Jest rok 1964. W świnoujskim porcie cumuje pierwszy prom z Ystad. Od zakończenia II wojny światowej w Świnoujściu stacjonują marynarze radzieckich okrętów wojennych, miasto jest zamknięte na świat, więc pierwszy statek ze Szwecji to wielkie wydarzenie. Ale Muzol nie patrzy na prom jak na wydarzenie. Muzol patrzy na zjeżdżające z niego cadillaki i volva, na schodzących z trapu ludzi w białych prochowcach albo ubranych tak kolorowo, że szarzyzna PRL wydaje się jeszcze bardziej przygnębiająca. Widzi duny, finy i korony. Walutę.
Muzol ma 15 lat i nie nazywa się Muzol. Nikt nawet tak na niego nie mówi. Ani wtedy, ani później. Ale teraz chce, by tak właśnie go nazywać. Może dlatego, że zawsze nosił długie włosy i od czasu do czasu grał na perkusji.
W 1964 r. mieszka we wschodniej części Świnoujścia, na wyspie Wolin. Do szkoły ma 4,5 km, a po drodze musi przejść obok stacji kolejowej i leżącego przy stacji portu, do którego każdego ranka przybija teraz prom z Ystad. Kolorowy świat kłuje w oczy i nie pozwala o sobie zapomnieć. Muzol myśli, jak się do niego zbliżyć.
Reklama

Blacha

Reklama
Mechanikiem na promie jest Marek, syn dawnych sąsiadów. Mężczyzna pływa w tę i z powrotem, kombinuje. Na promie kupuje wódkę, którą sprzedaje w Ystad. Zarobione korony wymienia na modne golfy, w jakich na koncertach pokazują się Beatlesi, koszulki polo i ortalionowe płaszcze. Towaru nie cli, więc przed zejściem z promu w Świnoujściu musi wszystko założyć na siebie. Na ląd schodzi trzy razy grubszy. Tak przemycane rzeczy marynarze nazywają grzbietówką.
Marek mieszka w Szczecinie, więc towar zostawia u matki Muzola. Matka zna kierowniczkę Baltony, a ta wie, jak bezpiecznie sprzedawać rzeczy z przemytu w sklepie. Chętnie bierze grzbietówkę od mechanika. Interes się kręci, koszulki, golfy i ortaliony wędrują z ręki do ręki, każdy z tego ma coś dla siebie. Apetyty rosną, Marek potrzebuje coraz więcej dewiz.
Podchodzi do Szweda, który po zejściu z promu usiadł na ławce. Cicho pyta, czy chce wymienić pieniądze. Tamten milczy, po chwili cicho odpowiada, że tak. Ma 100 koron. Muzol pyta, czy 1,5 tys. zł będzie okej. Szwed mówi, że tak
Muzol kończy drugą klasę technikum handlowego. Dobrze wie, że Świnoujście to żadna atrakcja i nie dziwi się, że Szwedzi po zejściu z promu wsiadają do pociągu i jadą do Szczecina. Albo dalej. A jeśli zostają na noc, to idą do Bałtyku, najlepszego hotelu w mieście.
Szatniarką jest tam matka Lula. Lulo, kolega Muzola, przychodzi do niego na początku wakacji, ściskając w ręku 50 koron. Dostał je od Szweda, któremu zaniósł walizki do hotelu. Wie, że Muzol zna Marka i że ten potrzebuje dewiz. Prosi, by zapytał, czy Marek ich nie weźmie. Bierze. Płaci 1100 zł, czyli więcej niż połowę średniej pensji, która w 1964 r. wynosi 1816 zł.
Muzol przekazuje pieniądze koledze. Mówi mu, że jak będzie miał więcej koron, może je przynieść. Kiedy przychodzi z kolejną pięćdziesiątką, umawiają się, że tym razem Muzol odda mu tylko tysiąc złotych. Stówę zostawi sobie, za fatygę. Lulo się zgadza.
Muzol patrzy na stuzłotówkę i jego pierwsza myśl jest taka, że 7,5 zł kosztuje taksówka z domu do szkoły, więc zarobił na 15 kursów. A druga – że to najłatwiej zarobione pieniądze w życiu. Czasy nie były łatwe, więc w wakacje starał się podreperować domowy budżet. Tyrał w polu, zbierał kapustę za grosze. A tu nagle 100 zł. Właściwie za nic.