijczycy zamówili jeden egzemplarz takiego dokumentu u polskich kartografów, którzy pracowali nad nim ponad cztery lata. Na mapie było wszystko. Od cywilnych mieszkań, przez siedziby wojska, służb specjalnych, po pałace Saddama.
Kartografowie pracowali w miejscu, które przypominało studenckie miasteczko. Z czasem nazwano je… Mapą Bagdadu. Pułkownik Maronde spotkał się z szefem polskiego campusu. Okazało się, że nie ma kopii mapy. Jest za to 60 kg szkiców i danych, na podstawie których ją przygotowano. Zleceniodawcy najwyraźniej zapomnieli o ich istnieniu. – Facet był coraz bliżej decyzji, by spalić te materiały – opowiada pułkownik. – Gdyby trafiły w ręce Irakijczyków, padłyby oskarżenia o szpiegostwo. To z kolei mogło oznaczać wyrok śmierci.
Papiery przewiózł z kampusu do ambasady ppłk Kazimierz Szapował, nieżyjący już oficer wywiadu.
Wraz z mapą w ambasadzie pojawił się problem: jak ją wysłać do kraju? Andrzej Maronde zaczął jeździć do irackiego MSZ. Przekonywał, że jest kilku chorych robotników, których trzeba pilnie wywieźć do Polski, na leczenie. Odpowiedź była jedna: nie. Był już początek października, a on miał za sobą kilka podobnych wizyt, gdy dyrektor departamentu, wiceminister spraw zagranicznych stwierdził nagle: rozumiemy, że w Iraku warunki leczenia się pogarszają. Jesteśmy blisko wydania zgody na przylot waszego samolotu po tych ludzi. Ale jest jeden warunek. W maszynie musi znaleźć się jedno dodatkowe miejsce.
Ktoś chciał się po cichu z Bagdadu wydostać. I to w czasie, gdy wszystkich, bez dyskusji, wcielano do wojska. To był również czas, gdy nie można było, ot tak, wystawić wizy z Iraku do Polski bez zgody naszego MSZ. Maronde dopytywał, o kogo chodzi. – Wiceminister wziął mnie pod ramię i poprowadził w kąt gabinetu. Pewnie wiedział, że tam nikt nas nie słucha. Powiedział, starannie dobierając słowa, że chodzi o chłopaka, który studiuje medycynę w Krakowie. Do domu wrócił na wakacje i tu zastała go wojna. Teraz rodzina chce, by przeczekał trudny czas za granicą – wspomina Maronde. Tym dodatkowym pasażerem okazał się krewny bliskiego współpracownika Saddama Husajna, wicepremiera i szefa irackiej dyplomacji Tariqa Aziza.
Polski oficer zagrał va banque: jeśli przelot może być, to i wiza może być. Po dwóch dniach został znów pilnie wezwany do irackiego MSZ. Dostał oficjalną zgodę. Ale grał dalej. – Powiedziałem, że potrzebuję jeszcze jednej zgody, i to na papierze, który pokażę służbom na lotnisku. Przekonywałem, że muszę wysłać z Iraku do Warszawy archiwum ambasady. Ile tego? Będzie ze trzy worki kurierskie, każdy po 20 kg. Nie ma sprawy, usłyszałem – opowiada.
Poinformował Warszawę o wszystkim… z wyjątkiem dodatkowego pasażera. Wystawianiem wiz w Bagdadzie zajmowała się jego żona. Przygotowała dokumenty. – Gdybym wystąpił o to z wnioskiem do Warszawy, najpewniej długo czekałbym na decyzję. Liczył się czas – tłumaczy.
Mapę wnosili do samolotu we trzech. Maronde, Szapował i szyfrant. – Gdy maszyna wystartowała, wystosowałem od razu depeszę do Warszawy, do centrali wywiadu, nie MSZ. Pisałem: "W samolocie podróżuje człowiek, taki to a taki. Proszę zorganizować jego wyjście, bez przeszkód, z lotniska". I tak się stało: chłopak doleciał, przesiadł się do samochodu i pojechał do Krakowa – opowiada.
Później Maronde rozmawiał o tym z ministrem spraw wewnętrznych Krzysztofem Kozłowskim na rocznicowym spotkaniu z okazji powodzenia operacji Samum. – Mówił do mnie, że za te worki, co wtedy przysłaliśmy, Stany Zjednoczone oddałyby Florydę. Bo gdy nasi złożyli dokumenty w całość, to Amerykanom wystarczyło wprowadzić dane do komputera i wyznaczyć cele. W styczniu 1991 r. siły USA bombardowały Bagdad. Biskup Marian Oleś, wówczas nuncjusz papieski w Iraku, opowiadał później Andrzejowi Maronde, że przez trzy dni i trzy noce walili w jedno miejsce, raz za razem. Pod ziemią był najprawdopodobniej jeden ze schronów Saddama. W znajdującej się obok watykańskiej ambasadzie wypadły tylko szyby z okien.

Depesza, która zniknęła

Sukces mógł okazać się kartą przetargową w budowaniu przyszłych relacji wywiadowczych. Tym bardziej, że od 1989 r. służby amerykańskie coraz mocniej zabiegały o kontakt z polskimi. Latem 1990 r. w Kuwejcie, w pobliżu granicy z Irakiem, pojawiło się sześciu oficerów CIA. Ich zadaniem było śledzenie ruchów wojsk irackich. Gdy Saddam zajął Kuwejt, znaleźli się w pułapce. Udało im się wprawdzie przedostać do Bagdadu, ale ambasada USA nie miała jak im pomóc, bo dyplomaci byli pod stałą obserwacją. Co innego Polacy, nowi sojusznicy Stanów Zjednoczonych.
13 października 1990 r. czarterem do Bagdadu, wraz z nowym ambasadorem RP Krzysztofem Płomińskim, przyleciał "Jan", czyli wówczas płk Gromosław Czempiński. Poszli z Maronde na spacer. – Nikt rozsądny nie rozmawiał o poważnych sprawach w ambasadzie – wspominają. Plan przywieziony z Warszawy sprowadzał się do tego: zabrać Amerykanów samochodami dyplomatycznymi i przewieźć do granicy.
Najważniejsze pytanie: którędy wywieźć Amerykanów? Przez Jordanię – rzecz niemożliwa. Wtedy na granicy ONZ organizowała już miasteczko dla uchodźców, gdzie było ponad 10 tys. osób. Na przejście przez granicę czekało się 7–8 dni. Za długo. Druga opcja: przejście z Turcją, na północ od Mosulu. Ponad 500 km, w tym 180 km przez niespokojny Kurdystan. Czempiński, który nie znał terenu, potrzebował pomocy. – Poznałem go z Gienkiem, moim dobrym znajomym pracownikiem jednej z polskich firm. Facet miał wielkie możliwości. Zaprowadziłem obu na dach ambasady, tuż koło miejsca, gdzie pracowały wentylatory. Czempiński pokazał nam przygotowane przez Warszawę paszporty, które przywiózł dla Amerykanów. Załamaliśmy ręce, bo nie miały wizy wyjazdowej, a wjazdowa zrobiona była tak, że pożal się Boże. Potrzebowaliśmy nowych papierów, i to szybko. Bo po przyjeździe Czempiński spotkał się z jednym z sześciu ukrywających się Amerykanów. Stąd wiedział, że są w fatalnym stanie, przerażeni i niepewni jutra – opowiada Maronde.
Papiery bez skazy dla Amerykanów załatwiono dzięki lokalnej urzędniczce, z którą kontaktował się w Bagdadzie Czempiński. Tylko na jakich miał jechać on sam? – Względną swobodę podróżowania zachowali wówczas robotnicy polskich firm. Postanowiliśmy znaleźć człowieka najbardziej podobnego do Czempińskiego – opowiada Maronde. "Kandydata" znalazła jego żona. Ten człowiek do dziś nie ma pojęcia, do czego posłużyły jego dokumenty.
Wieczorem 24 października Czempiński i ppłk Szapował dwoma samochodami zabrali z umówionego miejsca Amerykanów i przewieźli do Mapy Bagdadu. Jadący trzecim autem Maronde sprawdzał, czy nikt ich nie śledzi.
Gdy wrócił z kampusu do ambasady, czekała na niego depesza z centrali: Czempiński nie może kierować akcją. – Wróciłem wtedy do Gromka. Prawdę mówiąc, informację o tym, że akcja zacznie się następnego dnia, wysłaliśmy, licząc na to, że nikt nie zdąży jej odczytać. A gdy centrala się odezwie, Amerykanie będą już w drodze. Gromek spojrzał więc na mnie i spytał: k…, po ch…. mi to dałeś! Trzeba było powiedzieć, że nie nawiązałeś kontaktu. Odpowiedziałem mu: gdybym był na twoim miejscu, to bym jechał.
25 października o świcie ruszyli dwoma autami. Pierwsze prowadził Gienek, drugie Jurek, pracownik polskiej firmy w Iraku (w ostatniej chwili poproszono go o pomoc). Z Jurkiem siedział Czempiński. Amerykanie – na tylnych siedzenia. Dostali po butelce whisky na głowę i polecenie: "Morda w kubeł, nie rozmawiać. I pić, po trochu". Maronde, by nie wzbudzić podejrzeń, został w Bagdadzie. Czempiński wrócił około 20.
To było ostatnie zadanie Andrzeja Maronde. Niedługo później, w styczniu 1991 r., tuż przed wybuchem wojny, zostali ewakuowani wraz z żoną samolotem. Wrócił do Bagdadu w marcu, ona w lipcu. Pozostali tam do 1992 r. Pracowali normalnie, choć on wiedział, że jest już spalony. Co było dalej? Został pozytywnie zweryfikowany, potem przeszedł na emeryturę. Dziś wynosi ona dokładnie 1157 zł i jeden grosz. Bo Maronde został objęty ustawą dezubekizacyjną. Odwołał się do szefa MSW. Podanie zostało odrzucone.