Niedaleko miasteczka Słupca, ok. 70 km od Poznania, na początku XX w. znajdował się jeden z największych w Europie obozów jenieckich, mogący pomieścić 40 tys. ludzi. Zbudowany przez armię pruską w czasie I wojny światowej był przeznaczony dla jeńców francuskich, brytyjskich i kanadyjskich, a w czasie wojny polsko-sowieckiej 1920 r. stał się największym obozem dla wziętych do niewoli żołnierzy Armii Czerwonej. To właśnie miejsce – Strzałkowo – wielu rosyjskich historyków wybrało na „polski Katyń”. Drugim takim miejscem jest obóz w Tucholi na Pomorzu, w którym rzekomo zginąć miało aż 22 tys. „krasnoarmiejców”.
U podstaw tezy o „Antykatyniu” oprócz politycznej potrzeby leżą liczby. Z obliczeń rosyjskich historyków wynika, że do polskiej niewoli w latach 1919–1920 trafiło od 110 do 200 tys. żołnierzy Armii Czerwonej. W ramach wymiany, po podpisaniu traktatu pokojowego w Rydze, do Rosji wróciło 65 797 żołnierzy. Brakowałoby więc od 55 tys. do niemal 135 tys., przy czym zwykle podawane przez Rosjan liczby to 60–80 tys. Dla historyków poszukujących „Antykatynia” to dowód na przeprowadzoną przez Polaków masową eksterminację. Jak było naprawdę?
Różne rachunki
Z dokumentów i badań przeprowadzonych między innymi przez historyków z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu wynika, że czasie wojny z bolszewicką Rosją w polskiej niewoli znalazło się 115 tys. jeńców, z czego 41 tys. pod Warszawą. Do obozów trafiło jednak tylko 85 tys. Co stało się z pozostałymi? 25 tys. czerwonoarmistów zostało zwerbowanych do antybolszewickich formacji generała Borysa Peremykina (głównie Rosjan), gen. Stanisława Bułak-Bałahowicza (głównie Białorusinów) oraz armii Ukraińskiej Republiki Ludowej Semena Petlury i kilku innych, mniejszych oddziałów. Dołączyli oni do kilkudziesięciu tysięcy ochotników, którzy uciekli z Rosji w czasie bolszewickiej rewolucji i schronili się w Polsce. Z kolei ok. 5 tys. jeńców odbiła sama Armia Czerwona na Ukrainie.
Reklama
Rosjanie do liczby jeńców doliczają też np. chłopów z podwodami, którzy zapewniali w czasie wojny transport wojsku i razem z nim trafiali do niewoli. Tych jednak szybko zwalniano, gdyż nie byli żołnierzami. Różnice biorą się też z nieprecyzyjnych sposobów liczenia wziętych do niewoli, w czym duży udział miały wojenny chaos i wojskowa propaganda.
Reklama
W czasie euforii po bitwie warszawskiej wyolbrzymiano często rozmiary zwycięstwa i liczbę wziętych do niewoli żołnierzy wroga, a prasa drukowała meldunki wojskowe, które nie były później weryfikowane. Wielu jeńców pojawiało się więc w statystykach kilkakrotnie, np. te same osoby znajdowały się w spisach jeńców sporządzanych przez kompanie i pułki. W ten sposób pod Warszawą do niewoli miało trafić 66–70 tys. żołnierzy Armii Czerwonej, jednak po dokładnym sprawdzeniu danych przez polskich historyków okazało się, że było ich o 25–30 tys. mniej.
Wojna w czasie pandemii
Idąca na Polskę Armia Czerwona była armią wielonarodową. Wśród jeńców, poza Rosjanami, byli więc przedstawiciele kilkunastu narodowości. O Łotyszy, Austriaków, Węgrów, Czechów, a nawet Chińczyków (było 18 takich jeńców) upomniały się ich konsulaty. Zostali zwolnieni i wrócili do domów, nie była to jednak duża liczba. Ogromna większość wziętych do niewoli – ponad 80 tysięcy – musiała czekać do wymiany jeńców, którą rozpoczęto dopiero na wiosnę 1921 r.
Zima 1920/21 była bardzo ostra, a wielu osadzonych w obozach już wcześniej chorowało, między innymi na szalejącą na całym świecie grypę hiszpankę. Ta pierwsza światowa pandemia zabiła, według różnych danych, od 20 do nawet 100 mln ludzi, a więc znacznie więcej, niż było ofiar pierwszej wojny światowej. Wojna z bolszewikami rozpoczęła się jeszcze w trakcie pandemii, do armii trafiło więc wielu zarażonych żołnierzy. Później doszły jeszcze inne choroby, które razem z jeńcami dotarły do obozów. W następstwie epidemii grypy, cholery i tyfusu tylko w grudniu 1920 r. w samym Strzałkowie zmarło 1500 jeńców, a sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli.
30-letni kapitan Władysław Gabler dostał wówczas zadanie niemal niewykonalne. Jako komendant szpitala wojskowego w Strzałkowie miał powstrzymać szalejące w obozie epidemie. Władze obawiały się, że mogą one rozprzestrzenić się na sąsiednie miejscowości, co groziłoby katastrofą. Obawiano się też międzynarodowej kompromitacji w przypadku dużej śmiertelności jeńców. Kapitan miał już doświadczenie jako komendant szpitala obozu w Szczypiornie, jednak w Strzałkowie skala tragedii była zupełnie inna.
Władysław Gabler do dyspozycji dostał 1200 łóżek i 100 lekarzy, czyli co czterdziestego pracującego wtedy w Polsce. To było jednak za mało. Gdy obejmował stanowisko, w obozie w Strzałkowie chorych było już 5 tys. ludzi, codziennie przybywało 100 nowych pacjentów, a 30–50 umierało. Kapitan nakazał więc dezynfekcję wszystkich jeńców oraz zbudowanie 15 nowych baraków szpitalnych i izby przyjęć na 300 łóżek. Rozpoznawano w niej choroby i rozdzielano jeńców na oddziały. Chodziło o to, by chorzy na grypę i tyfus nie zarażali się wzajemnie, gdyż połączenie tych dwóch chorób oznaczało niemal pewną śmierć. Dzięki takim rozwiązaniom, z braku miejsc w szpitalu, można było kłaść po dwóch cierpiących na tą samą chorobę jeńców do jednego łóżka.
Tragiczna zima
Po wprowadzeniu nowych zasad liczba chorych spadła o połowę. Wiosną 1921 r. epidemia w Strzałkowie została opanowana. Kiedy latem, w czasie trwającej już wymiany jeńców, inspekcję obozu przeprowadzali przedstawiciele bolszewickiego rządu, dziękowali kapitanowi Gablerowi za uratowanie od śmierci co najmniej 3 tys. żołnierzy Armii Czerwonej.
Epidemie zebrały jednak tragiczne żniwo. W Strzałkowie zmarło ok. 9 tys. żołnierzy. 2 tys. pochowanych zostało na terenie obozu jenieckiego w Tucholi, ok. 7 tys. na przyobozowych cmentarzach w Brześciu, Szczypiornie, Wadowicach, pod Grudziądzem, Kaliszem oraz w kilku innych miejscowościach. W sumie badacze z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu doliczyli się ok. 18 tys. pochowanych w Polsce jeńców. Większość z nich zmarła w tym samym okresie – zimą z 1920 na 1921 r.
Kapitan Gabler, ze względów sanitarnych, kazał chować więźniów w zbiorowych mogiłach i rowach, a zwłoki posypywać wapnem chlorowym. Podobnie postępowano w innych obozach. Dziś te zbiorowe groby są dla rosyjskich historyków dowodem na „Antykatyń”.
Fakt, że bolszewiccy jeńcy zmarli z powodu chorób, nie oznacza jednak, że polskie władze wojskowe nie popełniły żadnych błędów. Przede wszystkim zbyt późno zabrano się za organizowanie szpitali. Liczono też, że żołnierze polskiego wojska po demobilizacji oddadzą swoje mundury i buty, będzie je więc można przekazać znajdującym się w obozach jeńcom. Tak się jednak nie stało, a trzeba pamiętać, że większość jeńców dostała się do niewoli w lecie, bez ciepłych ubrań, co jeszcze bardziej pogłębiło epidemię. W efekcie śmiertelność w obozach w Polsce wyniosła 20–22 proc., czyli bardzo dużo, jednak podobna była wśród polskich jeńców w obozach w Rosji.
Wybrali życie w Polsce
Jeńców chowano najczęściej na cmentarzach wojskowych obok obozów. W połowie lat 20. polskie władze wojskowe przeprowadziły inwentaryzację pochówków. Dokumenty są rozproszone, ale bez większych problemów można ustalić nazwiska ok. 14 tys. spośród 18 tys. zmarłych. Polscy historycy proponowali także rosyjskim kolegom przeprowadzenie ekshumacji cmentarzy i grobów jenieckich, ci jednak nie byli zainteresowani. Co ciekawe, dowodów na „eksterminację” przez Polaków jeńców z wojny 1920 r. szukał też niemiecki wywiad przed wojną. Niczego jednak nie znaleziono, mimo że obozy były zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od ówczesnej granicy.
Gdy na mocy umów jeńców odsyłano do Rosji, tysiąc zadeklarowało, że chce pozostać w Polsce. Państwo nie zachęcało ich do tego, wręcz przeciwnie, gdyż sytuacja gospodarcza po wojnie była bardzo trudna. Jednak na Pomorzu i w Wielkopolsce, gdzie znajdowały się obozy jenieckie, znalazło się dla nich miejsce. Z terenów tych po I wojnie światowej wyjechało ok. 300 tys. Niemców, dla jeńców była więc praca, głównie w rolnictwie oraz przy budowie linii kolejowych.

Zatrudniali ich także wojskowi, którzy dostali od państwa majątki ziemskie za zasługi wojenne, jak generał Władysław Sikorski w swojej posiadłości pod Inowrocławiem. Jeńcy żenili się niekiedy z Polkami i osiedlali, najczęściej w pobliżu dawnych obozów. Wtedy też w Wielkopolsce i na Pomorzu pojawiły się po raz pierwszy rosyjskie nazwiska, a także parafie prawosławne, które przejęły opuszczone przez Niemców kościoły protestanckie. W 1945 r. polowanie na jeńców, którzy zdecydowali się zostać w Polsce oraz ich rodziny rozpoczęło sowieckie NKWD. Wielu deportowano na Syberię, innym udało się uciec na Zachód lub ukryć. Potomkowie niektórych z nich żyją w Wielkopolsce i na Pomorzu do dziś.

Kpt Władysław Gabler, komendant szpitala wojskowego w Strzałkowie / Domena Publiczna

Zwycięstwo w dokumentach i relacjach historycznych

Rozkaz Michaiła Tuchaczewskiego, generała Armii Czerwonej do oddziałów Frontu Zachodniego nr 1423. Smoleńsk 2 lipca 1920 r.

„Bohaterscy żołnierze Armii Czerwonej!

Nadszedł czas rozrachunku. Armia Czerwonego Sztandaru oraz armia drapieżnego Białego Orła stanęły naprzeciw siebie przed bojem na śmierć i życie. Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na Zachód!”.

Apel Rady Obrony Państwa do ochotników. 3 lipca 1920 r.

„Ojczyzna w potrzebie! Wzywa wszystkich zdolnych do noszenia broni, by dobrowolnie zaciągali się do szeregów armii; jak niewzruszony, jednolity mur stanąć musimy do oporu, o pierś całego narodu rozbić się ma nawała bolszewizmu! (…) Jedność, zgoda, wytężona praca niech skupi nas wszystkich dla wspólnej sprawy! Wszystko dla zwycięstwa!”.

Feliks Dzierżyński, twórca sowieckiego aparatu terroru, członek Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski w Białymstoku

Reklama

„Polska Parta Socjalistyczna prowadzi szaleńczą agitację na rzecz obrony Warszawy. (…) Tysiące mężczyzn i kobiet zapędzono do kopania umocnień. Ustawiono zasieki z drutu kolczastego, rozpuszcza się pogłoski o budowie barykad na ulicach. Żeby obudzić ducha bojowego Polaków, wydano mnóstwo apeli do ludności mówiących, że wystarczy jeden potężny cios, by odeprzeć zmęczoną i osłabioną Armię Czerwoną. Do tego uderzenia mobilizują wszystko. Utworzono kobiece brygady szturmowe. Oddziały ochotników, w których przeważają synalkowie burżuazji i inteligencji, zachowują się zuchwale. (…) Wszyscy polscy kardynałowie, arcybiskupi i biskupi zaapelowali o pomoc do episkopatów z całego świata, ukazując nas jako Antychrystów”.

Generał Adrian Carton de Wiart, szef brytyjskiej misji wojskowej w Warszawie

„Zwołano naradę, na której generał Weygand pokazał mapę, zaznaczając różne miejsca, w których – jak sądził – Polacy mogliby ustabilizować położenie. Następnie poprosił mnie o opinię. Zachowałem się jak głupiec wbiegający na pole, po którym boją się stąpać anioły, bowiem stwierdziłem, że Polacy będą się cofać, aż oprą się plecami o Warszawę. Dopiero wtedy, broniąc stolicy, porwani narodowym entuzjazmem zdołają wykrzesać z siebie wystraczającą determinację. Czułem, że przekroczyliśmy już punkt, w którym mapy mogą się jeszcze przydać, a sprawa wkroczyła w sferę psychologii.

W tym czasie codziennie widywałem się z Piłsudskim. Pewnego dnia spytałem go wprost, co sądzi o sytuacji, na co wzruszył ramionami i powiedział, że wszystko w rękach Wszechmogącego. Wtedy jedyny raz widziałem go pozbawionego stoickiego opanowania. Ciężkie przeżycia nie przeszkodziły mu jednak zaplanować genialny kontratak, który trzy tygodnie potem zapewnił mu zwycięstwo. (…)

Bitwa pod Warszawą została nazwana „Cudem nad Wisłą” i trzeba powiedzieć, że nigdy cud nie wydarzył się w odpowiedniejszej chwili, bowiem gra toczyła się o ogromną stawkę. Gdyby Warszawa upadła Polska, a także większa część Niemiec i Czechosłowacja stałyby się krajami komunistycznymi”.

Józef Piłsudski, Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz, autor książki „Rok 1920”

„W historji bitwy warszawskiej zastanowić musi każdego dziwna, nieoczekiwana i tak nagła zmiana ról obu stron walczących. Zwyciężony staje zwycięzcą, zwycięzca zwyciężonym – w jakieś parę dni. Gdy zaś zestawi się niezwykłą jakąś suggestję klęski polskiej, która nieodparcie narzucała się umysłom i sercom ludzkim nie tylko u nas w Polsce, lecz i na całym świecie, gdy się zestawi nie zaprzeczony fakt upadku moralnego młodego państwa polskiego, czego wyrazem była wysłana delegacja pokojowa do stóp p. Tuchaczewskiego, z nagłym przewrotem, który w jakiś błyskawiczny sposób nastąpił – szuka się bezwiednie jakichś nadzwyczajnych przyczyn tej nagłej zmiany, tego piorunującego przewrotu. Gdym dawał charakterystykę potężnego wpływu, który wywarł p. Tuchaczewski swym zwycięskim pochodem, mówiłem, żeśmy mieli po swojej stronie wrażenie kalejdoskopu, wywołującego chaos obliczeń, rozkazów i raportów. Kalejdoskop kręcił się może powoli, lecz przy nim dzień niepodobny był tak dalece do dnia następnego, że jakby w kontredansie plątały się wszystkie figury – manewry dywizyj i pułków z nazwami geograficznemi. Teraz ja miałem swój rewanż i swój tryumf.

Nie marnego kontredansa, lecz wściekłego galopa rżnęła muzyka wojny! Nie dzień z dniem się rozmijał, lecz godzina z godziną!

Kalejdoskop w takt wściekłego galopu zakręcony, nie pozwalał nikomu z dowodzących po stronie sowieckiej zatrzymać się na żadnej z tańczonych figur. Pękały one w jednej chwili, podsuwając pod przerażone oczy całkiem nowe postacie i nowe sytuacje, które przerastały całkowicie wszelkie przypuszczenia i czynione plany i zamiary. Nie wiem, czy moi podwładni ówcześni zdawali sobie w tym galopie zdarzeń sprawę, co się dzieje właściwie. (…) Natomiast zawsze z przyjemnością wspominam, że zakręciwszy korbę kalejdoskopu na takt wściekłego galopu, i kontrolując siebie co chwilę, konstatowałem z rozkoszą, że zachowuję dobrą tete froide d’unchef, który niedostaje zawrotu głowy od zwycięstwa i nie upada od porażek. Toteż gdy Warszawa, po przydługiej suggestji klęski, przeszła do festynów i uroczystości, ja w Siedlcach przygotowałem dalszą wojnę”.

Włodzimierz Iljicz Lenin, przywódca sowieckiej Rosji, współzałożyciel i lider partii bolszewickiej (relacja Klary Zetkin z rozmowy po zawarciu rozejmu między Polską a Rosją)

„A więc w Polsce zdarzyło się to, co może musiało się stać. Znacie wszystkie okoliczności, które temu towarzyszyły: nasza szaleńczo odważna, pełna wiary awangarda nie miała rezerw ani nawet choć raz suchego chleba. Musieli rekwirować chleb polskim chłopom i klasie średniej. A Polacy widzieli w czerwonoarmiejcach nie braci i wyzwolicieli, ale wrogów. Polacy myśleli i działali nie jak przystało na socjałów i rewolucjonistów, ale jak nacjonaliści i imperialiści. Ta rewolucja, na która liczyliśmy w Polsce, nie powiodła się. Robotnicy i chłopi, oszukani przez Piłsudskiego i Daszyńskiego, powstali w obronie swego klasowego wroga, pozwalając, aby nasi dzielni żołnierze Armii Czerwonej umierali z głodu, zapędzani w zasadzki, pobici na śmierć”.

Edgar Vincent D’Abernon, brytyjski dyplomata, członek Misji Międzysojuszniczej do Polski, autor książki „Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata – pod Warszawą 1920 r.”

„Gdyby Karol Młot nie powstrzymał inwazji Saracenów zwyciężając w bitwie pod Tours, w szkołach Oxfordu uczono by dziś interpretacji Koranu, a uczniowie dowodziliby obrzezanemu ludowi świętości i prawdy objawienia Mahometa. (…)

Gdyby Piłsudskiemu i Weygandowi nie udało się powstrzymać triumfalnego pochodu Armii Czerwonej w wyniku bitwy pod Warszawą, nastąpiłby nie tylko niebezpieczny zwrot w dziejach chrześcijaństwa, ale zostałoby zagrożone samo istnienie zachodniej cywilizacji. Bitwa pod Tours uratowała naszych przodków przed jarzmem Koranu; jest rzeczą prawdopodobną, że bitwa pod Warszawą uratowała Europę Środkową, a także część Europy Zachodniej przed o wiele groźniejszym niebezpieczeństwem, fanatyczną tyranią sowiecką.

Zasadnicze znaczenie polskiego zwycięstwa nie ulega najmniejsze wątpliwości; gdyby wojska sowieckie przełamały opór armii polskiej i zdobyły Warszawę, wówczas bolszewizm ogarnąłby Europę Środkową, a być może przeniknąłby i cały kontynent”.