Sława i splendor trwały zaledwie kilkadziesiąt godzin, zanim rząd w Pekinie nakazał przerwać kontrowersyjny program badawczy, którego owocem miały być "zmodyfikowane genetycznie" bliźniaczki Lulu i Nana. Bez względu na to, czy dokonania genetyków okażą się prawdą czy blagą, zarówno za Wielkim Murem, jak i w innych częściach świata nie brak badaczy, którzy aż rwą się do przekraczania umownych granic, jakie stawia sobie olbrzymia większość naukowców.
Ten eksperyment był przekroczeniem norm moralności i etyki, do których stosuje się wspólnota akademicka. Był szokujący – skwitował chiński wiceminister nauki i technologii Xu Nanping rewelacje autora rzekomej kontrowersyjnej manipulacji genetycznej He Jiankui. Władzom w Pekinie wystarczyły dwie doby przetaczającej się przez świat fali oburzenia, by wygasić kontrowersyjny program genetyków i zapowiedzieć śledztwo w sprawie "nielegalnych" działań naukowców.
Szkopuł w tym, że trudno uwierzyć, iż chiński rząd nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi 34-letni badacz. He jest profesorem Southern University of Science and Technology, jednego z wiodących ośrodków naukowych, służącego za poletko doświadczalne w planowanej na najbliższe lata reformie szkolnictwa wyższego w Chinach. He ogłosił sukces podczas konferencji o wymownej nazwie 2. Międzynarodowy Szczyt na temat Edycji Ludzkiego Genomu w Hongkongu, którą z pewnością zorganizowano za przyzwoleniem chińskich dygnitarzy. I wreszcie – badania nad modyfikowaniem ludzkich genów to niejedyny budzący wątpliwości program badawczy realizowany za Wielkim Murem.

Trzyletnia pensja za artykuł

Reklama
Biorąc pod uwagę, że wirusy grypy są potencjalnym zagrożeniem dla ludzkości, niedzielenie się nowymi odkryciami na ten temat z globalną siecią laboratoriów Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), jak nasze Centers for Disease Control and Prevention, jest skandaliczne – pomstował kilka miesięcy temu podsekretarz ds. obrony Andrew C. Weber. Komentował w ten sposób wieści o tym, że chińscy badacze przestali udostępniać amerykańskim laboratoriom nowo odkrywane odmiany wirusa ptasiej grypy H7N9.
Reklama
Ta choroba to dla Pekinu temat bardzo wrażliwy. Nie tylko dlatego, że to właśnie Chiny najboleśniej odczuwają uderzenia kolejnych odmian wirusa – jak podał pod koniec ubiegłego roku magazyn "Smithsonian" (wydawany przez Smithsonian Institution), piąta fala epidemii uderzyła w październiku 2016 r. i jej ofiarami padło 764 osób. "Chiny mogą być punktem zapalnym kolejnej śmiertelnej pandemii" – spekulowali autorzy magazynu.
Tym bardziej że Chińczycy poczynają sobie z wirusami ptasiej grypy nader śmiało. Najlepszym przykładem mogą być zarzuty, jakie padły w 2013 r. Zespół działający w strukturze Weterynaryjnego Instytutu Badawczego "zmiksował" H5N1 z H1N1, uzyskując nowy szczep. Formalnie rzecz biorąc, chodziło o próbę odtworzenia procesu tworzenia się nowych wirusów grypy w naturze. Ale wynik był dosyć przerażający – badacze opracowali aż 127 rozmaitych hybryd, z których pięć było w stanie przenosić się drogą kropelkową. Choć eksperyment został przerwany, gdy usłyszał o nim świat, to akademicy na świecie spekulują, że nie był to jedyny tego typu program badawczy.
Mają do tego podstawy, bo w Chinach prowadzi się wiele budzących kontrowersje badań: doświadczenia z modyfikacją komórek macierzystych (w 2015 r. naukowcy z Guangzhou ogłosili, że udało im się zmodyfikować ludzki embrion), program zmierzający do zidentyfikowania cech charakteru i zachowań na bazie genomu (naukowcy przeczesywali szkoły i więzienia, zbierając próbki – w przyszłości, jak prognozowali krytycy, mogłoby się to przełożyć na stosowany od urodzenia program dyskryminacji części populacji), eksperymenty kriogeniczne z zamrażaniem zwierząt czy próby mieszania molekuł genetycznych roślin z ludzkimi. Na szczególną uwagę zasługuje też klonowanie – na początku tego roku w jednym z laboratoriów w Szanghaju sklonowano makaki. Niby nic, to już 20 lat z okładem, odkąd sklonowano owcę Dolly – ale dotychczas jeszcze nikt nie spróbował tej sztuki z naczelnymi.
W sporej mierze przypadki te nie wynikają z braku moralnych barier u chińskich akademików. To raczej konsekwencja deszczu pieniędzy, jaki spadł na tamtejszą naukę – nie tylko armia czy gospodarka rozwijają się za Wielkim Murem w błyskawicznym tempie. "Gdy odwiedzałem chińskie laboratoria w 1992 r., tylko te na Uniwersytecie Pekińskim wyglądały podobnie do zachodnich odpowiedników" – pisał na łamach magazynu "The Observer" Philip Ball, publicysta specjalizujący się w problematyce naukowej i autor książki "The Water Kingdom: A Secret History of China". Ale wydatki na badania naukowe w Chinach wzrosły w latach 1995–2013 trzydziestokrotnie – sięgając w 2016 r. 234 mld dol. W tym samym roku tamtejsza nauka przebiła amerykańską pod względem opublikowanych prac i artykułów naukowych – 426 tys. do 409 tys. Chińskie uczelnie prześcigają się w ściąganiu naukowców, którzy lata temu opuścili ojczyznę, by studiować w Stanach Zjednoczonych i Europie. Od 2008 r. obowiązuje Plan Tysiąca Talentów – budzący wiele emocji program, w ramach którego badacze poniżej 55. roku życia (zarówno Chińczycy, jak i cudzoziemcy) otrzymują posady na prestiżowych uczelniach w pełnym wymiarze godzin i ze środkami na eksperymenty przewyższającymi to, z czego mogła korzystać poprzednia generacja "zasiedziałych" naukowców. Na dodatek autorzy artykułów opublikowanych w liczących się międzynarodowych magazynach naukowych mogą liczyć na bonusy o równowartości 32 tys. dol. za artykuł (średnia roczna pensja w Chinach to nieco ponad 10 tys. dol.). He Jiankui jest zapewne beneficjentem tej polityki.
Genetyczne manipulacje przy embrionach, klonowanie małp czy hodowanie niespotykanych jeszcze w przyrodzie wirusów to zapewne efekty uboczne rywalizacji o środki i posady, która rozkręciła się w Chinach w ostatnich dekadach. I pościgu za sławą, w którym uczestniczą badacze. Im mniej znani, tym chętniej.

Blagier ze znaczka pocztowego

Himanshu Bansal był o krok od wskrzeszenia człowieka. Ten chirurg ze szpitala Anupan w Rudrapur, w leżącym na północnych krańcach Indii stanie Uttarakhand, przeszło dwa lata temu postanowił przywracać życie zmarłym. Jego terapia nie polegała na przekopywaniu cmentarzy i tworzeniu frankensteinów – Bansal chciał przywracać do świata żywych osoby ze stwierdzoną śmiercią mózgową.
Odnieśliśmy pewne sukcesy – zapewniał w maju 2016 r. Jak twierdził, w dwóch przypadkach udało się uzyskać u osób ze stwierdzoną śmiercią mózgową pewne oznaki świadomości, jak wodzenie oczami za poruszającymi się przedmiotami. – Są w stanie minimalnej świadomości, ale kto wie, może z niego wyjdą i będą wieść świadome życie – przekonywał. Te efekty miały być rezultatem wstrzyknięcia martwym mieszanki komórek macierzystych oraz peptydów.
Bansal liczył na powtórzenie wcześniejszych eksperymentów na większą skalę – do listopada 2016 r. planował "pozyskanie" ok. 20 osób w stanie śmierci mózgowej i podanie im swojego ożywczego koktajlu. – Chcemy dowieść, że śmierć mózgowa jest odwracalna – zapewniał. – Zaoferowaliśmy też tę procedurę w przypadku kilku osób w tym stanie w Zatoce Perskiej i Europie – dorzucał.
Z planu wskrzeszania zmarłych nic jednak nie wyszło – zaplanowany na listopad eksperyment zablokowała Indian Council of Medical Research, instytucja zatwierdzająca wszystkie procesy kliniczne na subkontynencie. Co nie oznacza, że Bansal – o którym od tamtej pory nikt już nie słyszał – nie prowadzi dalszych badań w jakiejś prywatnej klinice w Azji lub na Bliskim Wschodzie. Jeśli bowiem Bansal wyszedł ze zmagań ze śmiercią zwycięsko, pewnie stałby się "największym badaczem XXI w.".
To zapewne marzyło się Hwangowi Wu-sukowi, autorowi "naukowego blamażu XXI w.". – Żyłem jak pijany w bańce, którą sam sobie stworzyłem – bił się w piersi po latach południowokoreański badacz i weterynarz, wspominając, jak w latach 2004 i 2005 wprawił świat w osłupienie, ogłaszając, że jako pierwszemu na świecie udało mu się sklonować ludzki embrion, a następnie wyprodukować zeń komórki macierzyste zgodne genetycznie z organizmem dawcy. Ich unikatową cechą jest zdolność zamiany w dowolną tkanką. Innymi słowy – zyskalibyśmy możliwość naprawy naszych ciał.
Szok był podwójny, bo Hwang nie tylko zdawał się być demiurgiem biotechnologii, ale i przekroczył przy tym pewną etyczną granicę, której nikt wcześniej nie próbował – tak otwarcie – forsować.
Hwangomania przeszła jego oczekiwania. W przeciwieństwie do Chińczyków rząd w Seulu zareagował z euforią: weterynarza okrzyknięto "największym naukowcem w dziejach", państwowa poczta wyemitowała znaczek ze zrywającym się z wózka inwalidą, koreańskie linie lotnicze zaoferowały mu darmowe przeloty na następne 10 lat, a Koreanki tysiącami oferowały do eksperymentów swoje komórki jajowe. Nie zwracano uwagi na to, że wcześniejsze publikacje Hwanga dotyczące klonowania zwierząt opierały się na wątpliwych twierdzeniach i słabych dowodach. Bańka prysła, kiedy z zespołu zaczęli odchodzić jego współpracownicy – rychło okazało się, że osiągnięcia jego laboratorium to bajki, być może w sporej mierze wynikające z próby uzasadnienia, na co poszły 3 mln dol. dotacji od państwa i prywatnych darczyńców.
W przeciwieństwie do innych skandalistów świata nauki Hwang Wu-suk nie przepadł bez śladu – wyrzucony z uczelni podnajmował laboratoria i zabrał się za to, co wychodziło mu wcześniej najlepiej, czyli klonowanie zwierząt. Udało mu się – jako pierwszemu na świecie – sklonować psa, dziś jest to podstawowa usługa, jaką oferuje chętnym, za jedyne 100 tys. dol. Używając metod inżynierii genetycznej, Hwang pracuje dziś podobno nad tworzeniem zwierzęcych odmian przypadłości nękających ludzi – jak choroba Alzheimera, w nadziei, że potem uda się znaleźć na nie stosowne leki czy terapie, które dadzą się w podobny sposób "przetransponować" na ludzi. By nikt nie kwestionował już jego dokonań, Hwang każdą ze swoich metod patentuje w USA.

Co kraj, to eksperyment

Trudno oprzeć się wrażeniu, że przynajmniej w niektórych krajach naukowe tabu narusza się w kontrze do Zachodu. Gdy w USA prezydent George W. Bush ogłaszał zakaz badań na komórkach macierzystych, najwyższy przywódca Iranu ajatollah Ali Chamenei wydał fatwę o dopuszczalności badań nad takimi komórkami w irańskich klinikach.
Była to też część polityki władz w Teheranie: tuż po końcu wojny z Irakiem (1980–1988) tamtejsze rządy zaczęły sobie zdawać sprawę, że rewolucja islamska wypłoszyła z kraju olbrzymią większość naukowców – zaczęto więc inwestować w badania naukowe. Nakłady na ten sektor rosły z 232 mln dol. w 1990 r. do 1,2 mld dol. w 2005 r. Zgodnie z deklaracjami Teheranu tylko w latach 2008–2013 na badania nad komórkami macierzystymi wydano z budżetu (wciąż obłożonego sankcjami) 2,5 mld dol. To w laboratorium w Isfahanie dokonano pierwszego klonowania w świecie muzułmańskim – owcy o imieniu Rojana.
Irańczycy mogą się odwoływać również do argumentów religijnych: zgodnie z doktryną szyicką dusza wstępuje w ciało dopiero w 120. dniu od poczęcia, co nie tylko pozwala na aborcję przed tym terminem, ale też otwiera drogę do badań nad embrionami. Tamtejsi duchowni, gdy sięgają po argumenty teologiczne w dyskusjach o nauce, odwołują się też do tych ustępów Koranu, w których podkreślane są starania, by zapobiegać chorobom i cierpieniu – to wystarczające uzasadnienie dla podejmowania badań. Również metody sztucznego zapłodnienia są tam powszechnie akceptowane. Choć Chamenei określił też granice, których przekroczenie jest zabronione – to klonowanie człowieka.
Sunnici, większość świata muzułmańskiego, podchodzą jednak do sprawy bardziej restrykcyjnie. Aborcja jest dopuszczalna, ale tylko w przypadku zagrożenia życia matki lub poważnych wad płodu. Nierzadko można usłyszeć, że i tego należałoby zabronić, bo to jedyny sposób zapobieżenia przedmałżeńskim stosunkom płciowym. Sztuczne zapłodnienie – tylko dla małżeństw.
W większości krajów powstały narodowe rady etyki, debatą o bioetyce rządzą jednak ulemowie, autorytety religijne – kwituje Thomas Eich, ekspert od islamu z Uniwersytetu w Hamburgu. – To oni codziennie docierają do wielomilionowego audytorium, nierzadko przez własne kanały telewizyjne czy internet – wskazuje. To ich opinie sterują postawami społeczeństw: w ten sposób szejk Szarawi był w stanie przez długie lata de facto blokować program przeszczepów nerek w Egipcie.
Paradoksalnie, tę samą sytuację można obrócić na rzecz badaczy – sięgając po argument, że Koran w żadnym miejscu nie zabrania badań genetycznych, a jako że są one prowadzone dla dobra i zdrowia ludzi, to są zalecane przez świętą księgę, uzasadnia się programy inżynierii genetycznej. Zresztą większość liderów religijnych stara się nie zagłębiać zanadto w etyczne zawiłości współczesnej medycyny. – Były wielki mufti Egiptu Muhammad Sajid Tantawi pozostawiał medykom odpowiedź na pytanie, czy człowiek w stanie śmierci mózgowej jest jeszcze żywy, czy już martwy. Jeśli oni mówili, że ktoś jest martwy, to powinien być uważany za takiego i jego organy mogą zostać użyte do transplantacji – podkreśla Eich. Szejk Szarawi był przeciwnego zdania: działanie jednego organu w ciele nie może przesądzać o tym, czy człowiek jest żywy czy martwy – argumentował. Nic dziwnego, że debata na ten temat, nawet jeśli nie trafia na czołówki tamtejszych gazet, trwa nieustannie.
Egipt jest zresztą doskonałym przykładem prawidła, że "co kraj, to kontrowersyjny eksperyment" – w tym 80-milionowym, najludniejszym państwie Bliskiego Wschodu największe emocje wzbudziły w ostatnich latach doświadczenia z uprawą pszenicy. W ubiegłym roku egipscy badacze opublikowali raport, z którego wynikało, że można by dzięki genetycznym modyfikacjom spróbować uzyskać plony tego zboża dwukrotnie w ciągu roku – a mowa o kraju, który jest największym importerem pszenicy na świecie, którego przeciętny mieszkaniec zjada 141 kg tego zboża w ciągu roku. Raport sprowokował jednak gwałtowną kontrę ze strony ministerstwa rolnictwa, które uznało, że manipulowanie przy uprawach to niszczenie gleby i marnowanie wody.

Za dużo nie mówić

Uderzające jest to, że o ile w krajach muzułmańskich budżety na badania naukowe dobijają do kilkunastu miliardów dolarów, o tyle w Chinach są to już setki miliardów – ale czerwone linie przebiegają w podobnych miejscach. – Konfucjańska filozofia zakłada, że człowiekiem stajemy się w chwili narodzin – komentował etyk z Shanxi Medical University Deng Rui. – To nas różni od Stanów Zjednoczonych czy innych krajów chrześcijańskich, które z religijnych powodów uznają, że badania na zarodkach nie są OK – dodawał.
Czy uderzenie się w piersi rządu w Pekinie oznacza, że azjatyckie, bliskowschodnie czy afrykańskie laboratoria dostosują się do zachodnich etycznych granic w nauce? Raczej nie, po prostu tamtejsi badacze będą teraz nieco dyskretniejsi i o planach takich jak klonowanie embrionów czy przeszczepy głów będą informować bardziej powściągliwie. Przekroczenie linii, za którą nie wypuścił się jeszcze żaden naukowiec, jest zbyt wielką pokusą, żeby ktoś się na to w końcu nie poważył.