Łajba nazywała się "Walery" i była typową łodzią rybacką – z maleńką kabinką dającą niewielkie schronienie przed deszczem oraz wiatrem. Był jednak koniec czerwca i nie padało, więc rejs zapowiadał się przyjemnie. Mimo to młodzi rybacy byli zdenerwowani.
Dwa tygodnie wcześniej ich plan nie wypalił, bo burzowe opady zalały otwór we włazie beczki, w której schowali się dodatkowi nielegalni pasażerowie. Cudem się nie udusili, lecz ucieczkę trzeba było odłożyć. Z kolei tydzień później kontrola Wojsk Ochrony Pogranicza była wyjątkowo drobiazgowa, jakby żołnierze dostali cynk, że szykuje się grubsza afera. Nic nie znaleźli, jednak wypłynąć w morze nie pozwolili. Wśród spiskowców pojawiły się też podejrzenia, że ktoś sypie.
Teraz też sprawy nie wyglądały różowo. – Nie wypłyniecie, jest was za mało – oznajmił rybakom wopista. Ich nalegania na nic się nie zdawały. Dopiero gdy zjawił się sam dyrektor przedsiębiorstwa i wspomniał coś o narzuconych przez centralę planach, o 100 tonach zaległości i o młodej, zgranej załodze, żołnierz zdecydował się wypuścić "Walerego" w morze.
27 czerwca 1951 r. łódź wypłynęła z portu w Kołobrzegu i już nigdy do niego nie wróciła.
Reklama

Myśli o horyzoncie

Reklama
Józef Tchorek opowiadał mi, że chciał zostać pilotem. Nie dlatego, że kochał latanie. Po prostu wydawało mu się, że tak najłatwiej będzie uciec z Polski – a o tym marzył już od sześciu lat. Był młody, ale pod koniec wojny działał w partyzantce AK i na zawsze zapamiętał strach przed aresztowaniem i katownią bezpieki.
Kiedy przyszedł czas odbycia służby wojskowej, lekarz stwierdził u niego zbyt wysokie ciśnienie, by mógł zostać pilotem. – To może choć do marynarki? – Tchorkowi zaświtał w głowie nowy plan. Lekarz zgodził się, podpisał papiery i tak chłopak przez kolejne dwa lata pływał na ORP "Błyskawicy". Jednak o ucieczce z okrętu nie mogło być mowy.
Aby nie tracić kontaktu z morzem, Tchorek zgłosił się na kurs szyprów: postanowił zostać rybakiem. – Tu przypadkowo poznałem Mietka Nycza – wspominał. – Gdy się trochę zapoznaliśmy, opowiedział mi, że ma ojca w Kanadzie. Pomyślałem, że mamy ten sam cel, ale muszę być bardzo ostrożny. Po zakończeniu kursu Mietek dostał pracę jako motorniczy na kutrze "Walery" w Kołobrzegu. Natomiast ja musiałem jeszcze przejść dodatkowe kursy na innych jednostkach. Pracowaliśmy ciężko, ale mieliśmy zarobek i mogłem szukać odpowiednich ludzi do ucieczki – dodawał.
Nycz nie miał AK-owskiej przeszłości, ale świadomość, że za oceanem ma rodzinę, sprawiała, że o ucieczce z PRL myślał równie intensywnie co Tchorek. – Chciałbym się przekonać, co jest tam za horyzontem – tak zagaił rozmowę z Tchorkiem po kilku setkach wódki. Także odbył dwuletnią służbę w Marynarce Wojennej i tak jak on pozostał na Pomorzu jako rybak. Mężczyźni zamieszkali razem, dużo pracowali, a czas wolny dzielili między picie w tawernach i poszukiwanie wspólników do ucieczki. W tej chwili najważniejsze było jednak to, by zdobyli pracę na tym samym kutrze. I w tym akurat pomógł im przypadek, który wiele mówi o atmosferze, jaka panowała w ówczesnej Polsce.

CZYTAJ WIĘCEJ W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP>>>