Marceli Sommer: List otwarty przeciwko parytetom dla kobiet, którego jest pani współautorką, doczekał się odpowiedzi ze strony propagatorów projektu ustawy parytetowej. Wśród zarzutów pojawiło się, że krytykujecie pomysły, których w projekcie nie ma. Takie jak parytet w parlamencie czy radach naukowych.

Reklama

Barbara Fedyszak-Radziejowska*: To jest nieporozumienie. List został opublikowany w lipcu ubiegłego roku w Rzeczpospolitej oraz w Gazecie Wyborczej i odnosił się do postulatów sformułowanych na Kongresie Kobiet. Propozycja parytetów dla kobiet została od tamtego czasu zredukowana. Może jako reakcja na sprzeciw wielu środowisk, w tym także kobiecych, a może jako wyraz politycznej kalkulacji. Dzisiaj projekt ustawy proponuje parytety tylko na listach wyborczych. Ale to w żaden sposób nie zmienia merytorycznych powodów naszego sprzeciwu. Cała filozofia politycznej reprezentacji budowanej na parytetowych zasadach to powtórka z PRL, to pogwałcenie demokratycznych i merytorycznych reguł wyboru ludzi na publiczne stanowiska. Mieliśmy w tzw. minionym systemie parytetowy sejm tworzony wedle proporcjonalnej reprezentacji kobiet i mężczyzn, górników i hutników, włókniarek i rolników. To się da zrobić, ale pod warunkiem rezygnacji z demokracji.

W liście stwierdzacie panie, że „kobiety w Polsce nie są dyskryminowane”. Czy to główna kość niezgody między wami a zwolennikami parytetowego wyrównywania szans?
Nie mówimy, że nie istnieje problem obecności kobiet w życiu publicznym. Jesteśmy jednak przekonane, że parytety nie rozwiążą tego problemu i nie zredukują jego przyczyn. W miejsce realnej poprawy sytuacji wprowadzają parytetową fikcję.

Zwolennicy parytetów mówią, że wzmocnienie reprezentacji politycznej kobiet musi nastąpić w pierwszej kolejności, żeby pozostałe problemy kobiece mogły zostać potraktowane serio. Co pani na to?
Parytety nie wzmocnią „politycznej reprezentacji” kobiet, bo kobiety nie są elektoratem Jednej Partii Kobiet i nie mają identycznych, politycznych poglądów. Mają przecież prawo wyboru, także do pozostania w domu. Ale są dwie ważne, realne przyczyny ich nieobecności w życiu publicznym. Pierwsza wiąże się z pozamerytorycznymi kryteriami awansowania, czy układania list wyborczych. Ustawowy przymus narzucający partiom politycznym parytety, do „zwykłych” pozamerytorycznych kryteriów, takich jak koneksje, uroda, wzrost, czy pieniądze dodaje kolejny – płeć. Lekceważenie kompetencji zawsze jest szkodliwe, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn. Proszę spojrzeć na nominacje pana Rompuy’a i pani Ashton na najistotniejsze urzędy w Unii Europejskiej. Oto wynik działania parytetów w praktyce: miejsce dla lewicy i dla prawicy, dla małych i dla dużych państw, dla mężczyzny i dla kobiety. A jakie są rzeczywiste dokonania i kompetencje tych osób? Czy je poznaliśmy, czy brano je pod uwagę? Nic podobnego.

Reklama

Czytaj dalej >>>



To jest nieodzowna konsekwencja parytetów?
Tak. Takie są konsekwencje pozornych rozwiązań i równości rozumianej jako identyczna, statystyczna reprezentatywność. Płeć jest czynnikiem różnicującym ludzi, ale biologia nie determinuje poglądów, wyborów życiowych, systemu wartości, czy kariery. Jesteśmy wolni i mamy prawo wybierać.

Reklama

A druga przyczyna niedoreprezentowania?
Drugi problem jest poważniejszy. Chodzi mi o łączenie ról rodzicielskich z zawodowymi, a szczególnie z tymi, które wymagają niemal całkowitej dyspozycyjności, a takimi właśnie rolami są funkcje publiczne. W Polsce łączenie pracy i rodzicielstwa jest bardzo trudne. Jeśli chcemy to zmienić, to musimy prowadzić sensowną politykę prorodzinną, tworzyć infrastrukturę usług opiekuńczych, etc. Kobiety mają prawo, jeśli taka jest ich decyzja, do bezpiecznego i spokojnego macierzyństwa. To wymaga akceptacji społecznej dla swoistej pauzy w ich zawodowej biografii, akceptacji szefów, także tych w polityce. Dobra polityka prorodzinna sprawi, że dylemat „macierzyństwo czy kariera” nie będzie tak dramatyczny, jak dzisiaj. Parytety nie pomogą tym kobietom, dla których macierzyństwo jest bardzo ważne. Proszę zauważyć, jak często sołtysami zostają właśnie kobiety. Dlaczego? Bo rola sołtysa nie wymaga wyjścia z domu, łatwo pogodzić ją z rolą domową. A pozostałe kobiety, które z macierzyństwa rezygnują, lub poprzestają na jednym dziecku poradzą sobie bez parytetowej protezy.

Czyli większa reprezentacja kobiet w polityce nie musi przyczynić się do poważniejszego traktowania kobiecych problemów?
Pozorne działania prowadzą do pozornych sukcesów. Parytety tworzą jedynie fikcję rozwiązania dylematu, fikcję równouprawnienia. Łatwo jest je wprowadzić: jedna ustawa i partie zmuszone są do dopisania kobiet do list wyborczych. Mogą oznajmić społeczeństwu, że problem reprezentacji kobiet w polityce został rozwiązany. A jednocześnie realnie, sytuacja kobiet łączących rodzicielstwo z karierą nie poprawi się ani o milimetr. Merytoryczne kompetencje nadal nie będą miały większego znaczenia. W prawdziwym świecie nic nie zmieni się na lepsze.

A więc parytety to nowa odsłona jednokierunkowego równouprawnienia w wersji z komunistycznych plakatów? Miejsce traktorzystek i robotnic zajęły panie w polityce?
Tak uważam. W tym projekcie zawarty został ukryty przekaz: jesteś równa mężczyźnie tylko wtedy, kiedy masz równą mu władzę, pozycję i dochody. Jeśli zostajesz w domu i wychowujesz dzieci, to jesteś od niego mniej warta. I taki – szkodliwy i degradujący kobiety komunikat - oddziałuje negatywnie zarówno na kobiety, jak i na mężczyzn.

W swoim liście otwartym sporo miejsca poświęcają panie uzurpacji jakiej dokonuje Kongres Kobiet wypowiadając się w imieniu wszystkich Polek. Czy nie widzi pani w tym pospolitym ruszeniu żadnych dobrych stron?
Postrzeganie tej inicjatywy jako spontanicznego ruchu obywatelskiego to naiwność. Moim zdaniem parytety są politycznym projektem mającym wesprzeć lewicę w nadchodzących wyborach prezydenckich i samorządowych. Proszę zobaczyć graficzne, kolorowe, skądinąd udane logo kobiecego profilu wpisanego w mapę Polski na plakatach, kopertach i reklamówkach, używanych w trakcie zbierania podpisów. Trudno będzie przekonać mnie, że oddolny i spontaniczny ruch obywatelski dysponuje środkami finansowymi pozwalającymi na taką rozrzutność.

p

*Barbara Fedyszak-Radziejowska, socjolog, etnograf, członek Kolegium IPN