Najpierw "Rzeczpospolita" napisała, że we wraku tupolewa znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Kilka godzin później, gdy rozpętała się polityczna burza, wycofała się ze tych twierdzeń, publikując w internecie oświadczenie o pomyłce. Potem zdanie z "pomyłką" zniknęło z oświadczenia. Co w tym czasie działo się w redakcji? Kulisy odsłania "Newsweek".

Reklama

Zdaniem tygodnika, wątpliwości przed publikacją miał już sam autor artykułu, Cezary Gmyz. Ponoć podejrzewał, że news o materiałach wybuchowych może być prowokacją służb specjalnych. Zastanawiał się, czy może chodzić o materiał wybuchowy C-4. Wtedy zaprotestował Andrzej Talaga, prawa ręka redaktora naczelnego Tomasza Wróblewskiego. Miał zażądać konkretnego ustalenia, o jaki materiał chodzi.

Tak pojawiła się wersja o trotylu i nitroglicerynie. W tej sytuacji naczelny "Rzeczpospolitej" umówił się na spotkanie z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem, aby porozmawiać o publikacji.

Wróblewski pojechał na tę rozmowę bez przekonania, ale wrócił z niej nakręcony - opowiada "Newsweekowi" jeden z dziennikarzy "Rzeczpospolitej". Nad tekstem zaczęli pracować Wróblewski z Talagą.

Talaga w nocy nagrał nawet wideokomentarz do artykułu. Mówił w nim, że teoria o zamachu staje się coraz bardziej prawdopodobna. - Wyglądało, że mamy bombę - opowiada anonimowo jeden z dziennikarzy "Rz".

Reklama

Bomba wybuchła, ale po publikacji. Gdy prokuratura wojskowa zaprzeczyła ustaleniom o trotylu i ogłosiła, że wykryte cząstki nie muszą mieć nic wspólnego z materiałem wybuchowym, redakcja wycofała się ze swoich wcześniejszych twierdzeń. "Pomyliliśmy się, pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie" - można było przeczytać na stronie internetowej "Rzeczpospolitej".

K...! - miał zakrzyknąć Gmyz, widząc w internecie oświadczenie o pomyłce. Wybuchła awantura. W jej centrum znalazł się Talaga, który - jak według "Newsweeka" mówi się w redakcji - sam pisał to oświadczenie. Po dwóch godzinach zdanie o pomyłce zniknęło z oświadczenia.

Reklama

Według jednego z rozmówców tygodnika Talaga twierdzi, że gazeta padła ofiarą służb specjalnych. I to on miał zasiać w redaktorze naczelnym wątpliwości.

Przykro mi to mówić, ale Wróblewski okazał się miękiszonem - komentuje aferę z trotylem rozmówca tygodnika. - Wróbel od dłuższego czasu jest rozbity i nie panuje nad gazetą. Kiedyś to był silny facet, z energią. A dziś? Zamyśla się, zdarza się, że chodzi poplamiony zupą - dodaje kolejny.