Polska Agencja Prasowa: Jakie były powody przygotowania przez Redutę Dobrego Imienia projektu nowelizacji Prawa prasowego?

Maciej Świrski: Pomysł na nowelizację wziął się z obserwacji sytuacji w mediach. Mamy do czynienia z zasadniczą zmianą w funkcjonowaniu mediów, jaka dokonała się na przestrzeni ponad 30 lat od ustanowienia obowiązującej dzisiaj ustawy o Prawie prasowym. Dodam, że ona weszła w życie w 1984 r., ale główne jego zręby powstawały w specyficznej sytuacji stanu wojennego. Wtedy prasa i dziennikarze byli elementem "frontu ideologicznego" i w tej ustawie chodziło o wzmocnienie kontroli partii komunistycznej nad całą branżą i mediami.

Reklama

Po 1989 nastąpiło kilka nowelizacji, które wyznaczyły ramy prawne dla zawodu dziennikarza i funkcjonowania mediów w wolnej Polsce. W ciągu tych 30 lat zmieniły się same media. Nie tylko technicznie. Zmieniła się fundamentalnie pozycja mediów w społeczeństwie, przede wszystkim przez Internet, który na masową skalę zmienił sposób odbioru i obiegu informacji, zwłaszcza po 2010 r. Wcześniej Internet także miał duże znaczenie, ale to pojawienie się tzw. mediów społecznościowych w takiej formie jaką dziś znamy, bardzo zaważyło na przekazie medialnym. Zmienił się sposób informowania obywateli o rzeczywistości - i nie chodzi tu tylko o kwestie polityczne, ale także społeczno-kulturowe, np. przekazywanie polskiej tradycji, historii etc.

Mamy też do czynienia w Polsce z dosyć nienormalną, patrząc na stosunki europejskie, sytuacją właścicielską, bo większa część mediów jest w rękach zagranicznych. Z tego wynikają dwojakiego rodzaju konsekwencje. Po pierwsze, po 2015 r. okazało się, że zdecydowana większość mediów, które należą do zagranicznych inwestorów lub firm jest nieprzychylnie nastawiona do zmian dokonywanych przez wybrane w demokratycznych wyborach polskie władze. Okazało się, że media są aktywnym uczestnikiem gry politycznej i w bardzo znacznym stopniu odeszły od swojej funkcji informowania. To zjawisko miało miejsce również przed 2015 r., ale na znacznie mniejszą skalę. Praktycznie zanikła - poza Polską Agencją Prasową, mediami publicznymi i nielicznymi innymi, prywatnymi mediami związanymi ze środowiskami patriotycznymi – kardynalna zasada oddzielania komentarza lub opinii od informacji. Bardzo często niektóre informacje są przemilczane, tak jakby w ogóle nie zaistniały. No i wreszcie – nie ma zahamowań przed publikacją informacji niepotwierdzonych, czy w ogóle zmyśleń lub inscenizacji. Okazuje się po jakimś czasie, że są to wrzutki, które mają wywołać jakiś efekt polityczny, informacje nieoparte na faktach, niepotwierdzone źródłowo, zainscenizowane, ale za to mające swoje konsekwencje. Tu oczywiście przypomina się informacja o "leśnych faszystach" sprzed kilku lat, wykorzystywana później w międzynarodowych mediach do atakowania Polski.

Reklama

PAP: Mocno podkreślają państwo w uzasadnieniu projektu nowelizacji prawa prasowego negatywną rolę fake newsów i nowego zjawiska tzw. kampanii "character assassination".

M. Ś.: Tak, opisujemy dwa zjawiska, które się pojawiły po 1989 r. Pierwszym są fake newsy, które stały się trwałą częścią nie tylko polskiego krajobrazu medialnego. Niektóre agendy Unii Europejskiej zaznaczają, że fake newsy stały się również elementem wpływu politycznego Rosji czy Chin na państwa europejskie. Specjalnie są publikowane takie informacje, będące kompilacją prawd i fałszu - aby publiczności wydawało się, że coś jest prawdziwe. I później te "fałszywki" dalej rozprzestrzeniają się bardzo szybko i szeroko w Internecie i poprzez media społecznościowe.

Drugim zjawiskiem są kampanie "character assassination", czyli tzw. "zabójstwa postaci". Tym terminem nazywa się niszczenie rozmaitych osób za pomocą fake newsów przez rozmaite ośrodki medialne, które wzięły te osoby na swój celownik. To niszczenie polega na podawaniu o tych osobach informacji będących kompilacją prawdy i fałszu, w dodatku w złośliwym i wykrzywionym ujęciu. Takie mieszaniny informacyjne podawane są w atrakcyjnej i sensacyjnej formie i bardzo szybko się rozprzestrzeniają, a opinia publiczna zaczyna temu wierzyć - i do opisywanego człowieka przylegają pomówienia i kalumnie. Używa się konkretnego faktu z życia danego człowieka, miesza się to ze zmyśloną sytuacją lub mylnym kontekstem, a potem następuje bardzo intensywne i regularne powielanie tej nieprawdziwej informacji w ramach podjętej nagonki. W efekcie dany człowiek znika z życia publicznego, bo jest przez prawie wszystkich uważany za osobę skompromitowaną.

Reklama

Daleko nie trzeba w Polsce szukać, chyba pierwszą taką operacją "zabójstwa postaci" w sferze publicznej była akcja wymierzona w wicemarszałka Sejmu Andrzeja Kerna, a w czasach nam bliższych tzw. sprawa wiceministra obrony narodowej Romualda Szeremietiewa. W artykule na łamach dziennika "Rzeczpospolita" został fałszywie oskarżony w 2001 r. przez dwoje tzw. dziennikarzy śledczych. Skompilowali oni fikcyjne śledztwo dziennikarskie, obciążając Szeremietiewa zarzutami o łapówkarstwo, o ujawnianie tajemnic państwowych itd. W konsekwencji Romuald Szeremietiew zniknął z życia politycznego. Dopiero po 15 latach okazało się, że był on całkowicie niewinny, ale do życia politycznego już nie wrócił. To typowy przykład operacji "zabójstwa postaci". Po 2015 r. takich akcji można naliczyć dziesiątki, i jakoś się tak składa, że atakowane są osoby, które coś ważnego dla Polski robią.

W Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem tzw. "tygodniówek". Media biorą na cel osobę albo jakąś instytucję - i przez tydzień jest wałkowana informacja na jej temat, która jest kompilacją faktów i zmyśleń. Jeśli faktów, to tak prezentowanych, żeby opinia publiczna była przekonana, że osoba albo instytucja nie działa poprawnie, że coś zostało źle zrobione, że są jakieś nadużycia itd. W konsekwencji instytucja lub osoba nie zajmuje się niczym innym tylko zarządzaniem kryzysem wywoływanym przez takie publikacje. Opinia publiczna otrzymuje informacje wypaczone, generujące przekonanie, że opisywane osoby nie zasługują na szacunek i w ogóle są czarnymi charakterami, podczas gdy są to - powtarzam – kompilacje faktów i zmyśleń, często okraszone komentarzami mającymi nie tyle wyjaśnić czytelnikom czy widzom jak było naprawdę, ile wywołać wrogość odbiorcy w stosunku do opisywanych osób czy instytucji. Przewaga mediów nad opisywanymi osobami i instytucjami jest miażdżąca, głosy protestu i polemiki są praktycznie niesłyszalne. Oczywiście istnieje możliwość sprostowania w dzisiejszym stanie prawnym. Tylko że, ze względu na długotrwałość procedur i uznaniowość, jest ona niewydolna. Nawet jeśli komuś uda się wygrać w sądzie i sprostowanie fałszów czy przekłamań po wyroku sądowym się ukaże, to po takim czasie, że nikt już nie pamięta o co chodziło. Wiadomo tylko, że ten ktoś, kogo zaatakowały media, był w coś zamieszany. A przecież niczego takiego nie było. Był atak na osobę albo instytucję, po to, żeby usunąć tę osobę ze stanowiska czy funkcji, zablokować jej możliwość działania, albo żeby skompromitować instytucję.

PAP: Czy dlatego proponowana nowelizacja Prawa prasowego zakłada zmianę czasu rozpoznania wniosku o sprostowanie przez redaktora naczelnego danej redakcji, ale także przyspieszenie czasu rozpoznania spraw przez sądy?

M. Ś.: Tak. Z doświadczenia Reduty Dobrego Imienia, w której wciąż mamy do czynienia z tego rodzaju sprawami o sprostowanie, wynika, że instytucja sprostowania, która jest przewidziana w polskim prawie prasowym, w obecnej sytuacji medialnej jest nieskuteczna. Kiedy pojawia się fałszywa informacja jest pewien okres przewidziany prawem na wysłanie żądania sprostowania do redaktora naczelnego. Obecnie jest to 21 dni, dodatkowo prawo prasowe przewiduje, że takie żądanie sprostowania trzeba wysłać listem poleconym, sprostowanie musi mieć określoną w ustawie formę i musi być opatrzone osobistym podpisem. Po otrzymaniu żądania sprostowania redaktor naczelny elektronicznego dziennika albo czasopisma ma 3 dni, ale robocze, na opublikowanie tego sprostowania. Jeśli jest to wydanie tradycyjne, tj. drukowane, wówczas redaktor naczelny winien opublikować sprostowanie w najbliższym numerze dziennika i maksymalnie ma 7 dni na publikację. Jeżeli tego nie uczyni - powinien napisać odmowę i w ciągu maksymalnie 7 dni przesłać ją do wnioskodawcy. Widzimy więc, że czas gra na niekorzyść wnioskodawcy. Zdarza się bardzo często, że w ogóle redaktor naczelny nie przesyła wnioskodawcy powodów odmowy. Zasadniczo, gdy w przewidzianym terminie nie ukazuje się sprostowanie, wtedy dopiero pokrzywdzonemu przysługuje odwołanie do sądu. Z reguły jednak oczekuje się na odpowiedź od redaktora naczelnego, ponieważ prawo prasowe przewiduje również tzw. tryb naprawczy, czyli redaktor naczelny może wskazać wnioskodawcy, które ewentualnie fragmenty nadają się do publikacji, albo co ewentualnie należy poprawić. Taką odmowę załącza się również do pozwu. Kiedy wnioskodawca składa pozew, zaczyna się cała procedura zgodna z Prawem prasowym. Sąd ma teoretycznie 30 dni na przeanalizowanie dokumentacji, dopuszczenie wniosków dowodowych, pozwany musi mieć prawo do obrony, stąd doręcza mu się pozew i zobowiązuje do odpowiedzi na pozew.

Zdarza się, że sąd wzywa redaktora naczelnego i go przesłuchuje jako stronę. W praktyce trwa to dłużej niż 30 dni, czasami od samego wpływu pozwu do pierwszej rozprawy mija kilka miesięcy. Tutaj sąd warszawski wyróżnia się na tle innych sądów, bo faktycznie w ciągu miesiąca jest z reguły wyznaczana pierwsza i czasami ostatnia rozprawa. Następnie jest apelacja i tutaj niestety czas się mocno wydłuża. Z naszych doświadczeń wynika, że nawet 1,5 roku trwa taka procedura sądowa od wpłynięcia pozwu do prawomocnego wyroku. Dlatego wiele osób rezygnuje i nie żąda sprostowań, uważając, że to jest strata czasu. Obawiają się także, że tekst sprostowania wysłanego do redaktora naczelnego może stać się pożywką do kolejnego ataku.

Te procedury są tak długotrwałe i tak niejednoznaczne, uznaniowe ze strony niektórych mediów, że po prostu stały się niewydolne. Redakcje często odmawiają publikacji sprostowań. Sam się kilkakrotnie spotkałem z odmową publikacji mojego sprostowania m.in. ze strony "Gazety Wyborczej”, mimo, że wszystkie wymogi formalne były spełnione.

PAP: Zaproponowali państwo tzw. "szybką ścieżkę sądową", prawie jak w przypadku wyborów.

M. Ś.: Tak. W polskim prawie przewidziany jest tzw. tryb wyborczy i podobną ścieżkę proponujemy w naszej nowelizacji w odniesieniu do sprostowań. Proponujemy by każdy mógł zażądać sprostowania albo tradycyjną drogą, czyli list, sąd etc. - albo zeskanować swoje podpisane żądanie sprostowania i sprostowanie oraz poświadczenie wysłania go listem poleconym do redaktora naczelnego i te dokumenty wysłać pocztą elektroniczną na publicznie znany adres e-mail redakcji. Od tego momentu redaktor naczelny ma 24 godziny na zamieszczenie sprostowania. Jeżeli go nie zamieści - już nie czekamy na jego odmowę, tylko idziemy do sądu, a ściślej mówiąc wysyłamy pocztą elektroniczną do sądu pozew przeciwko redaktorowi naczelnemu o sprostowanie informacji nieprawdziwych i nieścisłych. Sąd w pierwszej instancji ma 48 godzin na rozpatrzenie tej sprawy. Jeśli nie nakaże sprostowania i odrzuci nasz wniosek - to mamy prawo do apelacji w sądzie drugiej instancji. Na apelację strony mają również 24 godziny i też będzie można ją złożyć drogą elektroniczną. Sąd II instancji rozstrzyga apelację w terminie 24 godzin. Wtedy nie przysługuje już kasacja i jeżeli sąd nakaże sprostowanie - redaktor naczelny ma 24 godziny na realizację wyroku.

Jak widać, jest to procedura efektywna, która może się zamknąć w obrębie 4 do 7 dni. Gdy trwa akcja nagonki, człowiek jest oskarżany o jakieś niesłychane rzeczy i praktycznie jego głos nie jest słyszalny, bo jego żądania sprostowania są odrzucane, albo się procedują, a nagonka trwa i opinia publiczna zna tylko wersję jednej strony - w tym momencie należy działać bardzo szybko. Przy proponowanej przez nas procedurze, sprostowania będą się ukazywać bardzo szybko na tych samych łamach, na których pojawiły się artykuły. Czytelnik, czy szerzej – odbiorca, bo przecież mówimy też o Internecie - będzie miał przedstawiony obraz sprawy z wielu stron. Czyli jego wiedza będzie pełna.

Głównym celem proponowanych zmian jest zrównoważenie pozycji osób i instytucji w stosunku do wszechpotężnych w tej chwili mediów. Znowu wrócę do sprawy Romualda Szeremietiewa: rzekome śledztwo dziennikarskie oskarżyło urzędującego wiceministra Obrony Narodowej. W efekcie traci on stanowisko, toczą się śledztwa, człowiek znika z życia publicznego. Po kilkunastu latach okazuje się, że jest całkowicie niewinny, a cała sprawa wydaje się być ustawką różnych sił. Gdyby wtedy natychmiast mógł zabrać głos publicznie - w tym samym medium i mediach powielających fałszywe informacje - na zasadach sprostowania, w którym redakcja nie ma prawa do ingerencji w treść sprostowania, musi je zamieścić in extenso - to najprawdopodobniej Romuald Szeremietiew zdołałby przerwać te ataki, bo opinia publiczna zobaczyłaby, o co chodzi, a on jako zaprawiony w bojach patriota dzięki szybkiemu zabraniu głosu i naświetleniu prawdy w tej sprawie pozostałby dalej w polityce.

PAP: Projekt nowelizacji zakłada rozszerzenie katalogu podmiotów, które będą mogły reagować na nieprawdziwe informacje o społeczeństwie i narodzie. Czy to będą organizacje społeczne takie, jak np. Reduta Dobrego Imienia?

M. Ś.: To będzie nie tylko Reduta, ale także i inne organizacje społeczne, które mają podobne cele zapisane w swoich statutach. Przede wszystkim chodzi o to, by móc wreszcie skutecznie prostować szkalujące polską historię teksty w rozmaitych mediach. Mamy bogate doświadczenie w tego rodzaju sprawach, wygraliśmy z Onetem, Wprost czy Newsweekiem. Typowy przykład: jako Reduta Dobrego Imienia wspieraliśmy sprawę pana Krystiana Brodackiego przeciwko portalowi Onet.pl. Pan Brodacki zwrócił się do nas o pomoc, ponieważ zdjęcie m.in. jego matki prowadzonej na rozstrzelanie w Palmirach zostało zamieszczone na głównej stronie Onetu jako ilustracja do artykułu o prostytucji podczas okupacji. Reduta nie mogła wówczas wysłać sprostowania, bo nie miała legitymacji czynnej w tej sprawie. Zapewniliśmy jednak p. K. Brodackiemu wszelką pomoc w walce z Onetem. Poradziliśmy p. Brodackiemu pozew o naruszenie dóbr osobistych, bowiem mimo wezwania Onet.pl odmawiał jakiegokolwiek przeproszenia czy też sprostowania informacji. Pan Krystian Brodecki zwrócił się do sądu – a my go wspieraliśmy naszym know-how i po przeszło półtora roku sprawa została wygrana. Trwało to bardzo długo, ale Onet.pl zapłacił rekordowe odszkodowanie i sąd nakazał publikację przeprosin na głównej stronie portalu przez 7 dni. Gdyby nie to, że pan Brodecki zwrócił się do nas oraz to, że jest osobą mającą, jak to się w języku prawniczym określa, "legitymację czynną”, czyli uprawnienie do występowania w sprawie - to nie można by było zareagować. Trzeba jednocześnie podkreślić, że poradziliśmy panu Brodackiemu pozew o naruszenie dóbr osobistych, właśnie z uwagi na niedogodności związane z kwestiami sprostowania. Wcześniej wygraliśmy sprawę o sprostowanie w sprawie braci Bąk (żołnierzy AK, którzy wykonywali wyroki śmierci wydane w imieniu Polski Podziemnej, a przedstawione o nich na łamach Wprost informacje były nieprawdziwe), ale trwało to dość długo.

Muszę dodać, że przy obecnych regulacjach w Prawie prasowym, kiedy mamy do czynienia z kłamstwami na temat polskiej historii, gdy są zniesławiani Polacy jako naród, nie ma „osoby zainteresowanej”. I tak ostatnio w artykule z 15 sierpnia portal Onet.pl w 100. rocznicę Bitwy Warszawskiej obarczył Polaków winą za śmierć sowieckich jeńców po wojnie 1920 r., czyli powtórzył tezy sowieckiej propagandy antypolskiej, mające równoważyć sowiecką winę za Katyń. Na podstawie obecnie obowiązującego Prawa prasowego nie można było zażądać od Onet.pl sprostowania tych kłamstw. Nie ma przecież konkretnej "osoby zainteresowanej" w rozumieniu Prawa prasowego, bo wszyscy uczestnicy tamtych wydarzeń już nie żyją. Nie ma osoby, która miałaby tzw. "legitymację czynną". W tym miejscu muszę dodać, że jestem jedyną osobą w Polsce, która wygrała sprawę o sprostowanie z "Newsweekiem" za tekst o tzw. "polskich obozach koncentracyjnych" założonych po II wojnie światowej, ale sąd podkreślił, że moja legitymacja wynika nie tylko z przynależności do narodu polskiego, ale głownie z mojej działalności jako fundatora RDI. Jako RDI chcieliśmy więc wprowadzić systemowe rozwiązania dla organizacji społecznych. Na kłamstwa Onetu zareagował bowiem premier Mateusz Morawiecki wysyłając list do przedstawiciela właścicieli Onetu. Trudno przecież oczekiwać, żeby Prezes Rady Ministrów za każdym razem zabierał głos w takich sprawach. Dlatego potrzebne jest rozszerzenie katalogu podmiotów uprawnionych, żeby tego rodzaju kłamstwa mogły być błyskawicznie w ciągu 24 godzin prostowane – powtarzam - na tych samych łamach, na których je opublikowano, żeby ci sami odbiorcy przeczytali prawdę. Polemiki w niszowych mediach patriotycznych, porównując zasięgi, nie są dostrzegane, zresztą są to inni odbiorcy.

Reasumując: potrzebna jest instytucja sprostowania z rozszerzonym katalogiem podmiotów upoważnionych do reagowania. Dlatego w naszym projekcie nowelizacji ważne są dwie rzeczy - szybkość działania i "legitymacja czynna" dla organizacji społecznych, żeby można się było upominać o polską historię, o prawdę w tych mediach, które zatraciły swoją funkcję informacyjną i stały się jedną ze stron sporu politycznego i kulturowego. Szybkość działania w sprawach o sprostowanie – czyli bardzo szybki tryb procedowania - pozwoli na zrównoważenie pozycji stron w dyskursie publicznym i na ograniczenie rozprzestrzeniania się fake newsów – zarówno dotyczących polskiej współczesności i konkretnych osób i instytucji, jak i tych na temat polskiej historii.

Na ewentualne zarzuty wobec naszego projektu, że chcemy wprowadzać jakąś cenzurę, mamy prostą odpowiedź, iż zależy nam na czymś wręcz odwrotnym. Jeżeli ten projekt nowelizacji Prawa prasowego byłby wprowadzony, mielibyśmy w Polsce większą wolność słowa niż do tej pory, a także zwiększenie dostępu do informacji. Bo czytelnik, który jest przecież obywatelem mającym swoje konstytucyjne prawa do informacji, będzie mógł zobaczyć sprawę naświetloną ze wszystkich stron - od strony autorów publikujących w jakimś medium, ale też od strony osoby lub instytucji, która jest opisywana. Uważam, że to będzie rozszerzenie wolności słowa i wolności dostępu do informacji.

PAP: Ten projekt zakłada również uchylenie art. 212 Kodeksu karnego, przewidującego kary za zniesławienie, co politycy obiecywali od wielu lat. Skąd ten pomysł?

M. Ś.: Po pierwsze, sam jestem zwolennikiem bezwzględnej wolności słowa. Powiedzieć lub napisać można wszystko, lecz dorosły człowiek odpowiada za swoje słowa i czyny. W mojej opinii art. 212 stanowi ograniczenie wolności słowa, a kara więzienia za wypowiedzenie czegoś lub poinformowanie o czymś - ma na celu "zmrożenie" tego, kto chciałby coś napisać lub o czymś powiadomić opinię publiczną, jakiegoś "whistblowera", sygnalistę. Przede wszystkim chodzi tu o dziennikarzy. I ten efekt "mrożący" działa, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, gdzie rozmaite lokalne postkomunistyczne oligarchie mają wpływ na życie ludzi.

Myślimy tu o lokalnych gazetach, regionalnych portalach, które funkcjonują na poziomie miasta powiatowego. Tam są i pracują dziennikarze, którzy pełnią prawdziwą funkcję informacyjną i kontrolną, jaka przypada mediom. Wykrywają jakieś nadużycia lub nieprawidłowości - i okazuje się, iż lokalny oligarcha zaczyna tych dziennikarzy ścigać właśnie z art. 212. Oskarżani są o zniesławienie. W takiej sytuacji ten "efekt mrożący" polega na tym, iż taki lokalny dziennikarz zastanowi się trzy razy, zanim o czymś napisze.

W związku z tym ujęliśmy w naszym projekcie nowelizacji Prawa prasowego zapis o zniesieniu art. 212 Kodeksu karnego. Od tego jest instytucja sprostowania, żeby opisywane osoby poinformowały opinię publiczną o swoim punkcie widzenia, by sprawę można było obejrzeć ze wszystkich stron. Poza tym każdy ma prawo dochodzenia swojego dobrego imienia na drodze cywilnej i żądać zadośćuczynienia za zniesławienie. Więzienie powinno grozić bandytom, a nie dziennikarzom za to, że wykonują swoją pracę.