Jakie są poglądy premiera Tuska? - pytają publicyści. Niektórzy co bardziej zapalczywi odpowiadają: żadne. To polityk pozbawiony wyraźnej wizji własnego celu, można powiedzieć: premier bez właściwości. Równocześnie wszystko wskazuje na to, że społeczeństwu ów brak poglądów nie przeszkadza w najmniejszym nawet stopniu. Poparcie utrzymujące się nadal grubo powyżej 50 proc. jest ewenementem - nawet przy założeniu, że nie dotarliśmy jeszcze do stu dni urzędowania nowego gabinetu.

Reklama

Oczywiście, Tusk może się jeszcze zużyć i okazać bezsilny wobec społecznych tarć. Tyle że to wciąż odległa perspektywa. Na razie racja jest po stronie premiera, a nie atakujących go autorów. A może Tusk zwyczajnie wie o Polakach więcej niż komentujący jego działania obserwatorzy? Może dostrzegł jakiś nowy nerw, nową zbiorową potrzebę, którą umie zaspokoić i dzięki temu zachować wyborcze poparcie? Może rozpoczął nową polityczną grę, na nowo ustalił jej reguły - tak by lepiej odpowiadały masowemu nastrojowi?

Przypuszczenie tym bardziej intrygujące, że zgodne z retoryką Tuska z kampanii wyborczej, w której tak często pojawiały się sformułowania o nowym otwarciu, wykorzystaniu nowego społecznego potencjału. Brzmiało to wtedy naiwnie? Zapewne. Ale przecież Tusk właśnie dzięki takiej retoryce realnie pozyskał dla siebie sympatię ludzi wcześniej przez rodzimą politykę obchodzonych z daleka - głównie młodych (choć nie tylko), ambitnych, aspirujących. Czy dziś ci wyborcy cierpią z powodu pewnego niezdefiniowania premiera i niejasności jego poglądów? Zaryzykuję tezę: jest odwrotnie. Tusk ze swoim niezdecydowaniem, brakiem klarownie zdefiniowanej politycznej tożsamości wręcz idealnie trafia w ich oczekiwania. Może powinniśmy zacząć przyzwyczajać się do myśli, że Donald Tusk jest premierem pozbawionym właściwości i właśnie dlatego premierem silnym.

Między ekstremizmami

Twarda tożsamość uchodzi, a przynajmniej do niedawna uchodziła w polskiej polityce za główny atut i główną broń. Nawet jeżeli długimi latami przy władzy utrzymywali się u nas ludzie pokroju Kwaśniewskiego i Millera z jednej strony czy Krzaklewskiego z drugiej, czyli raczej bezideowcy marzący o etykiecie technokratów niż solidni etosowcy, to wciąż lubiliśmy myśleć o polityce jako przestrzeni rywalizacji dobrze osadzonych w podłożu poglądów i racji. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy główną rolę na rodzimej scenie grał Jarosław Kaczyński, polityk w wymiarze tożsamościowym nie do zdarcia i bodaj nie do pobicia.

Reklama

Oczywiście, nie ma pewności, w jakim zakresie demonstrowana na każdym kroku tożsamościowa niezłomność Kaczyńskiego była i jest rzeczywistym rysem jego charakteru, a w jakim – sprytnie przyjętą konwencją podpowiedzianą przez specjalistów od marketingu (przecież jest też u Kaczyńskiego łatwo dostrzegalny ślad politycznego cynizmu). Ale fakt zostaje faktem. Twardy Kaczyński podbił naszą wyobraźnię i w okolicach 2005 roku właściwie samodzielnie ustalał warunki gry. Prawdopodobnie był to odłożony rezultat afery Rywina, która ujawniając zgniłe podglebie polskiej polityki, zwiększyła nasz apetyt na politykę rozumianą jako walka o wartości. Kaczyński jak nikt inny dostrzegł tę potrzebę i szybko zaproponował politykę konstruowaną wokół bardzo tradycyjnego schematu – gdzie mówi się głównie o wartościach, te zaś znajdują swoją motywację i legitymację w życiorysach oraz postawach promujących je liderów partyjnych.

Ową tożsamościową politykę prowadził Jarosław Kaczyński z wielkim uporem, m.in. wtedy gdy w bieżących działaniach odwoływał się do doświadczeń historycznych i własnych autobiograficznych przeżyć (słynne słowa o ZOMO wypowiedziane w gdańskiej stoczni, ale również próba zinstrumentalizowania wspomnień wojennych na użytek międzynarodowych negocjacji z Niemcami; przykłady można tutaj mnożyć w nieskończoność). A także wtedy, gdy po prostu konsekwentnie trwał przy swoim, jak w czasie protestu pielęgniarek.

Reklama

Z pewnością utwierdzał wówczas swój wizerunek - polityka wiernego własnym standardom, nieskłonnego do najmniejszych choćby ustępstw. Równocześnie jednak pokazywał nieprzekraczalny horyzont polityki tożsamościowej - to, że z definicji musi ona prowadzić do konfliktu.

Niektórym zainicjowana przez Kaczyńskiego rehabilitacja instytucji politycznego konfliktu bardzo się podobała. Pisano, że oto przywrócona nam została sama istota polityczności. Przypominano, że w latach 90. wszelkie społeczne konflikty usiłowano chować pod dywan - pod pretekstem nienaruszania status quo niezbędnego do spokojnego budowania nowego systemu. W efekcie wielkie grupy pozbawiono możliwości wyrażenia swego, prowokowanego przez problemy transformacji, gniewu. A to groziło społecznym wybuchem. W takim ujęciu Kaczyńskiego dawało się zaprezentować jako kogoś, kto przeczyszcza kanały społecznej komunikacji i samemu zajmując wyraziste stanowisko, ułatwia dokonanie czegoś podobnego innym.

Logika intrygująca, ale przynajmniej w części fałszywa. Losy Kaczyńskiego pokazują to najdobitniej. Dialogu społecznego nie zainicjował – ani z pielęgniarkami, ani z kimkolwiek innym. Co gorsza, dał się zepchnąć do narożnika, w którym tkwi teraz otoczony przez zawężający się krąg najbliższych współpracowników. Jeśli czegoś dowiódł, to tego, że strategia politycznego konfliktu wzniecanego wokół jednoznacznych, stabilnych tożsamości napędza wyłącznie polityczne ekstremizmy. Konflikt skupia uwagę wokół swoich biegunów – dlatego cieszy się takim powodzeniem w odległych rejonach lewicy i prawicy. Ale ani nie rozwiązuje rzeczywistych kłopotów, ani nie zapewnia wyborczego sukcesu – PiS dał dwadzieścia kilka procent poparcia i nie sposób wyobrazić sobie, by mógł dać więcej.

Czy można więc dziwić się Tuskowi, że nie chce powtarzać błędów Kaczyńskiego i nie słucha rad czy to Kingi Dunin i Sierakowskiego, czy to Krasnodębskiego i Zybertowicza, którzy wypominają mu, że za mało w nim twardej tożsamości?

Mniej władzy to więcej władzy

Zresztą czym we współczesnym otoczeniu mogłaby być twarda tożsamość, do czego się przydać? Już najprostsza obserwacja przekonuje, że powinniśmy ją brać raczej za zagrożenie niż za szansę. Bo przecież czasy mamy wyjątkowo – by tak rzec – nietożsamościowe.

Na naszych oczach rozpada się układ władzy, w którym tożsamość była elementem uprzywilejowanym, centralnym. Z polskiej perspektywy głównym motywem tej rewolucji jest proces globalizacji oraz otwarcie rodzimego systemu prawnego na regulacje unijne. Pisze o tym szczegółowo – chyba jako jedyna na naszym gruncie – Jadwiga Staniszkis. Jej zdaniem globalizacja skorodowała wszystkie istniejące dotychczas formuły panowania, a w zamian dała państwo sieciowe, gdzie nikt już nie jest w stanie podejmować jednoosobowo decyzji, które mogłyby wywoływać faktyczne i głębokie zmiany w gospodarce czy społeczeństwie. Innymi słowy: wstrzelenie norm europejskich w rzeczywistość postkomunistycznej Polski zaowocowało wygenerowaniem układu wielowartościowego, w którym nie ma już jednego ośrodka władzy – część decyzji zapada w Brukseli i Strasburgu, część (zgodnie z zupełnie innymi priorytetami) w Warszawie, część w szarej sferze patologii między usamodzielniającymi się przestrzeniami biznesu oraz lokalnych interesów partyjnych.

W takim zamieszaniu marzenie o rządach twardej ręki, o jednoosobowym „pociąganiu cuglami” musi prowadzić do nieszczęścia. W przypadku PiS oznaczało to próbę metodycznego przejmowania i podporządkowywania sobie kolejnych organów państwa. Jarosław Kaczyński chciał dla siebie władzy suwerena, zapewniając przy tym, że wyłącznie to rozwiązanie daje gwarancję zapanowania nad kłopotem z korupcją bądź przyspieszenia modernizacji. Mówiąc prościej – w epoce PiS to nieposzlakowana tożsamość przywódcy miała być podstawą skutecznej polityki. Jak wiadomo, nie była. Kaczyński przegrał pod ciężarem własnej odpowiedzialności. A Tusk najwyraźniej wyciąga dziś naukę z tej lekcji.

Nie ma pomysłu na reformę służby zdrowia? Być może. Jednak czy w gruncie rzeczy to nie lepiej? Jego poprzednicy mieli pomysły lepsze albo gorsze, tyle że niewiele z nich udawało się wdrożyć w życie. System zdrowia zgodnie z zasadą układu wielowartościowego rządził się sam - był tak skomplikowany, wypełniony tyloma sprzecznymi interesami, że prawie nie poddawał się istotniejszej ingerencji z zewnątrz. Co zatem zrobił Tusk, kiedy w pierwszych tygodniach jego kadencji służba zdrowia przyszła do niego z żądaniami podwyżek? Czy odwołał się do jakichś twardych tożsamościowych wyborów (w stylu: „Jestem liberałem i sądzę, że należy wprowadzić regułę współpłacenia przez pacjenta za usługi medyczne” lub „Uważam, że ważne, byśmy zachowali wrażliwość solidarnościową, i nigdy nie zgodzę się na współpłacenie”)? Nie, po prostu zorganizował biały szczyt. Osiągnął tyle, że rozładował napięcie, a samego siebie umieścił w roli negocjatora - kogoś, kto próbuje na nowo znaleźć porozumienie między stronami sporu oraz różnymi koncepcjami rozwiązania problemu. Ominął w ten sposób pułapkę polityki tożsamościowej, a jednocześnie zachował wpływ na sytuację. Wpływ głównie na rozwiązania prawne i instytucjonalne, bo już niekoniecznie na późniejsze bieżące zarządzanie systemem.

Rzecz jasna, to postawa politycznie sprytna, nawet wyrachowana. Polityka nieafiszującego się ze swoją tożsamością trudno z czegokolwiek rozliczyć. Bo o co zapytamy Tuska przed następnymi wyborami? Przecież nie o wierność własnemu programowi, ponieważ ten – jako relikt dawnej, bardziej tradycyjnej ery – zdecydowanie traci na znaczeniu (politykowi rezygnującemu z twardej tożsamości program bardziej przeszkadza, niż pomaga). Identyczny wymiar wyrachowania widać w świetnie opanowanej przez premiera umiejętności wciągania aktualnych i potencjalnych przeciwników do własnej gry. Przykładem historia z prezydentem. Tusk najpierw symbolicznie ukorzył się przed Lechem Kaczyńskim (pamiętne „przepraszam” w programie Moniki Olejnik), ale dzięki temu natychmiast zdobył rodzaj przewagi. Prezydent, gdy tylko ponosił go polemiczny temperament, wychodził w konsekwencji na pieniacza. Ostatnio po serii wpadek musiał wziąć na wstrzymanie – pochwalił nawet Tuska za dobrą współpracę przy okazji wizyty w Rosji. Zysk premiera nie podlega w tej sytuacji dyskusji: sygnalizując swą nieortodoksyjność, gotowość do rozmowy, w istocie rozbroił lidera wrogiego obozu.

To typowy gest polityki posttożsamościowej: podzielić się władzą (przynajmniej na poziomie deklaracji), aby ją umocnić, dostać jej więcej. Wyciągnąć dłoń do konkurenta, by uczynić z niego sojusznika, a tym samym – osłabić opozycję. W taki sposób dzięki sprytowi i zrozumieniu współczesności Tusk zachowuje polityczną inicjatywę. Nie jest suwerenem, ale jest skuteczny. Operuje bardziej miękkimi niż twardymi technikami, lecz mimo to – a może dzięki temu – ma wpływ na rzeczywistość. Czy w dzisiejszym zglobalizowanym i wielowartościowym świecie polityk może liczyć na więcej?

Młodzi mniej tożsami

Ale by być dokładnym: sukces posttożsamościowej polityki Tuska ma, jak się zdaje, jeszcze jedno źródło - to, że pojawiło się w Polsce całe nowe środowisko (czy nadużyciem będzie stwierdzenie - pokolenie?), dla którego polityka w ogóle nie jest już sferą wyborów tożsamościowych. Wedle wszelkich dostępnych danych ci ludzie (głównie około trzydziestoletni, wychowani czy wkraczający w dorosłe życie po 1989 roku) masowo opowiedzieli się za Platformą. Pisaliśmy o nich w DZIENNIKU tuż przed wyborami jako o potencjalnej sile do wzięcia. Wysiłek przeciągnięcia ich na własną stronę wykonał tylko Tusk. Teraz pozostaje im wierny, m.in. właśnie odchodząc od schematu polityki tożsamości.

Zmiana społecznego nastroju jest w tym przypadku poważna, bo przecież wybory polityczne długo były w Polsce wyborami elementarnymi również w planie potocznym, codziennym. Stwierdzenia „jestem lewicowcem” czy „jestem prawicowcem” brzmiały mocniej niż jakiekolwiek inne próby autodefinicji. Najistotniejsze linie społecznych podziałów przebiegały przez sam środek polityki - wokół granic odróżniających dawnych solidaruchów od PZPR-owców, lewicę laicką od konserwatywnych klerykałów itp. Nawet bardziej skomplikowane postawy okazywały się wówczas wariacjami składanymi z kilku dostępnych elementów.

Dziś jest inaczej: dla trzydziestolatków, a także ludzi dzielących z nimi wrażliwość, polityka nie jest już ani jedynym, ani głównym dostawcą tożsamości. Przestrzeni, w których można budować samego siebie, szybko nam przybyło. Biznes, działania artystyczne, nawet hobby czy sport – wszędzie tam można śmiało podejmować decyzje tożsamościowe. Można zostać oddanym własnej korporacji pracoholikiem, zaangażowanym w prywatność rodzicem, konsumentem entuzjastą albo konsumentem ironicznym. Zakres możliwości mamy ogromny. Oczywiście żadna taka decyzja nie jest ideologicznie niewinna. Ktoś, kto z satysfakcją wydaje pół pensji w galerii handlowej, staje się pod względem politycznym kimś innym niż zdystansowany wobec wolnego rynku student alterglobalista (nawet jeśli obaj trzymają w kieszeni ten sam model nowego telefonu komórkowego). Tyle że to inny rodzaj dylematów niż dawny wybór między lewicą a prawicą. Trzydziestolatkowie nadal są jakoś tożsamościowi i jakoś polityczni, jednak porzucają stary świat jakości twardych. W efekcie o polityce nie myślą jako o sferze konfliktu wartości, już raczej jako o domenie, która po prostu potrzebuje sprawnego, pozaideologicznego administratora.

Tusk żywi się dokładnie takimi wyobrażeniami. Jak mówiliśmy, w roli administratora-negocjatora na razie odnajduje się bardzo dobrze. Nie ma poglądów? A przynajmniej się z nimi nie afiszuje? No i co z tego! Może jako pierwszy z polskich liderów dostrzegł, że we współczesnej polityce afiszowanie się z poglądami nie gwarantuje sukcesu na żadnym poziomie, że skuteczność i popularność zdobywa się obecnie zupełnie inaczej. Biorąc to pod uwagę, a także przyjmując przekonanie, że Donald Tusk ma za sobą poparcie młodych, trzeba powiedzieć otwarcie: to polityk przyszłości w stopniu znacznie większym, niż ktokolwiek chciał dotąd przyznać.

p

Tekst Tomasza Platy rozpoczyna w DZIENNIKU dyskusję, która ma zbliżyć nas do odpowiedzi na to pytanie. Według Platy największą zasługą Tuska jest to, co przez wielu publicystów starszego pokolenia jest uważane za największą słabość urzędującego premiera. Zdaniem Platy Tusk zdołał podbić serca trzydziestolatków właśnie tym, że skończył z polityką opartą na twardej tożsamości i ideologicznej jednoznaczności. Czy „premier bez właściwości” jest naprawdę swoistym mężem opatrznościowym pokolenia postpolitycznych trzydziestolatków? Niebawem kolejne głosy w dyskusji.