PAP: Czy możemy mówić pozytywnie o procesie koncentracji w polskich mediach, który miał miejsce na przestrzeni ostatnich 27 lat?

BW: Koncentracja niestety jest zjawiskiem naturalnym na obecnym rynku. Silni gracze dominują i wypierają słabych. Zapominamy, że żyjemy w momencie kiedy media zasadniczo się zmieniają. Te media które znamy od ponad 100 lat, one się kończą. Kończą się media pisane, zacierają się standardy dziennikarskie. Wejście mediów tożsamościowych zmienia charakter mediów. W pewnych aspektach to jest dobre, ale niesie też negatywne zjawiska.

Reklama

PAP: Obserwuje Pan media z bliska od wielu lat, jest aktywnym ich współtwórcą. Czy dostrzega Pan zjawiska negatywne w polskich mediach powodowane nadmierną koncentracją?

BW: Media III RP to porażka. Od początku chorowały na absolutny brak pluralizmu. Pojawiło się kilka nowych mediów jak np. Gazeta Wyborcza, ale coś co wydawało nam się szansą okazało się jej zaprzeczeniem. Ona miała być gazetą obozu solidarnościowego, ale szybko i bezpośrednio zaczęła realizować konkretną linię polityczną Adama Michnika i jego środowiska. Jeżeli chodzi o media elektroniczne, to one na początku były wyłącznie państwowe. Potem co zrobiono? Przyszedł Andrzej Drawicz (pierwszy niekomunistyczny prezes Radiokomitetu – przyp. red.), który zachował starych ludzi i jak opisał to potem: „zaczął uczyć tych ludzi standardów dziennikarskich i kreować w nich ducha zespołowego”. Oni szybko weszli w symbiozę z GW i reprodukowali to, co im dawał organ Michnika. Było to dla nich idealne. Innym negatywnym przykładem była Rzeczpospolita, bo ówczesny redaktor naczelny, Dariusz Fikus ogłosił, że skoro jest już gazeta solidarnościowa (Gazeta Wyborcza – przyp. red.), która zajmuje się polityką, to „Rz” zajmie się ekonomią. Taka była ówczesna koncepcja pluralizmu. To pokazuje jak ci konstruktorzy ładu medialnego, rozumieli i wciąż rozumieją pluralizm.

Reklama

PAP: Czy były też i inne, próbujące tworzyć różnorodność inicjatywy medialne? Czy nie było w polskich mediach zjawisk pozytywnych?

BW: Było kilku kontestatorów ale byli spychani na margines. Do nich należało "Życie Warszawy", które przyciągało młodych dziennikarzy i było własnością przedsiębiorcy z Sardynii. Pracowałem tam na stanowisku sekretarza redakcji, ale faktycznie moje znaczenie był większe. Potem gazetę kupił polski przedsiębiorca i spacyfikował ją, a my, czyli zespół, odeszliśmy i stworzyliśmy „Życie”. Jego szefem, redaktorem naczelnym był Tomasz Wołek, który wcześniej został wyrzucony z Życia Warszawy. Gazetę traktował jak A. Michnik swoją, czyli jako narzędzie swoich politycznych przedsięwzięć. Skończyło się to klęską "Życia". Był projekt Wierzbickiego, który na początku stworzył dziennik "Nowy Świat", a potem po obaleniu rządu J. Olszewskiego (czerwiec '92 - przyp. red.) stworzył tygodnik Gazeta Polska. Potem obalił go Tomasz Sakiewicz, ale to było później, bo 2005 roku.

PAP: A jak wyglądała mapa tzw. mainstreamu? Mediów głównego nurtu?

Reklama

BW: Cała rzeczywistość mówiła jednym głosem, reprezentowała interesy III RP. Jeżeli chodzi o działalność KRRiT, która miała regulować media elektroniczne, to na początku nie wiadomo z jakiego powodu postanawiał przyznać tylko jedną koncesję TV i ofiarowano ją Zygmuntowi Solorzowi. Przy słabości mediów publicznych to stworzyło mu możliwość mocnego osadzenia się na tym rynku. Potem pojawiła się kolejna telewizja TVN, która była stworzona przez specyficzny układ, jak twierdzi główny skazany w aferze FOZZ, Grzeborz Żemek, zbudowana została za pieniądze pochodzące z tego przekrętu.

Niby mieliśmy różne media, ale wszystkie mówiły jednym głosem. Próbowała przebić się telewizja Franciszkanów, ale upadła. Potem Radio Puls ale to był wciąż jednogłos.

W 2000 roku Maciej Łukasiewicz został szefem "Rzeczpospolitej" i wtedy gazeta zaczęła trochę inaczej działać. Ale potem odszedł a jego następca, Grzegorz Gauden spowodował, że "Rz" stała się echem "GW". Dopiero kiedy przejął ją Paweł Lisicki, w 2006 roku, przez jakiś czas to było odmienne i niezależne pismo. Mało tego, ono założyło tygodnik „Uważam Rze”. Okazało się że stał się błyskawicznie liderem wbrew opiniom, że to się nie może udać, że nie ma potrzeby aby na tym rynku pojawił się nowy byt. Nowa władza (PO-PSL – przyp. red.) przejęła "Rzeczpospolitą", wypchnęła właścicieli Anglików i sprzedała zaprzyjaźnionemu z sobą biznesmenowi, który miał dobre stosunki z władzą, mimo że nie miał pieniędzy. Ale to wystarczyło G. Hajdarowiczowi. W polskich mediach pojawili się niemieccy właściciele, którzy na początku zaczęli grać troszkę inaczej, odwołali się do nowych, wielokrotnie niezależnych dziennikarzy, którzy próbowali robić niezależne media. Wtedy, stosunkowo szybko pojawiły się naciski zagranicznych właścicieli. Czasem o tym wiedzieliśmy, i obserwowaliśmy jak po takich interwencjach te wolne media upodabniały się do mainstreamu. Taka była m.in. historia z „dziennikiem brukowym” – "Faktem". Był w miarę niezależny kiedy Grzegorz Jankowski był jego redaktorem naczelnym. Niemcy zmienili redaktora naczelnego i od tego czasu Fakt „śpiewał w zgodnym chórze”.

Cały czas były próby działań i inicjatyw ze strony dziennikarzy niezależnych, którzy nie chcieli się mieścić w tym głównym nurcie. Ale to był margines. Z prostej przyczyny – zachodni inwestorzy w to nie inwestowali. A polski biznes w ogromnej mierze był skorelowany z dominującymi wówczas siłami politycznymi i korzystał z istniejącego stanu rzeczy.

Opisując tą całą sytuację nie powiedziałem o jednej rzeczy. Przez 8 lat rządów PO, jednak wzmocnił się ten niezależny ruch medialny. Wzmocniła się "Gazeta Polska", która zaczęła wydawać dziennik "Gazeta Polska Codziennie". Z rozbitego "Uważam Rze" powstały dwa tygodniki: "Sieci" i jego silny portal wPolityce.pl a także tygodnik "Do Rzeczy". I one wszystkie już coś znaczą. Stanowią nową jakość. Powstała także telewizja „Republika”.

PAP: Czy zna Pan obecne inicjatywy i plany legislacyjne, dekoncentracyjne, które planuje rząd?

BW: Ja ich nie znam, ale powiem szczerze, że nie do końca jestem przekonany o ich pełnej skuteczności. Nie sądzę, żeby samo prawo coś załatwiło. Myślę, że dobrze jest wprowadzić prawo, które już funkcjonuje w Europie, tzn. takie, które ogranicza obecność obcego kapitału w mediach. Bo teraz widzimy wyraźnie, że obecność kapitału niemieckiego w polskich mediach przekłada się bezpośrednio na to, jakie one treści nadają. To jest oddawanie komuś zewnętrznemu istotnego elementu świadomości narodowej. Kiedy w Niemczech Skandynawowie usiłowali przejąć niewielki, berliński dziennik podniósł się wrzask i oburzenie. A my w Polsce oddaliśmy wszystko.

Ograniczenie obcego kapitału po tych doświadczeniach jest sensowne i wartościowe, ale to tylko otwiera perspektywę, bo nie oszukujmy się – jaki jest duży kapitał w Polsce? Przecież on jest tak samo zorientowany ideowo i powiązany różnymi sieciami z kapitałem zachodnim. Prawo nie wystarczy.

PAP: Czy debata publiczna o dekoncentracji mediów, to moment w którym opozycja liczy na awanturę pod hasłami ograniczania wolności słowa i pluralizmu?

BW: To że projekt deregulacji tego kapitału zostanie zaatakowany przez opozycję to jest oczywiste, bo do tego jest totalna opozycja, żeby totalnie wszystko atakować. Ewidentnie oni są wspierani przez dominujący nurt obecnych mediów i ograniczenie jego zasięgu to dla nich cios. Walczą o swój interes. Podobnie można się spodziewać reakcji z Europy. Więc to, że będzie krzyk, że nowa władza zawłaszcza media – można być tego pewnym. I ten krzyk będzie rezonował na zachodzie.

W rzeczywistości to, co proponuje obecna władza to jest po pierwsze – przybliżenie Polski do standardów zachodnich, po drugie – dzisiaj w Polsce mamy do czynienia z monopolem opinii. I jak z każdą ustawą demonopolizacyjną, ona nie przeszkadza wolności, ona ją rozszerza i umożliwia, ponieważ blokuje silnych graczy na rynku, po to żeby nie niszczyli słabszych, żeby nie odbierali wolności. Trzeba pamiętać, że ustawa dekoncentracyjna otwiera perspektywy , a nie zamyka. Trzeba będzie z tym przekazem próbować dotrzeć szeroko, ale nie miejmy specjalnych złudzeń. Hałas, awantury i wmawianie ludziom, że to jest odbieranie wolności mediom, będzie na bardzo wielką skalę. To trafi do wielu ludzi na Zachodzie. Podobnie będzie w Polsce. I w tej wojnie informacyjnej po stronie dezinformacji będą stały duże koncerny medialne, zagrożone dekoncentracją. Zanim rząd zaproponuje tą ustawę rządzący powinni przygotować i przeprowadzić akcję informacyjno-medialną dotyczącą procesów dekoncentracji mediów w Polsce. Bo to, że potrzebujemy takich rozwiązań prawnych i całego tego procesu nie ulega żadnej wątpliwości.

rozmawiał: Mariusz Pilis