"Pomijając katastrofalną powódź przed 11 laty, z permanentną suszą mamy do czynienia właściwie od 1982 r." - mówi DZIENNIKOWI prof. Maciej Sadowski z Instytutu Ochrony Środowiska. Z raportu ośrodka wynika, że najgorsza sytuacja z wodą panuje w Wielkopolsce, jednak problem dotyczy już także większości terenów Polski południowo-wschodniej i środkowej.

Reklama

Za przemianę Wielkopolski w step odpowiedzialny jest człowiek. W czasie zaborów wykarczowano Puszczę Notecką, co doprowadziło do przesuszenia gleby. Katastrofę przyspieszyły eksperymenty z rolnictwem, które komunistyczne władze prowadziły po II wojnie światowej - betonem regulowano rzeki i osuszano torfowiska. Skalę problemu widać na przykładzie jezior i stawów. Jeszcze sto lat temu w Wielkopolsce było ponad 11 tys. małych zbiorników wodnych. Do 1940 r. przetrwało niecałe 5 tys., dziś jest niewiele ponad 2 tys. I ich liczba ciągle spada. Brak stawów i torfowisk powoduje obniżanie się poziomu wód gruntowych i dalsze wysuszanie gleby. I tak koło się zamyka.

"A na dodatek jesteśmy rozrzutni w gospodarowaniu wodą. Mamy wodochłonny przemysł oraz nieszczelne wodociągi, w efekcie ponad połowa wody zabieranej przyrodzie wycieka nieszczelnymi rurami" - mówi nam Przemysław Nawrock z organizacji ekologicznej WWF. "Wciąż też regulujemy rzeki, przyspieszając odpływ wody. Realizujemy to według koncepcji technicznych pamiętających czas Stalina, wbrew unijnemu prawu" - dodaje.

Skutki tego procesu będą dla nas opłakane. "Woda może stać się towarem reglamentowanym jak kiedyś benzyna" - opowiada prof. Sadowski. Zmiany klimatu uderzą też mocno w rolnictwo, bo plony będą coraz mniejsze. Ratunkiem będzie import żywności (Unia Europejska ma jej sporą nadwyżkę), ale wówczas trzeba będzie się zmierzyć z problemem bezrobotnych rolników. A będzie to bardzo kosztowne. Ale to nie koniec. Prażące coraz mocniej słońce oraz stepowienie gleby spowodują, że znikną znane nam dotąd rośliny. Grozi to nawet tak powszechnemu w naszym kraju ziemniakowi, który nie lubi zbyt wysokich temperatur. "A zamiast pszenicy czy żyta będziemy zmuszeni uprawiać afrykańskie sorgo" - dodaje Sadowski.

Zdaniem naukowców procesu stepowienia nie da się już powstrzymać, ale można go spowolnić. Przede wszystkim gminy powinny zwiększyć powierzchnię lasów oraz zainwestować w tzw. małą retencję. Powinno się także wyposażyć rowy melioracyjne w zastawki, bo obecnie zdecydowana większość rowów jedynie odprowadza wodę, a jej nie zatrzymuje. W walkę ze stepowieniem powinny się także włączyć władze w Warszawie. "Rząd powinien opracować system zachęt dla rolników, by stali się tzw. strażnikami krajobrazu. W tym celu powinno się wykorzystać unijne fundusze, które są przeznaczone na ochronę różnorodności biologicznej obszarów wiejskich czy ochronę środowiska i krajobrazu" - mówi DZIENNIKOWI profesor Tomasz Żylicz z Warszawskiego Ośrodka Ekonomii Ekologicznej.